Depeszki kabaretowe (6)

Wiosna idzie. W dobie ocieplenia klimatu można to stwierdzić po tym, że telewizje zaczynają nowy sezon. Jak się okazało bardzo kabaretowy, a przynajmniej w porównaniu do poprzednich, gdzie co sensowniejsze nowe inicjatywy humorystyczne zdychały w trymiga. Teoretycznie powinno mnie to cieszyć, ale mój wewnętrzny typ niepokorny już od pierwszych zapowiedzi wpędzał mnie w wątpliwości.
Chyba miał rację.

Po primo – „Paranienormalni Tonight”.
Mój może nie absolutny, ale jednak poważny brak sympatii do Paranienormalnych jest tajemnicą poliszynela od lat. I chociaż jak dla mnie od czasu ostatniej Świętokrzyskiej Gali Kabaretowej to Formacja Chatelet wyznacza nową definicję dna, szczególniejszego ocieplenia się moich uczuć do krajan nie stwierdzono. Dlatego to oczywiste, że na ich autorski program na Dwójce nie czekałam z utęsknieniem. Raczej z odrobiną cichej ironii, dość szybko orientując się, że parę charakterystycznych elementów podejrzanie przypomina mi pewien ich projekt, który swego czasu poległ po kilku odcinkach na Polsacie. Ale z drugiej strony nie oszukujmy się, jakaś malutka naiwność podszeptywała mi, że wybitności to na pewno nie sięgnie, ale może nie będzie najgorzej. Trochę w tym względzie trafiłam. Bo – uwaga, uwaga, mówię coś dobrego! – odarta z kabaretowej otoczki część typu talk show wypadła nad wyraz wdzięcznie. Może to kwestia gościa (kto nie lubi obejrzeć sobie czasem Bartka Kasprzykowskiego), może tego, że rozmowa ogarnięta była naprawdę sensownie, dobrze przygotowana i nawet teoretycznie żenujący wątek przysłowiowej gołej dupy wypadł jak malusie, dopuszczalne świństewko. Tylko, że niestety ten program nie składał się wyłącznie z tego segmentu. Skażonego zresztą motywami mariolkowo-kryspinowo-tuzimkowymi i to w taki sposób, że oglądanie tego było momentami niekomfortowe wcale nie ze względu na samą obecność tych straszących mnie po nocach postaci. Po prostu… Wyobraźcie sobie wspomnianego już Bartłomieja K., na oczojebnie różowym klęczniku, z brodą na blacie przeszklonego stoliczka, u stóp wiadomej krejzolki. Zawiało mi to jednak lekko upokarzającym zapachem i myślą, że główny zainteresowany zgodził się na takie akcje chyba tylko przez wzgląd na studencką przyjaźń z jednym z panów. Część kabaretowa ogólnie nie polepszała sytuacji. Zaskoczenia nie było, dostałam po twarzy dokładnie takim rodzajem humoru, jakiego się spodziewałam. Żarty z gatunku tych, które słyszysz i z kamienną twarzą komentujesz: „Ha ha ha, no bardzo śmieszne” albo milczysz, wymownie strzelając wzrokiem w ścianę. Techniczny urok filmowych wstawek tego nie zmieniał. No cóż, aż mi się ciśnie na usta moja zwyczajowa formułka. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się tego nie spodziewałam. Oczywiście kolejnego odcinka już nie obejrzałam. Nie, żebym jakoś szczególnie unikała, po prostu mi nie zależało. Nie wykluczam, że dla czystej beki mogę jeszcze kiedyś zahaczyć o któryś, ale… sami wiecie. Nie o to, nie o to, nie o to.

Po secundo – „Latający Klub 2”.
Nie należy oczekiwać, że odgrzewanie zużytych kotletów wywoła u mnie falę entuzjazmu. Zwłaszcza tych, na które i tak od pewnego momentu spoglądałam wyjątkowo krzywo i których zniknięcie z ramówki przyjęłam z pewną dozą ulgi. Oczywiście potem rzeczywistość zweryfikowała wszystko, następca „Kabaretowego Klubu Dwójki” pod postacią „Dzięki Bogu już weekend” po jakimś czasie okazał się być w porywach jeszcze gorszy i wtedy jakiś czort gdzieś z tyłu głowy zaczął mi się bawić w idealizowanie przeszłości i sugerowanie, że może jednak powrót do tamtej koncepcji byłby dobrym pomysłem. W końcu kiedy już przyszło co do czego, znów z pewną dozą naiwności zasiadłam przed odbiornikiem, tym bardziej, że pilnie potrzebowałam jakiegoś komediowego ersatzu na przełożony występ Neo-Nówki w Jeleniej. Zaczęło się ładnie, chociaż inspiracje graficzne i muzyczne wiadomym programem wiadomo której bandy angielskich komików wręcz waliły po oczach. Czy było to koniecznie? Wtedy ciężko było mi to określić. Po parunastu minutach mocno mi się rozjaśniło. Nawet za mocno. Takie wejście miało zawczasu zatrzeć wrażenie, że cała ta reaktywacja nie powinna się była wydarzyć. Postanowiłam być fajna i mimo fatalnie brzmiącego składu odcinka pt. „Smile i Formacja Chatelet” nie zrażać się zawczasu. Smajle przetrwałam dzielnie, chociaż skecz o współczesnych wierszykach dla dzieci mnie w ogóle nie bawi. Kolejną odsłonę przygód byłego już premiera – które teoretycznie miały się już skończyć, ale w praktyce… well, skąd my to znamy? – z zaciśniętymi zębami, ale jednak. Jakiś malutki, ale autentyczny uśmiech pojawił się na mojej twarzy dopiero przy krótkiej scence z Mikołajem Cieślakiem i Michałem Wójcikiem. Może ze względu na obecność tego pierwszego, a może dlatego, że po prostu wreszcie było śmiesznie. Ale nie nacieszyłam się tym drobiazgiem długo, bo chwilę później na scenę wparowała FCH i na dzień dobry przysunęła takim dowcipem, że wzięłam pilota i zmieniłam kanał. Po raz pierwszy w moim kabaretowym życiu. Do tej pory choćby dla zasady oglądałam do końca każdy program, przetrzymując najgorsze nawet puenty i najchujowsze dowcipasy. Widać nawet moja, wbrew pozorom wręcz anielska, cierpliwość ma swoje granice. A może po prostu nie da się przejść do porządku dziennego z sytuacją, kiedy po całym rządku słabych numerów przychodzi ekipa, niegdyś przecież wyróżniająca się znakomitością, i zaczyna od żartu z gatunku „oj, zegarek mi się zatrzymał, ja pójdę na fajkę, a jak przyjdzie reżyser, to powiedzcie, że mi stanął”. No naprawdę, do jasnej cholery, świński żart też musi mieć swój poziom. Zwłaszcza, jeżeli serwuje go ekipa, która ponoć ma być dobra. Właśnie. Ponoć. Tak bardzo znowu to widzę. A z całym programem jak będzie – nie wiem. Ciągle jeszcze to trawię, ale wizje mam czarne i nawet ewentualna perspektywa zaproszenia w przyszłości kogoś fajnego ich nie rozjaśnia.

Po tertio – …
Wisienką na tym specyficznym torcie okazała się być nowinka z TVP Rozrywka w postaci skeczowej listy przebojów pod tytułem „KabareTOP”. Swoją drogą to miano brzmi znajomo, nieprawdaż? Sama idea też jakby nieszczególnie oryginalna, bo od lat uprawiają ją co niektóre branżowe portale, ale okej, nie oszukujmy się, możliwość posiadania jej telewizyjnej wersji na wyciągnięcie ręki jest kusząca. Tak, dla mnie też. A przynajmniej była do momentu, kiedy wybór propozycji do pierwszego notowania brutalnie uświadomił mi, że mieć listę to jedno, a mieć co do niej sensownego wsadzić to drugie. Owszem, w tej dziesiątce można znaleźć dobre numery, wliczając w to chociażby absolutnie rewelacyjną Conchitę Wójcik, ale jest tam tyle samo – jeżeli nie jednak trochę więcej – takich, które od półki z napisem „hity” trzymałabym jak najdalej. Pożegnalne posiedzenie rządu, którego główną zaletą było to, że było ostatnie? Paranienormalny Jacek Balcerzak i Igor z tym dziwnym czymś na zębach, co przyprawia mnie o mdłości? „Familiada” Młodych Panów, czyli kolejny odcinek serialu o tak-jakby-śląskich żartach? Drużyny, których wymienianie sobie odpuszczę, bo ileż można po nich jechać? Ba, nawet Hrabi, których mimo okrzepnięcia dawnej sympatii nie śmiałabym zrównywać z tą mieszanką, mieli niesłychanego pecha. Bo ktoś mądry wybrał z „Co jest śmieszne” (notabene pierwszego ich programu od dawna, który mnie jakoś tam pozytywnie ruszył) akurat ten jeden, najsłabszy skecz. Oprawa całości też trochę taka sobie. Niby to niusowe wejścia Grześka Dolniaka mimo jakiejś tam dozy sympatii, którą żywię do niego samego, sprawiały wrażenie robionych trochę na siłę i głównie po to, żeby stanowić wstęp do materiałów zakulisowych. Równie dobrze można by było zapodawać je bez tej otoczki. Ech, chyba najbardziej w tym rozgardiaszu ucieszyły mnie segmenty z udziałem gościa, tym razem w osobie Szymona Jachimka, chociaż miałam momenty jakiegoś dziwnego rozczulenia. Ta post-Limowa nostalgia… Tak, już niedługo wreszcie się nad tym pochylimy na tym blożku, wpis już się prawie dogotował.

Nie wiem. Nic już nie wiem i chyba już niczego nie ogarniam. Jestem pełna jakiegoś dziwnego zwątpienia i niesmaku, chociaż nigdy nie byłam przeciwniczką instytucji kabaretu w TV. Ciężko jest wszak być tępicielem czegoś, co wkręciło cię w ten świat i na dłuższą metę w nim trzyma. Ale nie będę i nie potrafię udawać, że nie widzę, co się na tym poletku właśnie dzieje. Oczywiście to nie jest jakiś nagły atak niemocy twórczej. Programy kabaretowe psuły się od dawna i nawet ludzie im przychylni zdążyli to zauważyć. Ktoś powie, że to wszystko spowszedniało i podupadło przez każualowych oglądaczy i tę rozpiszczaną, wiecznie zachwyconą część fandomu, która łyka wszystko jak leci niczym młode pelikany. Zrzucić winę na nich jest łatwo, ale… Może i nasze, niegdysiejszych zaangażowanych miłośników, milczące przyzwolenie w jakimś stopniu do tego doprowadziło. Fakt, że w pewnym momencie uznaliśmy się za bezsilnych wobec nowych mód, niesłyszalnych w zgiełku peanów, wręcz niemile widzianych – bo przecież nam się „wiecznie nic nie podoba” – więc machnęliśmy na wszystko ręką i odeszliśmy do swoich innych sprawek. Niewykluczone, że okazaliśmy się być słabi w momencie, gdy powinniśmy byli pokazać trochę siły woli. Oczywiście moglibyśmy jak niektórzy czmychnąć na tę stronę, która faktycznie wiecznie sarkała na tę całą „medialną komercję” i dekowała się w jakichś hermetycznych gronach, napawając się swoją elitarnością i poczuciem wyższości. Tylko, że wiecie co? Takie snobowanie się na bycie Andrus wie jaką „inteligencją” i duchowymi spadkobiercami gości z Le Chat Noir to paradoks balonika. Nadyma się, rośnie, ale w środku pozostaje pusty… Poza tym, u licha! Czy ludzie oglądający naszych rozśmieszaczy na szklanym ekranie nie mają prawa do porządnego poziomu tej rozrywki? Czy nie jest tak, że nieważne co, byleby robić to dobrze?

Dlatego wołam do nas wszystkich, tak do dawnych fanów obecnie okupujących zakamarki kabaretowych peryferii, jak i do tych, którzy nadal siedzą w tym głęboko, a nie godzą się na zastany krajobraz: chyba nadszedł ten czas, kiedy musimy ruszyć nasze ciężkie dupy i wrócić z energią na nasze dawne miejsca. Miejsca widzów, którzy wiedzą, czego chcą i głośno wyrażają swoje zdanie. Nie z jakiejś bezzasadnej złośliwości przecież, a żeby telewizyjne programy były lepsze, a artyści rośli w siłę w najlepszym możliwym znaczeniu tej frazy. Więc co? Jeżeli wiesz, że jakiś kabaret stać na więcej, żądaj tego. To jego zakichany obowiązek, jeżeli chce mieć ciebie za swojego widza. Zresztą chyba w interesie ekip jest zaprezentować się w szerokim medium jak najlepiej i udowodnić wszystkim, że tak, warto przyjść na występ, wydać kilka dych i zobaczyć ich na żywo. Rachunek jest prosty – jeśli telewizyjna widownia dopomina się o coś dostatecznie długo, to zapewne to dostanie. Skoro ta cała ekranowa nieśmieszność to reakcja na jakiś popyt, to na odpowiednio duże zapotrzebowanie na coś lepszego też powinna się pojawić podaż. Wydaje mi się, że jakby tak uświadomić części tych pelikanowatych połykaczy, że mogą chcieć więcej, niż im się proponuje, to oni zaczną o to wołać. Wszak kabaretowa widownia zawsze należała do tych bardziej rozgarniętych, więc nie dajmy sobie wmówić za tymi totalnie niezorientowanymi w temacie prasowymi wielkimi krytykami, że jesteśmy w stu procentach bandą niereformowalnych idiotów, BO NIE JESTEŚMY.
Zdaję sobie sprawę, że być może wypadki zaszły już za daleko i wielka fala tego, co teraz, przetoczy się po nas jak po czymś wątłym, ale skąd będziemy o tym wiedzieli, jeżeli chociaż nie spróbujemy?

P. S. A ta zajawka TVP Rozrywka z wirującymi kabareciarzami robiącymi „łuuuuu!” za każdym razem wywołuje u mnie poczucie pewnego takiego zażenowania, niekomfortowe jak ból brzucha. Wcale nie taki spowodowany nadmiarem kręcenia się.