Willkommen, bienvenue, welcome…

Chyba każdy miał w życiu chociaż raz takie przedstawienie, na które bardzo chciał pójść, a z różnych przyczyn przez dłuższy czas nie udawało się. Zwłaszcza, jeśli miał je w repertuarze teatr w mieście, w którym bywasz tylko raz na jakiś czas. I zawsze coś wypadało. A to jak przyjechałeś, to akurat nie grali. A to właśnie byłeś bardzo nie przy kasie. A to inna miejscowa scena tego samego wieczoru serwowała coś, co skusiło cię mocniej. Ale w końcu przychodzi ten dzień, kiedy wreszcie dopinasz swego. Lecisz na złamanie karku prosto z zajęć, dopadasz do kasowego okienka równo o tej godzinie, o której startuje sprzedaż wejściówek i…

Tak właśnie trafiłam do Teatru Dramatycznego na „Cabaret” po pięciu miesiącach podobnych podchodów. Jeśli nie dłuższych. Już w listopadzie, po zaliczeniu „Miarki za miarkę” po raz trzeci, dostałam podsuniętą przez pewną bardzo miłą osobę myśl, że może warto spróbować czegoś innego. To plus fakt, iż „Cabaret” = śpiewający Krzysztof Szczepaniak na żywo, zadecydowało.
Serio, myśleliście, że ja tak ciągle na tę „Miarkę…” tylko ze względu na tego jednego człowieka wypożyczonego z Narodowego? Serio?

Oczywiście potem miało się okazać, że dostałam o wiele więcej. Acz nie da się ukryć – rozśpiewane i roztańczone sceny z ekipą kabaretu Kit Kat pod wodzą wyżej wspomnianego młodziaka dyktowały rytm, styl i smak całości. No właśnie. Śpiew i taniec. Niby to Teatr Dramatyczny, a serwują nam musical pełną gębą! Od razu mówię, że ekranowego odpowiednika nie widziałam. I nie mam pewności, czy prędko to nastąpi, bo teatralny „Cabaret” zdał się zaspokoić moje wszystkie potrzeby w tej kwestii. Przede wszystkim apetyt na dobre show, gdzie widownia bije brawo po niemal każdym numerze. Oczywiście w programie i na pocztówce można przeczytać coś o „rosnącej atmosferze zagrożenia” za drzwiami czy o Berlinie będącym jak Titanic zapierdzielający wprost na górę lodową. Ale czy faktycznie czuć to tak bardzo w spektaklu? Nie sądzę. Znaczy oczywiście ci, którzy żyją doszukiwaniem się zwiastunów zagłady w każdym możliwym miejscu i czasie na pewno czegoś się uczepią, ale kto by ich tam słuchał.

Prawda jest taka, że „Cabaret” to z jednej strony dość spokojne wątki miłosne, a z drugiej świństwa (czy raczej świństewka), skóra, koronka i półnagie ciała. Czasem nawet trafi się rozbrajający w swojej ostentacyjności trójkącik ze szpicrutą i dwiema paniami, choć gdy się uważniej przyjrzysz, odkryjesz, że ta druga jest jakaś taka mało kobieca… Atmosfera wysmakowanego rozpasania wprawdzie nie zawsze przenika do romansowej strony fabuły, ale notorycznie dominuje nad nią. Trudno się dziwić, skoro to po stronie kabaretu Kit Kat wszystko jest najbardziej wyraziste. Może dlatego, że te części przedstawienia są najbardziej musicalowe? W takim najszerszym znaczeniu tego słowa, ze wszystkimi działaniami podporządkowanymi muzyce. Chociaż tak na dobrą sprawę czy i przy pozostałych wątkach kluczowej roli nie odgrywają te wszystkie piosenki, które po wyjściu z teatru same się nucą? Bez nich historia związku naiwnego jak diabli, choć uroczego pisarza z artystką nie najcięższego obyczaju za sprawą zachowania tej drugiej na dłuższą metę by irytowała; uczucie skądinąd sympatycznych właścicielki pensjonatu i żydowskiego sklepikarza też wydawałoby się być przedstawionym w niepełny sposób. Że już o ćmiącym się gdzieś dalej wątku podszytym tak zwaną wielką historią nie wspomnę nawet. Jednak nie bez powodu w tekście jednej z piosenek padają słowa, że „życie kabaretem jest”. W realiach tej opowieści ta fraza jest chyba najlepszym podsumowaniem.


To i następne zdjęcie autorstwa Katarzyny Chmury-Cegiełkowskiej, pożyczone ze strony teatru: [klik!].

Choć teatr jak najbardziej Dramatyczny, to jego aktorzy zdają się czuć w musicalowej konwencji niemal jak ryby w wodzie. Głosy w skali od ładnych do pięknych, interpretacje utworów podobnie, w dodatku słuchane przy akompaniamencie muzyki granej na żywo! Do tego dobre aktorstwo – tyle, ile potrzeba go w takiej produkcji, gdzie punkt ciężkości nie zostaje położony do końca na nim. To nie jest wcale tak niewiele, jak mogłoby się na pozór wydawać. Kilka postaci z tych, które nie są samograjami, zyskuje ten nie do końca dający się opisać rys, który dodaje im życia. Cliff Mateusza Webera jest na swój sposób uroczy w stopniu pozwalającym zupełnie zignorować jego melepetowaty charakter. A Fraulein Schneider i Herr Schultz ze swoją miłością nie budziliby być może aż tyle sympatii, gdyby nie wysiłki Agnieszki Wosińskiej i Piotra Siwkiewicza.
A skoro już chwalimy członków obsady, to dodajmy: Maciek Radel fantastycznie się rusza na scenie (nawet w bardzo… wymagających kostiumach), zupełnie nierozpoznana przeze mnie Anna Gajewska urzeka samą swoją obecnością, Tomasza Budytę mimo obsadzenia trochę po warunkach też szanuję bardzo, a Waldemar Barwiński… No cóż. Jeśli serio śmiech to zdrowie, to pożyję dzięki temu panu jakiś tydzień dłużej.

Ale mistrz – taki jak Mistrz Ceremonii – może być tylko jeden.

Względem Krzysztofa Szczepaniaka obiektywna nie jestem. Trudno, żebym była, skoro mam do czynienia z aktorem sprawnie łączącym w swoim zawodowym funkcjonowaniu całą masę rzeczy, które silniej lub słabiej działają na mój kulturalnie spaczony móżdżek. Już te kilka ról dubbingowych, od których zaczęło się moje zainteresowanie jego osobą, dawało przedsmak rzeczy najważniejszej – umiejętności dyskretnego przemieszczania się pomiędzy nawet bardzo skrajnymi emocjami. I to nie między jedną graną postacią a drugą, nie w ramach konkretnej roli czy sceny. Czasem w obrębie jednej, cholernej kwestii. Przyznacie chyba, że nie ma w krajowym obiegu zbyt wielu aktorów, którzy potrafią zaspokoić ten mój widzowski kaprys. Na pewno wiedziałam do tej pory o jednym. Tak. Wszyscy wiemy, o kim mowa i że skończyło to się obskoczeniem niemal wszystkich realizacji teatralnych, w których ten pan występuje. Wliczając w to zresztą wspomnianą już „Miarkę za miarkę”, gdzie po raz pierwszy zobaczyłam na żywo Krzysztofa Sz. Jak śmiesznie się to wszystko zazębia.
Do tego dorzućmy jeszcze niejednoznaczny wizerunek aktorski, pozostający w nieustającym rozhuśtaniu pomiędzy chłopcem a mężczyzną, fakt, iż umie (bardzo dobrze) śpiewać, tę moją prywatną odrobinę pozytywnej zazdrości o to, że rzeczy budzące podziw pomieszany ze sporym „ach, ja też bym chciała tak umieć!” robi niemal rówieśnik… No i stało się – kolejna osoba wpadła w fascynację młodziutkim aktorem. Nie jedyna, choć z pewnym zadowoleniem stwierdzam, że mimo wszystko jako jedna z pierwszych.

Szczepaniak w „Cabarecie” uderza chyba we wszystkie powyższe tony. Z jednej strony perfekcyjna technika – ten ruch, te gesty, te miny… Stuprocentowe fizyczne wejście w graną postać, ze wszystkimi wymagającymi zadaniami, którego z tego faktu wynikają. Zwłaszcza w spektaklu, gdzie trzeba czasem naprawdę ostro się nagimnastykować, gdyż ponieważ choreografia. Z drugiej – głos na miarę musicalu. Mocny, wyrazisty, ale równocześnie jasny i taki… otwarty? Nie do pomylenia z żadnym innym. Rozkosznie ślizgający się po kolejnych zgłoskach. Właśnie męski i chłopięcy zarazem, choć cała kreacja Krzysztofa w „Cabarecie” raczej w pierwszy z tych kierunków skręca. Poza tym charyzma. Po prostu. Tylko albo aż. Skłaniałabym się ku temu drugiemu. Bo czy można zostać Mistrzem Ceremonii bez niej? Nie sądzę. Efekt jest taki, że kiedy Szczepaniak pojawia się na scenie, trudno jest się skupić na kimkolwiek oraz czymkolwiek innym. Choć wypadałoby, bo przecież cała reszta też jest dobra. Ale ciii. Myślę, że wszyscy czujemy się w tym momencie usprawiedliwieni.

Po przedstawieniu, w korytarzu przy szatni, usłyszałam pewnego pana, który swojej towarzyszce powiedział: „Mile spędzony wieczór, nie żałuję tych dwóch godzin”. To chyba najbardziej trafne podsumowanie „Cabaretu”. Mam wrażenie, że cała „ideologiczna” otoczka została dołożona, coby żaden krytyk nie czepiał się obecności tego jakże niepoważnego gatunku, jakim dla większości jajogłowych jest musical, w szacownym Teatrze Dramatycznym. Reszcie świata ta inscenizacja oferuje warsztatową skrupulatność, piękny artystyczny sznyt i wielkie pokłady energii, udzielającej się również publiczności. Jakby nie zsumować tego rachunku, wynikiem zawsze będzie dobra zabawa. „I o to chodzi, i o to chodzi”, że tak pozwolę sobie przytoczyć „Hydrozagadkę”.

Cóż rzec więcej? Może rzucić odpowiednim cytatem z jednej z piosenek: „W dłoń szkiełko chwyć, na całość idź, dziś wieczór niech nie będzie smutno i pal sześć, co niesie jutro!”.