Depeszki kabaretowe (2)

29 listopada
„Dzięki Bogu już weekend”, gospodarz: Kabaret Moralnego Niepokoju, goście: Mariusz Kałamaga, kabaret Ciach, Łukasz Nowicki, kabaret Chyba, Janusz Weiss, jakiś zespół o za długiej nazwie.
Nie będę kłamać – włączyłam telewizor, bo Ciachy. I troszkę Moralni, bo po KNL mają u mnie nieco wyższe notowania. Ci pierwsi jak zwykle dali radę – zaserwowali skecz świąteczny, ale nie ten o świętym Mikołaju, tylko jakiś nowy i ładny. Ci drudzy… well. Mogło być nieźle, ale oczywiście garść krzywych żartów, garść grubo ciosanych aktualnych aluzji, całość zrobiona w zasadzie na jednym dowcipie… Mhmm. No me gusta. Plus jeszcze posiedzenie rządu. Really, KMN, really? Pociecha taka, że przynajmniej był Mikołaj, o. I odgrzebana z mroków kabaretowych dziejów „Falalalala”. To było przyjemne, bez ściemy, chyba jedyny ich moment w całym programie, który mnie naprawdę wziął. Przelotnie się uśmiechnęłam na widok Janusza Weissa, bo wiadomo – kult! „Miliard w rozumie”! Reszta… reszta gdzieś tam sobie była. Nie wbili mi się w pamięć jakoś bardzo mocno, chociaż definicja Mojżesza u kabaretu Chyba została w głowie. Może dlatego, że widziałam już kiedyś ten numer i wcale nie był zły… Aaa, i czy teraz wszyscy muzykujący rzucają się na specyficzne inspiracje folklorem? Bo zaczynam odnosić takie wrażenie.
„Tylko dla dorosłych” sobie odpuściłam od razu. Ruciński. Cóż. NIE.

P.S. A śpiewający Nowicki to była lekka przesada. No bo… śpiewający Nowicki.

30 listopada
„Kabaretożercy”, odcinek z udziałem Neo-Nówki (powtórka).
TVP HD męczy ten jeden sezon tegoż programu – jedyny jaki powstał – w kółko Macieju, ale jakoś rzadko zdarza mi się oglądać. Nie, że nie lubię, bo podobało mi się prawie zawsze. Nie, że nie tęsknię, bo to w sumie naprawdę fajny szoł był. Po prostu nie mogę wyzbyć się wrażenia całkiem sympatycznej idei zarżniętej w dużej mierze przez najazd znakomitej części ówczesnych fandomowych… tych, co to ja ich nie szanuję, napalonych na KSM-y, a nie na zwykłą dobrą zabawę czy jakąkolwiek kabaretową wiedzę. Zwłaszcza, że owszem, mam takie szczęście, że najczęściej trafiam na odcinki z faneczkami. Ale tym razem wpadłam na ten bez nich, za to z moimi ulubionymi Neonsami. I na to było przyjemnie popatrzeć. Na Adama, który sprzedaje kratki do konfesjonałów i chodzi z pochodnią, na Mirka, który jeździ tirem i właśnie wraca od fryzjera z Pragi, na Micha z Jarkiem parodiujących skecz o księdzu i kościelnym. Nie wspominam o Golonie i Łajzie, którzy pod koniec tego numeru pękali ze śmiechu i machali rękami w geście „I’ve lost my ability to can” XD
O samych pytaniach i konkurencjach nie mówię, bo notorycznie włączał mi się wtedy tryb krzyczenia w stronę ekranu: „NO JAK MOŻNA TEGO, KUŹWA, NIE WIEDZIEĆ?!?”.

1 grudnia
„I Kto To Mówi?”, odcinek 12.
Ostatni epizod sezonu. Snifff. Ja zawsze na takie dictum mam obawy, że to się może równać ostatniemu w ogóle… Ale nie, cicho, nie kuśmy losu. W końcu tej niedzieli wypadło tak fajnie. Nie mogłoby być inaczej, skoro zaczęło się, jak się zaczęło, znaczy się od starcia Tomek vs. Ewa i tej pięknej scenki z trójkątem miłosnym 😀 A potem dowaliło Rafałem i Tomaszem w telezakupach. I Ewcią na kolanach podczas piosenki z dedykacją. Najgorsze na świecie – Wojt zniszczył mnie „Gandalfem…”, tym mocniej, że ciągle jestem świeżo po „Hobbicie” 😀 Trochę szkoda, że Ewka się tak jakby wycofała w tej grze… Ach. I o ile do niedawna ludzie z Lima irytowali mnie usilnym ciągnięciem w stronę niegrzecznych motywów, o tyle dzisiaj po trzeciej „kontrowersji” to Rafała miałam ochotę pstryknąć mocno w ucho. Przez chwilę, bo nie potrafię mieć do tego gościa pretensji dłużej niż przez kilka minut.
Tylko co ja będę teraz oglądać w niedzielne wieczory?