Resume

Znowu dopiero siedząc w autobusie ze Strzegomia do Wałbrzycha (bo po co komu bezpośrednie połączenie z Jeleniej o sensownej porze, no po co) tak naprawdę zdałam sobie sprawę, po co się tam wybieram. Zabawne. Chociaż z drugiej strony może nie do końca, bo w sumie to była jeszcze jedna z tych sytuacji, w których mało co zapowiadało stuprocentowe powodzenie takiego koncertowego wyjazdu. Oczywiście, skoro raczyłam ruszyć tyłek z Jelonki i jeśli nie chodziło o występ kabaretowy, to musiało iść o koncert, w dodatku nie byle jaki.

Bo wiecie, co? Jacek Bończyk grał.

Info było na fanpejdżu gdzieś w głębokim październiku już (tak, od ostatniego razu zdążyłam już zalajkować – warto, zaręczam), wiedziałam, że w Wałbrzychu mieszka Kat, więc nie byłabym sama, ale… cholera. Już kiedyś tak było, że chciałam się na coś wybrać właśnie do Wałbrzycha, ale się kończyło na etapie sprawdzania dojazdów, bo niby to tylko jakieś 50 kilometrów czy coś, ale i tak bezpośrednich PKS-ów do i z w odpowiednich godzinach brak. Pociągami strach jeździć samemu, to odpadały. No i tym razem też się zapowiadało, że cały pomysł polegnie w tym miejscu. Na szczęście tylko zapowiadało, bo mnie Kaśka zachęciła, pomogła w załatwieniu biletów i miejsca na przeczekanie – wszak oczywiście najwcześniejszy powrotny był o 4 nad ranem – i to wszystko bardzo mnie zmotywowało do tego, żeby sobie w klubie A Propos sprawić taki ładny, tylko o jeden dzień spóźniony prezent na Mikołajki. Bardzo ładny nawet, jeśli weźmie się pod uwagę, że czekałam te cholerne 12 lat, żeby na trzynasty rok mieć okazję oglądać pana J.B. live dwa razy. Jakby ktoś chciał bardziej się zorientować, dlaczego aż tyle i w ogóle poznać ten mój fangirlistyczny background, to zapraszam do czerwcowego wpisu o „Dzieciach Hioba”, bo tam wtedy to dość ładnie nakreśliłam.

„Resume (z wątkiem kosmicznym)”, czyli recital, z którym przyjechał w swoje rodzinne strony jeden z moich ulubionych muzykujących aktorów, zdecydowanie bardziej do mnie trafił pod kątem czysto repertuarowym. Wszak to taki ‚the best of’, przekrój przez wszystko, co już było i co mnie zachwyciło kiedyś tam dawno temu albo całkiem niedawno, tym się jednak różniący od innych takich rzeczy, że pan Bończyk się uparł na nowe aranżacje, dorzucenie kilku piosenek własnego autorstwa – świeżych lub wcześniej nagranych przez innych kolegów i koleżanki – oraz paru kawałków z repertuaru artystów, którzy go najbardziej w życiu jarali. I CHWAŁA MU ZA TO. Bo po kiego diabła robić coś tak samo, kiedy można pokombinować inaczej. Tylko ten wielki talent pozostał bez zmian 😉 Ogólnie przez cały koncert bujałam się między dwoma rodzajami nastroju: od „zaraz się poryczę, on jest taki cudowny, że ja się czuję prochem i niczem” do „obożebożeboże, jest fantastycznie!”. Trudno, żeby było inaczej, kiedy i ten dobór piosenek taki bipolarny zdeczka, od totalnej i przejmującej melancholii do żywiołowych kawałków wyrywających z krzeseł. No i tego… „Samotni ludzie” na dzień dobry. Na powitanie dostałam w nos moim chyba ulubionym z coverów Staszewskiego. Jak tu po czymś takim być stabilnym emocjonalnie? Nie wspomnę o tym, jak to bardziej w połowie występu zapowiedziane zostało „Libertango”, a mnie wymsknął się szept o treści „Ojezu…”. Bo ja wiedziałam, co to znaczy. Że tylko dobra wola będzie mnie trzymać na krześle. To jeden z moich absolutnych numerów 1 pośród tego wszystkiego, co Bończyk kiedykolwiek zaśpiewał, który na wszelakich nagraniach powala na ziemię, a co dopiero, gdy się go słyszy na żywo! I „La Boheme” też jeszcze ładniejsza jest live. A „Jest fantastycznie”? No cóż… jest fantastyczne. Były i zaskoczenia, takie z tych bardzo miłych. Przede wszystkim „Nie pytaj o Polskę”. Po pierwszych taktach miałam szczękę na wysokości kolan mniej więcej. Jakim trzeba, u licha, być świetnym artystą, żeby z piosenki, która od dawna wydawała mi się nieco przereklamowana, zrobić cover, którego mogłabym słuchać bez końca i który ma taką cudną aranżację, że asdfghjkl, nie mogę. Zresztą daaaamn. Aranże do wszystkiego były arcywdzięczne i takie lekkie. „Baranek”, „Kino”, „Dziewczyna się bała pogrzebów”, „Życie to nie teatr”… w sumie chyba każdy utwór zagrany tego wieczora można by tu postawić. Poza tym autorskie piosenki. Trochę wstyd teraz przyznać, ale „na sucho”, jako teksty wrzucane swego czasu przez J.B. na Facebooku, to mi się tak jakoś nie widziały zbyt. I się pomyliłam, bo w swoim finalnym kształcie brzmiały wcale nie gorzej od reszty repertuaru. Fakt, że „Nie zgadzam się” lepiej wypada na koncercie niż w wersji studyjnej, ale ciii. Słuchało się wręcz słodko, bo ja już kiedyś o tym wspominałam – jak ktoś umie TAK śpiewać, to ja przyjmę wszystko, nawet, jeśli coś mnie nie do końca przekonuje.
Ale nie było smętnie i dołująco, serio. Refleksja nie wykluczała się z wyważoną ilością luźniejszej atmosfery. Nie tylko dlatego, że kawałki Staszewskiego pokroju „Śmierci poety” naprawdę potrafiły rozruszać. Wesoło się zrobiło na przykład, gdy w środku „Baranka” po czwartej zwrotce nastała cisza, a pan Bończyk z wyraźnym niedowierzaniem na twarzy zaczął analizować przedostatnie jej wersy, które brzmią: „Czemu zgrzytam, kiedy się pyta, czy ma ładny biust”, bo coś mu się tam źle zaśpiewało. Niestety ni cholery nie pamiętam, co konkretnie. Kat sugeruje, że „to była jakaś minimalna zmiana, która jednak wszystko wywracała do góry nogami” – ja tak naprawdę zarejestrowałam przede wszystkim to, jak potem liczył sylaby na palcach 😀 Drugi taki moment, który został mi gdzieś w głowie, to początek ostatniego bisa, „Dziewczyny, bądźcie dla nas dobre na wiosnę”. Przemyka gdzieś tam tekst „Co ja mam w twarzy?”. Z pierwszych rzędów prawdopodobnie poszedł jakiś cichy komentarz i na pewno równie ciche chichoty. Well, wspominałam już o tym, że gwiazda wieczoru pochodzi z Wałbrzycha i sporą część widowni stanowiła rodzina i znajomi? Nie? No to właśnie wam powiedziałam. To wszystko tłumaczyło 😛 Reakcja była szybka i wdzięczna. Kolejny wers jest powtórzeniem poprzedniego, a wówczas został dołożony do tego przesiąknięty żartobliwym fochem komentarz. W efekcie brzmiało to mniej więcej tak: „No, co ja mam w twarzy… ŚWINIE.” 😀

Nie, ale szczerze, jeśli po „Dzieciach Hioba” wyszłam na miękkich nogach, to ja do tej pory się zastanawiam, jakim cudem po „Resume” w ogóle byłam w stanie w ogóle ustać, że o chodzeniu już nie wspomnę. To wszystko mnie po prostu przygniotło. Do tego stopnia, że na tak zwanym backstage’u czy bardziej swojsko mówiąc zakulisach jedyne, co udało mi się wyartykułować tego wieczoru, to zdanie: „Mam nadzieję, że mi się uda, bo to nie mój aparat”. Ha. Ha. Ha. No ale co ja poradzę. Zatkało mnie z tego zachwytu.
Potem wraz z Kat opuściłyśmy klub A Propos by, podwiezione do jej domu przez jej tatę (który notabene zadbał, żebyśmy wszędzie bezpiecznie podocierały i za co należy mu się ładne „dzięęę-kuuu-jeee-myyyy!”), spędzić następne 5 godzin na obgadywaniu koncertu i wszystkiego, co z nim związane, ratowaniu przypadkiem skasowanych zdjęć oraz maratonie oglądania „I Kto To Mówi?” na zmianę z benefisem Czubaszek i Karolaka. Było śmiesznie, zdecydowanie było śmiesznie 😀

A efekt tego wszystkiego był taki, że przeszło do czwartku włącznie słuchałam wykonań wszelkich pana J.B. niemal bez ustanku. Dopiero w piątek zelżało. Prawie tydzień po! Już w ogóle pomijam to, że ponad tygodnia potrzebowałam, żeby jeśli nie wszystkie, to większość wrażeń i spostrzeżeń zebrać do kupy w tej notce, którą właśnie kończycie czytać. Martwiłam się, jak to wszystko wyjdzie i czy w ogóle wyjdzie, ale udało się. I warto było. Naprawdę… warto było.

Aha, i tutaj jest te parę zdjęć, które Kat udało się zrobić. Trochę oddają klimat tego, co tam się działo. Łapcie – klik!