Biel i Neon

Miało być ładnie, szybko i tym samym względnie na bieżąco, a wyszło jak zwykle. Z jednej strony tym razem jestem troszeczkę usprawiedliwiona – bo a to Wielkanoc, a to różne śródsemestralne sprawdzianiki, prezentacje na zajęcia, zdarzenia losowe etc. – z drugiej nie należy się oszukiwać, że mój absolutny brak zorganizowania nie miał tu nic do rzeczy 😛 Ale cicho, jest wpis i to nawet w dwóch częściach! Bo ostatni tydzień marca przyniósł mi aż dwie szczególne okołokabaretowe przygody w bardzo krótkim odstępie czasu i w związku z tym nie widzę powodów, żeby je rozdzielać.


Nie chciałam kraść na bezczelu zdjęć, które pewien pan zrobił, dlatego ilustruję swoim obrazkiem, a do tych jego linkuję: [klik!].

Część I: Wtorek, Cali na Biało.
Zacznę od szczerego wyznania: nigdy wcześniej nie byłam na improwizacjach. Z jednej strony do tej pory jakoś nie było okazji, z drugiej zaś… nie oszukujmy się – każdy, kto mnie chociaż troszkę zna, dobrze wie, że do kameralnych imprez rozrywkowych odbywających się w klubach i pubach zawsze mnie ciągnęło raczej słabo. Poza tym okazjonalne improwe wybryki pojawiające się w ramach programów telewizyjnych czy kabaretonów nie napawały mnie jakąś szczególną chęcią na poświęcenie im czasu na żywo, kochane „I kto to mówi?” w swojej gładkiej, oszlifowanej formie idealnie wypełniało moje potrzeby w kwestii improwizacji i wszystko było fajnie. Ta, było do momentu, w którym do moich zacnych uszek doszła wieść, że we Wrocławiu jest grupa, która zwie się Cali na Biało, a na najbliższy występ zaprosiła w gości Wojtka Tremiszewskiego. I nie ma rady, iść trzeba, bo żeby z premedytacją ominąć okazję na obejrzenie tego pana w zasadzie na miejscu za stosunkowo niewielką sumę, to trzeba być chyba naprawdę nieskończonym idiotą. Zwłaszcza, jeśli jeszcze nie tak dawno wielbiło się Limo… Trzeba było to jakoś ogarnąć, definitywnie przejść do porządku dziennego z tym, że każde z nich drepcze już swoją drogą. Okazja taka, jak ta, nadawała się do tego znakomicie.

Wrażenia po wszystkim miałam… niezłe, chociaż mieszane. Nie można stwierdzić, że nie byłam przygotowana na to, co się dzieje zazwyczaj na takich występach – dawne opowieści przyjaciół i znajomych chadzających na W Gorącej Wodzie Kompanych jednak dały jakiś swój edukacyjny plon. Ale trudno jest się ustosunkować do całości, gdy obok żartów absolutnie kapitalnych albo totalnie odjechanych co i rusz wyskakiwały rzeczy… hm… nie bójmy się użyć tego słowa, niskiego lotu. I nie mam tu wcale na myśli momentów zależnych od pomysłowości publiki, bo tutaj taką opcję zawsze trzeba dopuszczać. Całych na Biało też czasem niosło za mocno. Seks, wulgaryzm, najogólniej pojęta niegrzeczność. Okej, nie mówię, że każde ich użycie było złe, czasami – w zależności od kontekstu – potrafiły tworzyć naprawdę fajne, mocarne rzeczy. Ale było sporo takich lecących po bandzie bez większego sensu. To wszystko, z czego można spokojnie i bezwstydnie śmiać się w gronie znajomych, na większym evencie budzi we mnie dyskomfort. Wiecie, takiej osobie jak ja oficjalnie i w miejscach publicznych nawet trochę nie wypada brechtać się z tego typu żartów. Przynajmniej na trzeźwo, bo po jednym zamówionym w przerwie mojito (notabene niezbyt smacznym) przestało to dla mnie mieć większe znaczenie. Chociaż, pomimo biletów, ogólny klimat imprezy od początku był bardzo luźny. Można to – ba, nawet należy! – poczytywać za zaletę. Tak samo, jak ogólną bezpretensjonalność artystów, którzy nie mają w sobie nic z zadęcia i nadęcia, którym odstraszyli mnie od siebie niektórzy ich koledzy po fachu. To chyba najlepiej rekompensowało mi niewyjściową stronę śmigającego po sali humoru.

A i tak wszyscy we wsi wiedzą, że mnie o Wojtka chodziło. Trudno, żeby w moim wypadku było inaczej, to oczywiste. Tu musiała mocniej oddziaływać każda odzywka, każda puenta, każdy odpał. Tu na więcej przymykało się oko, na więcej się pozwalało. Bo i przecież komuś takiemu o wiele, wiele więcej można wybaczyć. Czy to przez wzgląd na w zasadzie mile wspominaną limową przeszłość, czy na fakt, że to jednak ten cholernie charakterny artysta Tremiszewski, którego nazwisko jest jakąś marką? Pewnie obie opcje wchodziły w rachubę. Tak czy siak kupował mnie na okrągło, kupował mnie niemalże wszystkim, co padło z jego ust. „Niemalże”, bo i tutaj trafiały się jakieś zgrzyty, ale przecież to Trynzol, puśćmy to mimo uszu. Robienie za całą obsadę scenki w pojedynkę, miniatura „Kain i Jabol” i parę innych takich akcji wręcz nakazują, aby mu tych wpadeczek nie rozpamiętywać.

Chociaż muszę się przyznać do jednego. Tuż po wyjściu miałam malowniczą dziurę w pamięci i zapytana o jakieś śmiesznostki z improwizacji nie byłabym w stanie podać ani jednego żartu. Dopiero z czasem udało mi się je wyłuskać. Zabawne. Absolutnie nigdy wcześniej nie przydarzyło mi się coś takiego.
(No i pewien niefart – nie zobaczyłam końcówki, bo utknęłam w kolejce do kibla. No me gusta.)

Nie sądzę, żebym po tym wieczorze stała się nagle wielką fanką impro. Nie sądzę, żebym w przyszłości co tydzień biegała wieczorem do lokalu na Świętego Mikołaja. Ale jeśli będę kiedyś się nudzić i miałabym wybierać, gdzie na tego typu wydarzenie pójść, zapewne postawię na Całych na Biało. Ogólna sympatyczność potrafi załatwić wiele i oni są tego żywym, nawet bardzo, przykładem. Skoro nie odczułam nawet w słabych momentach, że tracę ten wieczór bez sensu, to coś musi w tym być.

P.S. I jeszcze ciekawostka, o której warto wspomnieć – przy okazji tego występu spotkałam Gosię, niegdysiejszą koleżankę z fandomu Kabaretu Młodych Panów i autorkę bodaj najlepszego bloga im poświęconego w czasach ich największej świetności. Niestety obecnie funkcjonującą poza kabaretowym światkiem.

Część II: Czwartek, Neo-Nówka.
Gdyby wszystko poszło zgodnie z pierwotnymi planami, na występie Neo-Nówki wylądowałabym prawie trzy tygodnie wcześniej, 6 marca. Piątek, wolne, wszystko idealnie. Ale – jak się pewnie domyślacie – nie do końca tak wyszło. Roman się rozchorował, wszystkie grania z tamtego weekendu zostały przesunięte na inne terminy i Jelenia trafiła do terminarza przepisana na 26 marca, który to dzień był czwartkiem. Trochę gorzej, ale… czego się nie zrobi dla Neonów? Dokonałam drobnych machinacji na moim uczelnianym planie zajęć (a co! Kiepska ze mnie studentka, ale ze świetną frekwencją, mogę sobie na to czasem pozwolić), a potem na złamanie karku gnałam pomiędzy jednym środkiem transportu a drugim, żeby tylko zjawić się w Jelonce na czas. Udało się.

Miejsce występu było dla mnie absolutnym novum. Hala sportowa na Złotniczej. Miejsce, gdzie z rozrywkowych eventów wydarzały się tylko koncerty, głównie rockowe i to daaawno temu. Od samego momentu podania tej informacji po raz pierwszy tak mi chodziło po głowie – czy da się zrobić z obiektu, po którym zazwyczaj biegają z piłką spocone szczypiornistki, lokację dostatecznie dobrą do kabaretowego grania. I wiecie, co? Dało się. Oczywiście zaraz znajdą się tacy, którzy zaczną biadolić, że olaboga, jak to tak można, że taka masówka i cośtam cośtam coś. Ja tym razem nie będę wdawać się w ideologiczną polemikę i ujmę rzecz krótko. Miejscami siedzącymi wypełniono znakomitą większość hali. Nie zauważyłam ani jednego pustego krzesełka. Ogrom ludzi, którzy kupiwszy bilety przybyli gotowi na to, by się śmiać. Bynajmniej nie dlatego, że – jak twierdzą niektórzy – zapłacili i czują się zobowiązani (swoją drogą dobry Andrusie, to jedna z najbardziej niedorzecznych teorii, które ostatnio w kabaretowym światku słyszę). Ciekawe, ilu z tych rzekomo świadomie pozostających w niszy zebrałoby na swoich występach taką ilość widzów.

Niby zawsze można powiedzieć, że e tam, „Pielgrzymka do miejsc śmiesznych” była już w TV. Ale jeśli ktoś jest kumaty (optymistycznie zakładam, że neonowy fandom jak najbardziej jest), ten wie, że każdy dobry program widziany na żywo zyskuje co najmniej jakieś 40-50 procent do zajebistości i jeżeli ma się okazję, żeby trafić na taki występ, to absolutnie należy z niej korzystać, bo absencja to wtedy grzech ciężki. Poza tym realizacja telewizyjna w takim wypadku to nic więcej, jak szeregowe granie, tyle że zarejestrowane na taśmie. A jak wiadomo każdy z takich koncertów potrafi być – w swoich określonych ramkach, oczywiście – zupełnie inny od reszty. Cóż może być lepszego dla fana niż skosztowanie różnych wariantów znanego już dania.

Cóż może być lepszego od powrotu na swoje „stare śmieci”, z których życie wyrywa cię od trzech lat.
Tak. Dokładnie tyle minęło od czasu, kiedy po raz ostatni widziałam Neonów na żywo. Wiadomo, że to nie była przerwa z własnej woli. Czy coś takiego mogłoby się zdarzyć u dziewczyny, która od samego początku swojej przygody z tym kabaretem zjawiała się na występie co najmniej dwa razy do roku? To zabawne, ale zawsze tak jakoś wychodziło. Najczęściej w proporcji jedno granie w mojej rodzinnej Jeleniej Górze i jedno gdzieś na wyjeździe. Ale potem przyszły te cholerne studia i wszystko stanęło na głowie. Niby człowiek na samo dzień dobry po dwakroć wylądował w budynku Telewizji Polskiej na realizacji „N jak Neo-Nówka”, ale później już nie było tak zabawnie. Czas dzielony między dwa miasta, finanse dzielone na dwa domy. Nawet jeśli byli gdzieś w pobliżu, to zawsze, ale to zawsze albo fizycznie przebywałam 100 kilometrów dalej bez szans na dotarcie w porę albo moja mała kieszonka cierpiała na debecik delikatny acz wystarczający, aby wykluczyć zakup biletu. Wiecie. To, na co stać domowy budżet przy opłacaniu czynszu za tylko jeden lokal staje się problematyczne, gdy opłaca się za dwa. No, i chodzenie na kabarety na żywo w ostatnich latach zrobiło się droższym biznesem… A to głupie dorosłe życie narzuca ci tak zwane priorytety, w których ramach tego typu rozrywki rzadko się mieszczą. Dlatego wiecznie rezygnujesz, odkładasz na potem – głównie po to, żeby się w końcu zorientować, że ups, nagle od ostatniego wyjścia na ulubiony kabaret minęły lata. To jest nienormalne. Naprawdę mocno nienormalne i trzeba było wreszcie coś z tym zrobić.

Teoretycznie zawartości programu należało się spodziewać. Praktycznie, jak to zwykle bywa, nie wszystko pokrywało się w stu procentach z, nazwijmy to, „wzorcem”. Musiała być wiadoma ramka fabularna z tytułową pielgrzymką i Paciaciakami. Z tego w naturalny sposób wynikało kilka skeczów, ale o tym za chwilę. Wolę iść kolejnością, w jakiej grano, żeby się nie pogubić. Paciaciaki raz, jak się pod pielgrzymkę podłączają. „Chrobry”, nadal jak dla mnie trochę zbyt przyciężkawy i nieobrobiony. Wejście rozeźlonego dziadka. „Poczta” z piosenką, która niezmiennie robi ze mną rzeczy nie do opisania. „Namiot”, zabójczy choć rozwlekający się zupełnie. „Samolot” z podobnymi jak poprzednik wadami i zaletami. Paciaciaki dwa, jak się oddzielają i wbijają do hotelu. Na bis short o gosposi, nadal zabawny mimo sporego wyeksploatowania i „Bruksela”, ów troszkę legendarny dla mnie song eurodeputowanego z „The Sejm”. To głównie ze względu na pierwotną przynależność do tego programu – jedynego, którego prapremierę widziałam na żywo – bo w późniejszej formie, odrobinę jakby wyrwanej z kontekstu i deczko zmienionej, jakoś nie mogłam przejść z nią do czegoś więcej ponad akceptację. Ale wtedy… No cóż, pieprznęło mną mocno. Na tyle, że po powrocie do domu borykałam się z syndromem zapętlenia jednego utworu. Widać do ugryzienia niektórych rzeczy potrzebny jest upływ czasu. Zabrakło za to skeczu o sklepie z AGD i piosenki finałowej. Chyba na szczęście, bo to były te dwa elementy „Pielgrzymki…”, z którymi miałam ze względów… hmmm… nazwijmy to stylistycznych największy problem i ich nieobecność była mi o wiele bardziej na rękę od obecności. W przeciwieństwie do braku Dawida w Żarówkach, zastąpionego tym razem przez jakiegoś bliżej mi nieznanego młodzieńca.

Tradycyjnie tam, gdzie tylko to było możliwe, numery okraszone zostały lokalnymi smaczkami. Ktoś mógłby stwierdzić, że to niby nic takiego, ale ludziom na widowni wstawki typu: „O, Dziwiszów już załapał”, „Będziesz tak się darła, że całe Zabobrze usłyszy” i tym podobne naprawdę robiły dzień. To nie tylko dodatkowe śmieszki, wyłapywalne tylko dla wspólnoty miejscowych. Zawsze odczytywałam takie zabawy jako przejaw szczególnego szacunku ze strony chłopaków wobec widzów. Takie coś, że kupili bilet, przyszli na występ, a artyści doceniają to, więc zadali sobie trochę trudu, żeby się zorientować, co jest istotne i charakterystyczne dla miejsca, w którym dzisiaj są. Jak dla mnie to dostateczne potwierdzenie ich klasy i być może również jedna z przyczyn ich sukcesu.

Nie zmieniła się również jeszcze jedna rzecz. Mogłoby się walić, palić, pizgać wichrem czy coś, a oni i tak wyjdą po koncercie do ludzi. Nieważne, jak wielu ich będzie, nieważne, jak oni sami zmęczeni będą – wyjdą. Tego mogłam być absolutnie pewna, stojąc w kolejce z łapkami zaciśniętymi na świeżo kupionym DVD „Live in Roma”. A tylko ograniczony budżet i ze wszech miar obezwładniająca potrzeba posiadania filmu dokumentalnego z trasy sprawiły, że nie była to koszulka z Bogiem czy Wandzią albo neonowy komiks. Tak. Oni zdążyli dorobić się takiego stuffu. Też nie mogłam w to uwierzyć. I o ile t-shirty dość prędko wypadły poza obszar mojego zainteresowania (ile ja już mam takich łaszków i nie noszę, bo szkoda zniszczyć), o tyle obrazkowy album chodzi za mną mocno do tej pory i pewnie kiedyś odłożę dość grosza, żeby się na niego szarpnąć. No, bo poczujcie to. Komiks. Oparty na skeczach kabaretowych. Cudo. Nikt wcześniej nie wpadł na taki pomysł i rozpiera mnie duma matki kwoki, że to właśnie Neoni są na tym poletku pionierami. Ale dość już o dobrach materialnych, przecież nie o takie rzeczy teraz chodziło. Powiem wam, że miałam stresa. Nie takiego, jakiego zazwyczaj się ma przed powystępowymi spotkaniami. Większego. Dużo większego. To jednak całe trzy lata. Trudno jest niekiedy przewidzieć, ile tak naprawdę się zmieniło przez ten czas. If you know what I mean.
Teraz jest mi cholernie wstyd, że śmiałam nawet przez chwilę tak pomyśleć. Nie muszę chyba nic więcej mówić.

Tak sobie po tym wszystkim myślę, że opisywane gdzieś tutaj obejrzenie „Pielgrzymki…” w telewizji było zaledwie wstępem do mojego neonowego powrotu. Bo dopiero pojawienie się na graniu na żywo to powrót sam w sobie i w najczystszej postaci. Ledwie mogąc usiedzieć na krześle ze śmiechu i rozmazując pieczołowicie robiony przed łazienkowym lustrem makijaż poczułam się jak za starych, dobrych czasów. Nie, źle mówię. Poczułam się, jakby w gruncie rzeczy zegar stanął na te trzy lata i ruszył z dokładnie tego samego miejsca, w którym się zatrzymał. Jakby zupełnie, zupełnie nic się nie zmieniło, poza programem, skeczami i płytkami DVD na powystępowym stoliku. Dlatego nie miejcie do mnie żalu, że na najpobieżniejsze nawet spisanie wrażeń potrzebowałam przeszło miesiąca. Są takie momenty, które ni cholery nie dają się zapakować w sensowne słowa, tak bardzo swoją wspaniałością rozsadzają wszelkie możliwe szufladki.

P.S. A ów dokument zamieszczony na ich DVD, „Wagabunda z Neo-Nówką”, okazał się być bodaj najpiękniejszym filmem o kabarecie, jaki zdarzyło mi się widzieć. Po prostu… tak. Sądzę, że jeszcze powrócimy tutaj do rozmowy na jego temat.