Z dziennika adepta: Dzień VII – Jukendęs (10 sierpnia, poniedziałek)

Spóźniłabym się znowu popisowo, ale tym razem złapałam odpowiedni autobus i udało mi się dojechać na czas. Wczoraj ewidentnie przegięłam, poszłam spać o wpół do czwartej nad ranem, toteż w przerwach między ćwiczeniami i próbami byłam mocno nierozmowna i śpiąca. Dzisiaj położę się wcześniej, obiecuję.

W każdym bądź razie – pierwszy tydzień już za nami. Drugi może będzie lżejszy, jeśli chodzi o katowanie moich mięśni, ale cięższy, jeśli chodzi o psychikę – w końcu trzeba będzie już naprawdę się skupić i pilnować. Chociaż dzisiaj nam nie do końca wyszło. No cóż – byliśmy po weekendzie ^^ Zaczęliśmy od rozgrzewki. Nieco utrudnionej, bo od dzisiaj do akcji wkraczają panowie technicy, którzy dzisiaj montowali elementy scenografii. Potem szlifowaliśmy piosenkę. I nie obyło się bez śmiechu, gdy pan Tadeusz, zwracając Tomkowi uwagę, że za mocno uderza w walizkę, powiedział: „Bądź subtelny w tym waleniu…”. Grupa spłakała się ze śmiechu, a pan Wnuk na to: „A wy tylko o jednym, a wy tylko o jednym” x) Później zajęliśmy się składaniem do kupy sceny potańcówki. I na tym właściwie zleciał nam cały dzień. Szlifowanie, wywalanie niektórych rzeczy (pierwotna wersja „show” chłopaków poleciała, nad czym większość grupy – w tym i ja – szczerze ubolewa). Sam walczyk uległ mocnej zmianie, szczególnie dla mnie. Zamiast włóczyć się między tańczącymi i zawracać gitarę Dominikowi, będę potańcowywać… z Heleną 😀 No cóż, na 25 sztuk ludzia tylko 7 osób jest płci męskiej 😉 Tak czy siak… nie narzekam. Przynajmniej wyszło, że jednak I can dance. A przynajmniej w pewnym stopniu.

 

Z innych rzeczy…

– Jutro już zaczynamy grać z kostiumami.

– Ponoć jutro dostaniemy zaproszenia. Tym razem nie imienne, tylko z wolnym miejscem na wpisanie imienia i nazwiska osoby, której chcemy je podarować. Zastanawiam się tylko, komu ja je dam, gdy już je będę miała.