„Dzieci Hioba” i dziecko czwartku

I pomyśleć, że gdyby nie splot odpowiednich okoliczności, to najprawdopodobniej nic by się nie wydarzyło.

Wisiał sobie ten plakat gdzieś na uczelni, a że zdarzyło mi się przechodzić obok, przystanęłam, zmierzyłam wzrokiem raz i drugi… Festiwal kultury żydowskiej, w programie spektakl z udziałem jednego z tych śpiewających aktorów, których zdarzyło mi się za młodu bardzo lubić i których nadal szanuję. Dzień w sumie by mi pasował, godzina też. „Może się wybiorę. Zobaczymy” – pomyślałam i ruszyłam w swoją stronę. Jak znam życie, pewnie bym się nie zmotywowała. Tylko, że nie dalej jak kilka dni później tegoż pana artystę zobaczyłam w telewizyjnym programie rozrywkowym. Pojawił się znienacka, zaśpiewał dwa kawałki, w tym jeden, który w wieku tych nastu lat nagrałam na kasetę z radia (bo kto by tam wtedy słyszał o Internecie i YouTube) i który mimo masy trzasków Jedynkowych fal długich wałkowałam bez ustanku. Ziarenko trafiło na podatny grunt – jakiś czas wcześniej Klaudia wepchnęła mnie w jakiś tunel nostalgii, wygrzebując zapisy naszych wspólnych wygłupów z wyjazdu do Kielc sprzed przeszło 5 lat… no i mnie siekło. Odczułam nagłą potrzebę, coby się jednak na tę imprezę, do tej pory tylko rozważaną, wybrać.

Programem był „nocny” segment „Dzięki Bogu już weekend”, koncertem wyczytanym z plakatu – „Dzieci Hioba”, zaś muzykującym aktorem – Jacek Bończyk.

Historia, która za tym wszystkim stoi, jest chyba jedną z tych dłuższych. Nie tylko dlatego, że J.B. należał do stosunkowo elitarnego grona moich pierwszych idoli sensu stricto, ale – być może przede wszystkim – dlatego, że już wcześniej on ciągle gdzieś tam był. Z racji stosunkowo aktywnej działalności w dubbingu znałam jego głos w zasadzie od maleńkości. Oczywiście bez cienia świadomości tego faktu, ale jednak. Naprawdę, jak tak człowiek po latach rzucił okiem na listę tych akurat dokonań, to się nagle okazuje, że tu kogoś podkładał, tutaj też i tu, a tutaj coś zaśpiewał. A ciągle wyłażą rzeczy, które też były wtedy zrobione, ale jakoś wszyscy o nich zapomnieli. Jak to zażartował ktoś na pewnym forum internetowym: „To są jakieś dubbingi z lat 90., gdzie Bończyka nie było?” 😀 No właśnie. To wszystko musiało mieć jakieś znaczenie, kiedy wchodząc w nastoletnie lata nagle uświadomiłam sobie, że tak, ten pan z telewizyjnego serialu, którego uznałam za „fajnego”, maczał w tym łapki. Nie wypierajmy się – każdy, kto w 2000 roku był troszkę wyższy od stołu, chociaż przez moment oglądał „Adama i Ewę”. Ja też. Tylko, że – w przeciwieństwie do zdaje się większości – moją uwagę zwracał nie tytułowy amant, ale jego najlepszy kumpel, zawsze sceptyczny i twardo stojący na ziemi. Chcąc nie chcąc do tej pory to chyba jedyna produkcja, gdzie pana Bończyka można pooglądać przez czas trochę dłuższy niż 10 do 15 minut. Potem… cóż, potem jakoś się potoczyło. Do pewnego stopnia po drodze ze wczesną fascynacją piosenką aktorską. A może właśnie to ją zapoczątkowało czy tam się jakoś do niej przyczyniło? Niewykluczone. Tak czy siak ten aspekt jego twórczości zawsze robił na mnie spore wrażenie. Bo to były świetne rzeczy, chociaż nie zawsze dla mnie wówczas zrozumiałe. W sumie z obecnej perspektywy to się cieszę, że z załapywaniem „co artysta chciał przez to powiedzieć” tak to wtedy wyglądało. Błogosławiona nastoletnia niewiedza. Dzień, w którym uświadomiłam sobie, że dotarły do mnie w zasadzie wszystkie teksty z „Depresjonistów”, był jednym z bardziej bolesnych. Ale czy to przy tym flircie Bończyka z muzyką rockową, czy przy wcześniejszych przygodach z piosenką francuską, poezją śpiewaną i innymi takimi, zawsze jedno chodziło mi po głowie – ileż to wszystko musiałoby mieć mocy, gdybym zobaczyła i usłyszała go na żywo!

I w końcu stało się. Pewnego całkiem uroczego, chociaż pochmurnego czerwcowego wieczora stanęłam na dziedzińcu Synagogi pod Białym Bocianem z biletem w łapce. Wkręcałam się w klimat już półtora tygodnia wcześniej, na okrągło bębniąc różne piosenki z „Kurwami Wędrowniczkami” na czele, ale unikając tych pochodzących akurat z „Dzieci Hioba”. Chciałam mieć trochę niespodzianek.
Nie będę kłamać, że dobór repertuaru i ogólna tematyka tego spektaklu mi odpowiadała. Nie odpowiadała. Wiecie, coś z gatunku „ja to rozumiem, ja to szanuję, ale nic mnie to nie obchodzi, a przynajmniej tak mi się wydaje”. Ale doszłam do wniosku, że wszystkiego trzeba w życiu spróbować. Opłaciło się. Chociażby dla świetnych wykonawców. Wiadomo, dla kogo przyszłam, ale nie umniejszajmy zasług Klementyny Umer i Sylwii Nayah, jak i akompaniującego zespołu Kameleon, bo też naprawdę dawali radę. Dziewczyny bardzo równoważyły klimaty. Bończyk raczej ostry, drapieżny, ironiczny (chociaż to wszystko nie zawsze), one łagodne, w jakiś sposób „rozpoetyzowane”, zupełnie z innej bajki – i w tym wypadku słowo „bajka” wydaje mi się być jak najbardziej na miejscu. Co nie zmienia faktu, iż niezależnie od osobistych preferencji odniosłam wrażenie, że to on dominował, jakby narzucał ten cięższy ton. Czasem wręcz nieznośny. Wyśpiewany mocno, ale szczerze. Tak „z bebechów”, jak to mówią. Napisałam, że tematyka, co to mnie nie interesuje, „a przynajmniej tak mi się wydaje”, taa? Właśnie stąd ta wątpliwość w mojej zwyczajowej formułce. Bo to tak wygląda. Niby stosunki polsko-żydowskie i ich historia, wojna i ’68, pytania o sens zła i wiarę zwisają mi luźnym kalafiorem, ale już spektakl w jakimś stopniu bazujący na tych sprawach niekoniecznie. Ot, i tak to już jest w relacjach między mną, a tak zwaną sztuką. Jeśli coś jest dobrze zrobione, to niezależnie od tego, o czym jest, można to we mnie wmusić. A „Dzieci Hioba” to właśnie taki spektakl zrobiony przemocarnie. Ja strasznie mocno się przechylam w stronę skupiana uwagi na jedynym panu w składzie wokalnym, ale po tym całym wcześniejszym akapicie to chyba nie wydaje się aż takie dziwne? Ktoś gdzieś ładnie ujął, że jego wykonania są „zawsze świetne aktorsko” i coś w tym jest. Nawet, jeśli to taka piosenka mniej aktorska. Mówiąc zaś tak kolokwialnie… ten głos kopie po głowie. To najlepsze skojarzenie, jakie mogę znaleźć. Tylko problem z tym wszystkim jest taki, że do takiego mniej lub bardziej dołującego klimatu potem człowiekowi niekoniecznie chce się wracać, bo to po prostu trudne jest. Pewnie dlatego z tych paru kawałków, udostępnionych kulturalnie na YT, od tamtego czasu puszczam sobie namiętnie przede wszystkim sarkastyczne i rytmiczne „Źródło wszelkiego zła”.
Najśmieszniejszy jest fakt, że mimo wszystko z całości najbardziej spodobał mi się… bis. Nieplanowany, bo z tego, co się dowiedziałam później, oni bisów zazwyczaj nie grają. A konkretniej to jego druga część, „Modlitwa o wschodzie słońca” (druga, bo było i „Ucisz serce” powtórzone z właściwego spektaklu). Utwór zdecydowanie odmienny w nastrojach, przecudnie wykonany przez kameralny skład: Jacka Bończyka i jego gitarę oraz Hadriana Filipa Tabęckiego i jego klawisze. Z tym jednym absolutnie uroczym momentem, kiedy J.B. z rozbrajającą szczerością mniej więcej w połowie piosenki wyznał, że… chyba zapomniał tekstu. Publiczność była wyrozumiała wobec takiej deklaracji. Bo jak tu nie być na takie dictum 😉

Mimo lżejszego zakończenia wyszłam ze swojego ósmego rzędu rozchybotana jak żaglówka. Głównie po to, żeby spotkać – obok paru innych osób – Magdę, jedną z tych koleżanek, z którymi od lat człowiek kontaktuje się przez Internet, a dopiero teraz wreszcie miał okazję spotkać na żywo. Tym samym radośnie dołączyła do skromnego, ale bardzo zacnego grona znajomości wirtualnych przeniesionych w real, obok Dommela, Martensa, Kat, Whomanistycznej bandy i całej reszty. Jeszcze warto dodać, że reprezentuje wcale-nie-taki-duży fandom piosenki aktorskiej i jej wykonawców… Chyba lepszego towarzystwa na taki event nie mogłam sobie znaleźć. Nawet, jeśli po krótkiej i nerwowej wymianie zdań pomiędzy mną, nią i jej koleżanką (której imienia oczywiście zapomniałam… brawo) koniec końców to ja podreptałam pierwsza w stronę pana B. Śmiertelnie przerażona, dodajmy.
Nie było czego się bać. Ani nie gryzie ani nie zjada młodych dziewczynek. Ale i tak podejrzewam, że ręce mi się trzęsły koszmarnie. Czy się sobie teraz dziwię? W życiu. Użyłam sformułowania „młode dziewczynki”, chociaż już od pewnego czasu zdecydowanie do nich nie należę, bo w zasadzie ja tak tam się czułam. Jakbym znowu była tą czternasto- czy piętnastolatką, wpatrującą się wielkimi oczami w szklany ekran za każdym z tych stosunkowo nie tak wielu razów, kiedy on się na nim pojawiał, tyle, że tym razem postawioną bezpośrednio przed swoim idolem. No nie da się ukryć, zatkało mnie troszkę. Ale było miło.
Aha. Tak naprawdę to wcale nie wygląda na swoje metr osiemdziesiąt z hakiem. Albo po prostu już przestałam zauważać, że muszę podnosić głowę, gdy rozmawiam z pewną częścią męskiej populacji. Ci artyści zawsze są, cholerka, wysocy jacyś.

Do tej pory chodzę lekko zakręcona. Za jakiś czas pewnie mi przejdzie, ale wspomnienia zostaną. Powiem wam tak – jeżeli jakiś czort podkusił mnie, żebym poszła na te moje durne studia do Wrocka po to, abym przy okazji mogła zobaczyć paru wielbionych niegdyś przeze mnie ludzi, to… chyba było warto. Najpierw Radziwiłowicz, potem Kiljan, teraz Bończyk. Aż się boję zapytać, kto będzie następny. Bo się jeszcze bardziej rozczulę, jakbym po tym pięknym czwartku była nie dość poruszona.