Ida, to nie wyda

Nie mam zaufania do polskich filmów, którym towarzyszy duże i skrajnie wręcz entuzjastyczne halo w mediach. Odrobinę z przekory, ale przede wszystkim ze względu na dotychczasowe doświadczenia. Bo tak szczerze… „Komornik” ze swoimi gdyńskimi Złotymi Lwami? Banał i ostra łopatologia. „Symetria”? Chyba nawet nie udało mi się dobrnąć do końca. „Wesele”? Gdyby nie fakt bycia trampoliną do sławy dla boskiego Mariana Dziędziela zdrapałabym to coś ze ściany krajowej kinematografii. „W dół kolorowym wzgórzem”? Identyczna sytuacja, tylko zamiast Mariana D. jest Przemek Bluszcz. „Czarny czwartek”, „Katyń”? Szantaż na zasadzie „musi ci się podobać, bo to o Wielkiej i Ważnej Polskiej Historii (c)” i nie ma żadnego znaczenia, że produkcje same w sobie są karygodnie źle zrobione i fatalnie obsadzone/zagrane/i to i to. Nic więc dziwnego, że do szału i mody na „Idę” Pawła Pawlikowskiego podeszłam skrajnie sceptycznie. To zresztą u mnie normalne – jestem jedną z tych osób, które w mocnym i powszechnym chwaleniu czegokolwiek zawsze wyczuwają jakiś smród i fałsz. Mój pierwotny plan zakładał zignorowanie istnienia tego obrazu i poczekanie, aż ta wrzawa ucichnie, ale w momencie kiedy już cała Polska oszalała, bo dostaliśmy tego naszego wymarzonego pierwszego Oscara za konkretny tytuł, a nie jakiegoś tam za całokształt i piękne oczy, wylądowałam trochę pod ścianą i chcąc nie chcąc poczułam się zmuszona do poświęcenia dziewięćdziesięciu cennych minut mojego życia. Jakkolwiek co do jednego miałam pewność od samego początku i po obejrzeniu zdania nie zmieniłam – gdyby nie wątek żydowski, ten film nawet nie powąchałby nominacji. Patrzę z politowaniem na teorie spiskowe mówiące o jakimś rzekomym syjonistycznym lobby kręcącym światem, ale faktem jest, że temat Holocaustu w światowej kinematografii stał się na swój sposób modny. Oczywiście, że to brzmi obrzydliwie wręcz płytko, dlatego ukrywa się to pod płaszczykiem wielkich słów. Coś o „przypominaniu”, „uczczeniu pamięci” i inne takie. Ale nie ma co się oszukiwać, zdecydowanie nie o to chodzi. To raczej przypomina mi łapówkę za święty spokój – coś na zasadzie: „okej, nagrodzimy film o pogromie Żydów, uronimy łezkę nad ich okropnym losem i będziemy mieli wszyscy czyste sumienie”. Tyle że, he he, to wcale tak nie działa.

Muszę przyznać, że przeżyłam delikatne pozytywne rozczarowanie odkrywając, że „Ida” w sumie jest całkiem oglądalnym filmem, a nie po cichu oczekiwaną przeze mnie patetyczno-martyrologiczną kupą. Ale bardzo delikatne, bo pomimo ślicznych zdjęć ta produkcja cierpi na mnóstwo bolączek. Czasem typowych dla naszego obecnego kina, czasem nie. Może zacznę od tego, na co większość ludzi w czytanych przeze mnie komentarzach się uskarżała – dźwięk. Ja akurat mam szczęście posiadać słuchawki, więc mogłam się nimi mocno poratować, ale bez nich zrozumienie większości dialogów zdaje się być niemożliwe. Oczywiście zaraz przy takich uwagach zaczęły się gdzieniegdzie pojawiać odpowiedzi, że „można sobie podgłośnić telewizor” czy inne równie głupawe repliki. Jasne, można, ale rozgarnięty człowiek wie, że o odpowiedni poziom udźwiękowienia powinni zadbać sami twórcy, zwłaszcza, że w kinie gałki głośności sobie nie podkręcisz. Szkoda, że w ten sposób w ogóle nie można podwyższyć levelu innych aspektów, bo są abstrakcyjne i tak się nie da. Przydałoby się. Na przykład mimikę twarzy Agaty Trzebuchowskiej. Rozumiem, że są role, które wymagają pewnej powściągliwości w graniu, ale przejechać cały półtoragodzinny film na jednej minie to naprawdę niezły wyczyn, że tak pozwolę sobie zaironizować. To jest chyba jakaś kolejna moda, bo od kilku lat dostrzegam narastającą tendencję do rozdawania ważnych ról pannom, które niekoniecznie potrafią je udźwignąć, o ile potrafią w ogóle z jakąkolwiek sobie poradzić. Jedynym chyba argumentem na obronę odtwórczyni filmowej Idy jest to, że zdaje się nie ma ukończonej żadnej sensownej szkoły aktorskiej. Wiadomo, co jest względnie dopuszczalne u amatora, to u zawodowca byłoby nie nadającym się do zaakceptowania pretekstem do odsądzenia go od czci, wiary i wszystkiego. Te niedobory nadgania jakoś Agata Kulesza, którą wprawdzie lubię, ale trudno mi powiedzieć, żeby jej kreacja – nad którą wielu się zachwyca – zrobiła na mnie szczególne wrażenie. Narażę się teraz okropnie wszystkim miłośnikom tak zwanej kultury wysokiej, ale sądzę, że jej wcześniejsze role serialowe potrafiły i więcej odsłonić z jej kunsztu i mnie bardziej ruszyć. Dusia Adamska z „Pensjonatu pod Różą”, próbująca się wyrwać spod presji męża i traumy po dzieciństwie z matką alkoholiczką. Postać skomplikowana, ale i nie pozbawiona pewnego pazura w nieco lżejszym tonie, podana bez krztyny pretensjonalności. Marysia z „Rodzinki.pl”, totalnie drugi biegun, mocno zarysowana i pewna siebie twarda baba, która wie, czego chce, chociaż może nie do końca panuje nad swoim ostentacyjnie singielskim życiem. To właśnie te dwie bohaterki kiedyś tam sprawiły, że zapałałam do Kuleszy pewną dozą sympatii – ciotki Idy w tym względzie jakoś w ogóle nie czuję.

Reszta obsady… no cóż, reszta obsady zasadniczo nie istnieje. Ot, przemkną cichutko przez jedną scenę albo dwie, ale zredukowani są wszyscy do roli tła albo chwilowych katalizatorów akcji. Co czasem boli mocno, gdy się widzi aktora takiej klasy jak Jerzy Trela, który w „Idzie” pojawił się chyba tylko po to, żeby twórcy mieli jeszcze jedno ładne nazwisko na plakaty. On tutaj nie ma nic do grania. Absolutnie, strasznie nic. Może się zdawać, że coś więcej do roboty dostał Adam Szyszkowski, jego filmowy syn, ale śmiem się obawiać, że to tylko złudzenie. Bo czyż jego bohater nie ogranicza się do paru gniewnych burknięć, dania odpowiedzi na oczywistą od początku niemal tajemnicę i cześć? Zresztą… Mam jakieś dziwne poczucie nie aż tak głębokiej, ale jednak „nie takości”, ze względów totalnie osobistych. Wyjdzie ze mnie sentymentalny wieczny dzieciak, ale kij z tym – Szyszkowski na zawsze dla mnie pozostanie młodym chłopakiem z programu „Mama i ja”, który opowiadał tam nieskomplikowane przecież bajki w taki sposób, że wygrywał wszystko. To zabawne, ale w tym względzie nie pokrzywdził mnie nawet odcinek „Gliny”, w którym pospołu z Tomkiem Mandesem kończą przerobieni na krwawe sito. Ech, może po prostu chodzi o to, że ze względu na dobre wspomnienia życzę mu dobrze i wolałabym, żeby zyskał ogólną rozpoznawalność dzięki lepiej napisanej roli. Tak, sądzę, że to mam na myśli.
Jeden drobiazg na plus – naprawdę, ale to naprawdę cieszy mnie, że przewijający się w pierwszej połowie filmu barman grany przez Mariusza Jakusa w dalszej części nie okazał się współwinnym, potomkiem współwinnych czy innym złolem. Niby nic, ale biorąc pod uwagę, jaką Szuflandią jest nadal obsadowa mentalność wielu reżyserów, to zawsze jakiś kroczek do przodu.

Jeżeli entuzjaści „Idy” jakimś cudem nie znienawidzili mnie do tej pory, to zapewne po tym akapicie to nastąpi. Bo pomimo wszystkich wcześniej wymienionych zarzutów tym, co mnie odrzuciło od tego filmu najbardziej, była… nuda. Towarzyszyła mi przez cały niemal seans, z wyjątkowo rzadka odpuszczając. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że „Ida” jest w sumie o niczym. Niektórzy twierdzą, że jej tematyka jest ważna, inni że uniwersalna, nawet reżyser zdaje się miał taki ogólnoludzki zamiar… No, ale chyba nie wyszło. Dość prędko moja uwaga zaczęła się skupiać na wszystkim, tylko nie na – że tak zażartuję – akcji. Zaraz pewnie zostanę zjedzona, że jak tak można i w ogóle. A jak można ciągle wciskać ludziom takie produkcje? Biorące siebie bardzo serio, skupione na mniejszościowych problemach i depresyjnie malujące wszystko na czarno? W dodatku z obligatoryjnym ostatnio zagadnieniem tej och-okropnej historii powojennej? Czy pula interesujących dla twórców tematów zaczyna się i kończy tylko na tej przegródce? Dobrze, tak bywa prościej, bo historie o złym, złym życiu i nieszczęśliwych ludziach na rozdrożu to zazwyczaj samograje, ale może jednak warto by było zaryzykować i spróbować czegoś innego? Dostrzegam tak u siebie, jak i u innych przesyt podobnym typem kina. I zanim ktoś ynteligiętny wyskoczy mi z oskarżeniem, że na pewno nie zrozumiałam tego filmu, uprzedzam – zrozumiałam doskonale. Ale to absolutnie niczego nie zmienia. Samą treścią (nawet, gdyby mnie bardziej interesowała) formy się nie zastąpi.


Czasami, kiedy oglądasz coś za bardzo poważnego, ty szybko tę powagę tracisz. A takie mogą być tego efekty.

W tym wszystkim jedno jest wielkie szczęście. Bo nie ma chyba straszniejszej rzeczy niż artysta – jakikolwiek – z przerostem ego. Niezależnie od tego, czy proporcjonalnie do swojego talentu czy odwrotnie proporcjonalnie. Nawet jeśli absolutnie kochamy dzieło, ale jego twórca jest arcybucem, jakiś niesmak zawsze pozostaje. Ale spokojnie, tutaj tego problemu nie ma. Trudno jest podejrzewać o tak zwaną sodówkę człowieka, który otrzymawszy Oscara strzela mówkę pt. „O kurczę, ja zrobiłem taki mały, skromny filmik, a teraz stoję w Hollywoodzie” i ciągnie ją niezrażony sygnałem, że już pora kończyć, bo przecież trzeba wymienić wszystkich, którzy pomogli. Zaś potem na tak zwanej ściance pozuje do zdjęć, stawiając sobie statuetkę na głowie… Oczywiście pomijając wyciągnięcie nagrody z torby na lotnisku i stwierdzenie, że byłaby świetnym hantelkiem, chociaż przydałyby się do tego dwie sztuki.

Kto wie, może kiedyś pan Pawlikowski będzie mógł swój zabawny pomysł sprawdzić w praktyce. Oby tylko tę następną największą nagrodę świata zarobił za coś zwyczajnie lepszego, chociaż mam szczerą obawę, że jeżeli spróbuje znów tu, na naszej polskiej ziemi, to będzie miał z tym teraz spory problem. Nie chciałabym być złym prorokiem, ale coś tak czuję przez skórę, że ten Oscar może narobić krajowej kinematografii więcej szkody niż pożytku. Boję się bardzo czegoś na zasadzie „jeżeli raz się sprzedało, to sprzeda się drugi, trzeci i pięćdziesiąty” – fali produkcji idopodobnych, takich siódmych wód po kisielu pozbawionych tych paru zalet oryginału, a pełnych po brzegi wszystkich jego wad w stopniu megapowiększonym. No i tego, że biedna pani Kulesza aż do końca swojej kariery aktorskiej będzie grała klony ciotki Wandy. Oczywiście nie mam tu pretensji do twórców „Idy”. Bardziej do tych wszystkich ważnych naszego przemysłu filmowego, tych światłych przywódców wszystkich tłumoków nieznających się na prawdziwym kinie, bo wiem, co oni zrobią z tym pierwszym polskim Oscarem. Potraktują go jako kolejny, tym razem wyjątkowo silny, argument za dalszym karmieniem nas tymi smutnymi jak zadek emerytki obrazkami. Do dalszego wmawiania widzom, że takie powinny być polskie filmy, że tym mamy się chwalić na świecie. Do hołubienia tego jako „cudownego”, „artystycznego” kina przy jednoczesnej deprecjacji nurtu rozrywkowego albo chociaż tematycznie lżejszego – pogardzanego, wyśmiewanego, okładanego Wężami w odruchu obronnym przed faktem, że to całe komercyjne czy nie do końca poważne „zło” potrafi być o wiele ciekawsze, lepiej wykonane i bardziej przemawiające do ludzi. Tak, wiem, nie odkrywam tu Ameryki. Ale jednak naiwnie wierzę, że napisanie o tym po raz n-ty ma jakiś sens. Trochę większy niż wywalenie z siebie tego, co leżało na wątrobie i spokojne pójście spać.

Podsumowując – nawet mając najszczersze chęci, żeby spojrzeć na „Idę” i jej otoczkę stuprocentowo przychylnie, nie mogłabym tego nazwać inaczej niż tytułem z Szekspira rodem. Wiele hałasu o nic. Albo o niewiele, wszak film sam w sobie nie okazał się być dnem. Ale tym sztucznie napompowanym szumem chyba zrobiono dużą krzywdę i produkcji, i wszystkim twórcom, i widzom. Coś, co sprawdziłoby się jako mała, specyficzna rzecz dla chętnych, nie zawsze udźwignie piętno największego arcydzieła ever. Może ktoś wyciągnie z tego jakąś lekcję. Może nie. Porozmawiajmy o tym za jakiś czas, dajmy na to parę lat. Zobaczymy wtedy, czy ktoś poza krytykami, studentami filmoznawstwa i garstką pasjonatów będzie o tym obrazie pamiętał. To najlepiej zweryfikuje zarówno nagrodę, jak i medialny szał.