Z dziennika adepta: Dzień X – Światło, projekcja, akcja! (13 sierpnia, czwartek)

Mogę się wyrazić? Tak? W takim razie ogłaszam, że od dzisiaj zaczął się tak zwany zapierdol totalny. Albowiem poza odrobiną ćwiczeń gdzieś w połowie zajęć praktycznie przez cały dzień pracy ciągnęliśmy pierwszą próbę (prawie) całościową z dźwiękiem, oświetleniem i wszelakimi efektami, jakie mają się pojawić w ostatecznej wersji przedstawienia, czytaj premierze. W dodatku obsuniętą o jakieś… półtorej godziny? Mniej więcej wyglądało to tak: gramy, gramy scenki po kolei, nagle stop – z różnych powodów (albo coś nam źle wyszło albo dźwiękowcowi tudzież oświetleniowcowi trzeba dać odpowiednie wskazówki albo nie ta projekcja poszła albo coś tam innego). My stoimy, w płaszczach i marynarkach, w świetle reflektorów, które gotuje nas w trybie powolnym, acz sukcesywnym. Energia stopniowo z nas uchodzi, a tu trzeba od nowa i od nowa, chociaż w kwestiach aktorskich mogliśmy dzisiaj „odpuścić” (do próby pełne zaangażowanie w tej kwestii nie było potrzebne), to ciągłe powtórki męczyły i nużyły. Toteż nie zdziwiło mnie ani gdy przełożono powtórzenie końcówki na jutro ani gdy przy obiedzie Martyna stwierdziła, że czuje się zmęczona psychicznie. Ale bywało i wesoło. Albo śmiesznawo. W każdym bądź razie atmosfera się rozładowywała. Pani Grażyna wpadła na pomysł dodania do sceny potańcówki trochę jazzu. Jeśli to wyda, będzie nieźle. Ponadto regularnie niszczył nas nasz łukochany inspicjento Michał, używając w przerwach interkomu do wygłupów. Piosenki Britney Spears i inne w ramach „listy przebojów 30 Ton” i takie tam… 😛 A z innych rzeczy… nie pierwszy raz wkurwiłam się na swoją sukienkę, w której mam grać. W gruncie rzeczy czuję się w niej już nader dobrze, to do ćwiczeń nijak się nie nadaje. Bo żadna to przyjemność czuć, że przy skłonie ci, którzy stoją za tobą, zobaczą twoje majtki. Szczególnie ci płci męskiej. Zażartowałam, że będę musiała ich uśmiercić (bo kto widział moją bieliznę, a jest facetem, musi umrzeć), chociaż ani trochę w tym momencie nie było mi do śmiechu. Potem stwierdziłam zaś, że w sumie mi to wisi. Szczególnie, gdy po powrocie do domu zobaczyłam zdjęcia z dzisiaj na Jelonce. Pomyślałam, że w dupie tam – w teatrze to się zdarza (takie sztuki… albo pomysły reżyserów), właściwie nikt nie zwrócił na to uwagi, w samym spektaklu nie ma takiego momentu, żebym musiała się pochylać (także publiczność moich „underwearsów” sobie nie poogląda), rok temu też zanim dostaliśmy szorciki do kostiumów ganialiśmy tylko w tunikach i majtach, a poza tym… mam całkiem niebrzydkie nogi, jak widać na wspomnianych już fotkach z Jelonki. To ostatnie mnie też zdziwiło. Nawet bardzo. A chuj. Młodość ma się raz i tylko tymczasowo. Na starość w mini chodzić nie będę przecież.

Oprócz tego miałam małe wkurzonko. Znaczy małe relatywnie. Chłopcy wymyślili scenkę szabru. I pierwotnie miała być obsada czysto męska, ale gdy okazało się, że potrzebna będzie osoba, która umie gwizdać na palcach,a najlepiej z nas wszystkich gwiżdże Martyna, dokoptowano i ją. Oprócz niej miały być wzięte jeszcze dwie panie. I chociaż cholernie wielką miałam chrapkę na tą scenkę, nie padło na mnie. No wkurzyłam się trochę, cóż poradzę. Akurat rola szabrownika, wynoszącego pozostałe po Niemcach fanty, zbliżała się do kanonu moich ról i rólek wymarzonych. Wiecie – złe kobiety, dziewczyny z biglem i wszelkie cwaniactwo. Mówi się, że niektórzy mają więcej szczęścia niż rozumu. W moim przypadku należy ukuć powiedzenie, że mam więcej rozumu niż szczęścia. Jako, że aktorką to ja nie będę, pewnie to była moja jedyna szansa w życiu, żeby poczuć się jak powszechnie akceptowany w swojej działalności powojenny złodziejaszek. I poszło. Siuuuu.

Po zajęciach i obiedzie część z nas wraz z panią Dorotką i Nataszą poszła na dworzec, gdzie odbyła się sesja zdjęciowa na potrzeby naszego projektu. Zdjęcia zawisną w hallu teatru jutro lub pojutrze. Ludzie dziwnie się trochę na nas patrzyli (młodzież w staroświeckich kapeluszach, kołnierzach z lisów, ze starymi walizkami, ustawia się na lokomotywie… no tak, trochę oryginalny widok), ale po happeningu na placu Ratuszowym to się chyba niektórzy już do tego przyzwyczaili 😀

 

 

Z innych rzeczy…

– W oczekiwaniu na rozpoczęcie próby panowie zaproponowali zabawę. Dziką zabawę, polegającą na wskakiwaniu na plecy stojącym „za stolik” kolegom, przetoczeniu się po „blacie” i wylądowaniem, wieszając się na najbliższych nogach. Tak w przybliżeniu, bo to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. W każdym bądź razie na moje nieszczęście pierwszy skakał Bojęć. A że kawał chłopa, to w efekcie wróciłam na widownię z bolącymi plecami, nogami i tekstem: „Ałałałała! Ja się tak z wami nie bawię!”.

– Nowy „czasoumilacz”, chociaż tak nie nazwany: Przemek w kulisach śpiewa „Balladę lekko toporną” Janusza Radka.

– W dzisiejszej „Gazecie Wrocławskiej” napisali to i owo o nas. I dali fotkę. Taką z najgorszym moim ujęciem, także wstydzę się upubliczniać. W tym momencie przypomniała mi się bohaterka jakiegoś komiksu, która miała w zwyczaju przechwycać i niszczyć każde swoje zdjęcie, na którym źle wyszła. Nabrałam ochoty, żeby też to praktykować.

– Napoik energetyczny z rana pomógł mi tylko przez dwie godziny.

– Nadal mam trzy wolne zaproszenia. Wprawdzie mam pomysł, komu wręczyć dwa z nich, ale nie mam zielonego pojęcia, jak: a) zaproponować pierwsze, żeby nie wyszło do bani, b) jak przekazać drugie, gdy nie mam na tą osobę namiarów. A premiera już za dwa dni. Aaaaaaaaa.