Gołąb na szachownicy

[Wpis niniejszy powstawał – po trosze w bólach – od wielu miesięcy. Miesięcy, podczas których sporo rzeczy zdążyło się pozmieniać. Głównie z jednego powodu. Od czterech dni z dumą obnoszę dyplom ukończenia studiów reżyserskich, wcześniej zaś zdążyłam z pomocą życzliwych ludzi zmajstrować film dyplomowy. I tajemnicą poliszynela jest, że są aktorzy scen warszawskich, którzy przez to stali się mi szczególnie bliscy. Z tego względu zalęgła się w mojej głowie refleksja – czy w tej sytuacji mogę dalej pisać o ich teatralnych wyczynach z perspektywy widza? Jak sami widzicie, doszłam do wniosku, że pies to trącał, mogę. Wszak sympatia reżyserska w moim wypadku nie mogłaby się narodzić, gdyby gdzieś, kiedyś, nie pojawiła się wcześniej jakaś sympatia widzowska.]

Możemy powiedzieć, że ten wpis jest drugą częścią serii „Marcin Hycnar reżyseruje”. W ramach radosnego zwieńczenia sezonu teatralnego 2016/17 (nie licząc lipcowego letniego przeglądu w Dramatycznym) w czerwcu obejrzałam „Opowiadanie brazylijskie”. I słowo „radosny” nie jest tu tylko figurą retoryczną. Dlatego wraz z nadejściem jesieni postanowiłam nadrobić świeższą zaległość, jaką była inna inscenizacja zrobiona przez tego świetnego aktora i jak się okazało całkiem dobrego reżysera. A mianowicie zapremierowana w maju 2017 „Opowieść zimowa”. Niecierpliwie wyczekiwałam września, bo kusiły zdjęcia, kusiły opinie zaprzyjaźnionych osób… Może nie wszystkie znaki na niebie i ziemi kazały mi pójść do Narodowego, ale na pewno wiele z nich.

Na początku ze wstydem muszę się do czegoś przyznać. Choć Szekspira miłuję niezmiernie, „Opowieści zimowej” przed wybraniem się na spektakl nie miałam przeczytanej. Wiedziałam oczywiście, o czym jest historia i jak bardzo… hmmm… oryginalnie prezentuje się na tle innych dzieł Stratfordczyka, ale to nie do końca to samo. Chociaż z drugiej strony już taka informacyjna pigułka wystarczyła, żeby pewne aspekty inscenizacji Narodowego szczególnie docenić.

Z „Opowieścią…” jest trochę jak z Szekspirem samym w sobie – nie do końca wiadomo, skąd się pewne rzeczy wzięły i co mają oznaczać. Pierwsza część, jak ktoś słusznie zauważył, przypomina „Otella”, z tą jednak różnicą, że słynny Maur mógł mieć jakieś powody do zazdrości; Leontes poza własnymi urojeniami nie ma ani jednego. Co nie przeszkadza władcy Sycylii bezgranicznie w swoje wymysły wierzyć, dzięki czemu rozwala życie sobie i wszystkim najbliższym, wliczając w to nieszczęsną małżonkę, dwoje dzieci, najlepszego przyjaciela i paru wiernych poddanych. Emocjonalna tragedia w najlepszym wydaniu, jak na Szekspira przystało. Za to w części drugiej odstawiają się nagle takie cuda-wianki, że nie wiadomo, co o tym wszystkim myśleć. Nieprawdopodobne ocalenia, księżniczki wychowane w pasterskich rodzinach, niedźwiedzie zjadające ludzi i gwóźdź programu – magicznie wracające do życia martwe małżonki. A to wszystko w jakiejś baśniowej wersji Czech, które nagle mają dostęp do morza. Za przeproszeniem tak trochę… z dupy. Widzowie z epoki elżbietańskiej zapewne lubowali się w takich rzeczach, ale to nie zmienia faktu, że to nadal pomysły nijak nie trzymające się całości.

Marcin Hycnar chyba wiedział o tym. Nie próbował zaklinać rzeczywistości, połączyć tych dwóch biegunów za wszelką cenę. Uznał ich niedopasowanie i postanowił je wykorzystać.

Część sycylijska, choć wcale nie wszystko jest w niej oczywiste, tonie w czerniach i bielach od podłogi aż po sufit. Kratkowana podłoga z podświetlanych kafelek. Czarne stroje Leontesa, Hermiony i sycylijskiego dworu, białe Poliksenesa i jego świty. Niczym wielka gra w szachy, o wiele większa od szklanych pionków, którymi bawi się królewicz Mamiliusz. Z tym, że Leontes zdaje się częściowo uskuteczniać tryb gołębia na szachownicy: zamiast trzymać się zasad, rozrzuca figury i drze się, że to on ma rację (chociaż każdy, kto ma choć resztki rozumu widzi, że nie ma – tym gorzej dla wszystkich). Trochę to wszystko odrealnione, jakby szekspirowska Sycylia była miejscem z rodzaju „wszędzie i nigdzie” – co byłoby spostrzeżeniem skądinąd trafnym. Jest baśniowo. Przynajmniej do momentu, w którym Leontes posuwa się o ten jeden krok za daleko. Publicznie oskarża swoją żonę o zdradę i wtrąca ją do więzienia, a na monochromatycznym obrazku pojawiają się przeraźliwie wręcz jaskrawe plamy kolorów. Czerwień krwi, pomarańcz więziennej sukni Hermiony i zawiniątka z jej nowo narodzoną córką. Której Leontes oczywiście nie chce uznać za swoją, z uporem maniaka dopatrując się w niej podobieństwa do Poliksenesa. A kiedy już cała historia skończy się źle, bo musi, kiedy – mimo spadających szeleszczącym deszczem kartek z uniewinnieniem – na królową zostanie wydany całkiem inny wyrok, wszystko rozpływa się w dymie i świetle niczym w ogromnym morzu chmur. W czystej, teatralnej magii, tyleż pięknej, co w kontekście właśnie obserwowanych przez nas wydarzeń wyjątkowo niepokojącej.

To i wszystkie kolejne zdjęcia autorstwa Bartka Warzechy, pożyczone ze strony Teatru.

I potem następuje ta nieszczęsna część czeska, która jest na tak wielu poziomach kłopotliwa. Bo w sumie wychodzi na to, że po licznych perypetiach całe szambo, które z winy Leontesa wybiło, zostaje wysprzątane w stylu bliskim deus ex machina, wszyscy żyją długo i szczęśliwie i tylko pewien niesmak zostaje z powodu Mamiliusza, którego program magicznych wskrzeszeń jakoś nie objął. W tym miejscu Hycnar ma dobry pomysł, który kupuję w stu procentach. Że druga część to haluny umierającego Leontesa. Zżerany przez poczucie winy (zgrabnie podsycane przez żywy wyrzut sumienia w osobie Pauliny), wymyśla sobie bajkową historyjkę, gdzie żona wstaje z martwych, córka odnajduje się cała i zdrowa, w dodatku z synem jego starego przyjaciela Poliksenesa u boku… Tylko o swoim pierworodnym jakoś zapomniał, bo pewnie morfina już weszła za mocno. W efekcie oglądamy jakiś szaleńczy miks różnych (pop)kulturowych skrawków, który serio wygląda jak zły sen po grzybach. Srogie piguły, milordzie.
Podejście do części czeskiej momentami jest wręcz prześmiewcze, tak względem literackiego pierwowzoru, jak i w zasadzie wszystkiego, co tylko możliwe. Bohaterowie na imprezie z okazji strzyżenia owiec bawią się przy dźwiękach… piosenki „Malovany dzbanku”. Bo w końcu jesteśmy podobno w Czechach, a poza tym kto powiedział, że Vondrackova i Szekspir się ze sobą nie łączą? Stary Pasterz swój majątek trzyma w… a, zobaczycie sami. Wskazówka – spróbujcie przeczytać napis na tym czymś. Nie wspomnę już o tym, w jakich przebraniach zjawiają się incognito Poliksenes i Kamillo. Całe towarzystwo na czeskiej wsi nosi się minimum specyficznie (jakże różnią się te jarmarczne, kolorowe klimaty od sycylijskiego monochromu!), ale przy tych dwóch trudno nie parsknąć śmiechem.
Tylko im bliżej finału, tym mniej zabawnie się robi. A na samym końcu w ogóle nie będzie śmiesznie.

Świetny pomysł na rozegranie klasycznego (choć trochę zapomnianego u nas) dramatu obleczony piękną plastyką. Tak można podsumować najbardziej skrótowo „Opowieść zimową” w Narodowym. Ale to byłoby zbyt mocne uproszczenie, biorąc pod uwagę, ile oferuje ta inscenizacja. Z prób połączenia ze sobą ładnej baśni i slapstickowej wręcz komedii, wzniosłej literatury i smutnego życia, „kiedyś” i „teraz”, wypłynęła feeria detali. Tak, jak lubię najbardziej – każde kolejne obejrzenie pozwoli zobaczyć coś innego, coś więcej. Wzór jeleniego poroża na tronie Leontesa. Podszewka fraka noszonego przez Autolikusa. Tatuaże na jego ciele. Zwłaszcza ten największy, który powinien wzbudzić uśmiech na twarzy każdego fana twórczości Szekspira. Regularne „Alriiight!” i „Fuck!!!” na ustach przyodzianego w kowbojski anturaż Syna Pasterza (wbrew pozorom to ostatnie zagrane z takim smakiem, że w ogóle nie razi jak zwykły wulgaryzm!).* Szczególnie dużo tego jest w części czeskiej, ale nie tylko. Bo chociażby to wbicie współczesności w baśniowy anturaż pod postacią więziennej sukni Hermiony podczas jej procesu i szpitalnego łóżka na początku drugiej części – miód. Po prostu miód.
A wszystko uzupełnia kapitalna ścieżka dźwiękowa. Pierwszy raz (nie licząc „Opowiadania brazylijskiego”) podczas oglądania przedstawienia teatralnego naprawdę zwróciłam uwagę na muzykę. Notabene w obu inscenizacjach robiła ją ta sama osoba, czytaj Michał Lamża (choć tu z pomocą Urszuli Borkowskiej). To wiele wyjaśnia. I prowokuje mnie do ponowienia prośby wyrażonej przy okazji pisania o „Opowiadaniu…” – niechże ktoś wyda soundtracka z obu tych realizacji, bo to grzech, żeby taka muzyka przepadła w mrokach dziejów. Zwłaszcza mój ulubiony, saksofonowy motyw z sekwencji, w której senne kreatury obłażą łóżko Leontesa.

Nie do końca rozumiem tylko przeróbki po stronie widowni – wykorzystana jest jej tylko bodaj połowa, a w miejscu czerwonych, pluszowych foteli staje stopniowana platforma z krzesłami. Może chodziło o jakieś skrócenie dystansu pomiędzy widzami, a sceną? Nie wiem. Ale cóż. Takie chyba prawo reżysera, że może organizować przestrzeń teatralną, jak tylko zechce.

A aktorzy?

Zacznę krótko: Oskar Hamerski jako Leontes i Robert Jarociński jako Poliksenes tworzą absolutnie cudne kreacje. Razem i osobno.
Choć minęło wiele miesięcy od czasu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam „Opowieść…”, a po drodze zdarzyło się jeszcze drugie obejrzenie, nadal próbuję rozgryźć, co uczyniło ich role aż tak udanymi. Bo to nie jest tak, że wcześniej nie grali dobrze – wszak było wiele innych, miłych występów. Ale tutaj chyba po raz pierwszy za mojej kadencji mieli okazję obaj się aktorsko rozhasać. Mam wrażenie, że są trochę jak dwa bieguny, których zetknięcie powoduje niemalże iskrzenie. A powiem wam, że takie strzelanie iskierkami lubię – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że natężenie emocji panowie serwują przepyszne. Co nie jest jeszcze aż takie dziwne w wypadku Hamerskiego, którego Leontes jest targany wręcz bolesnymi porywami niedającej się opanować, podszytej lękiem zazdrości. Ale przecież Jarociński w sumie gra Poliksenesa w dość wyważony sposób, tak… spokojnie. Nie licząc może tego charakterystycznego śmiechu, który za każdym razem wywołuje analogiczne reakcje na widowni. A mimo to czuć w nim jakieś napięcie. Wcale nie dopiero od momentu, kiedy Poliksenes orientuje się, że przestał być mile widziany na sycylijskim dworze. Od samego początku, od pierwszej wspólnej sceny z Leontesem. Sugestia, że – choć deklarują obaj, że są najlepszymi przyjaciółmi, braćmi niemal – jakaś zadra tkwi w nich od dawna? Że Leontes nie pierwszy raz odstawia jakieś dziwne szopki? Nie da się nie zauważyć, że kiedy Poliksenes dowiaduje się o planie zgładzenia go przez opętanego obsesją zazdrości króla Sycylii, nie wygląda na jakiegoś szczególnie mocno zaskoczonego.
Wszystko w jakiś sposób odwróci się w części czeskiej. Tam Leontes Hamerskiego jest słabym, schorowanym samotnikiem, pasywnym świadkiem zdarzeń, a Poliksenes Jarocińskiego niespodziewanie pokazuje inną, znacznie bardziej… okrutną twarz? Teraz to on jest tym, który uważa, że wszystko powinno iść tylko i wyłącznie po jego myśli, a gówniak Floryzel ma się dostosować, koniec, kropka. Przewrotne to i bardzo dla widza ciekawe. Bo wychodzi na to, że choć na pozór kompletnie różni, koniec końców Leontes i Poliksenes okazują się być dwiema stronami tej samej monety.

Tych dwóch to majstersztyk. Ale jest jeszcze ktoś, kto sprawił się równie dobrze i komu również należy się wzmianka oraz miejsce na obsadowym podium. Piotr Piksa jako Autolikus. Człowiek, który niemal zawsze gdzieś się pałętał na drugim planie w tych wszystkich przedstawieniach Narodowego, a nigdy nie zwracało się na niego szczególnej uwagi. A okazuje się, że trzeba było. Ktoś powie, że nie było niczym trudnym w roli Autolikusa się wykazać, bo ta postać to samograj – cwaniak, pozer i prosidełko. Otóż nie, to wcale nie jest takie proste! Raz, że trzeba było popracować nad tym, aby postać mimo wszystko negatywna bawiła i budziła sympatię – wszak ten koleżka nawet, jeśli robi dobre rzeczy, to nie kierują nim czyste intencje. A dwa, że Autolikus w wydaniu Teatru Narodowego jest wymagający również od strony czysto technicznej. Albowiem Piksa śpiewa, gra na skrzypcach, skacze do dołów pełnych poduszek i lata wysoko nad sceną. Pełen serwis! Zresztą w ogóle pierwsza scena z jego udziałem, wprowadzająca widzów w część czeską, to po prostu perełka. Teoretycznie pomysł powierzenia Autolikusowi kwestii oryginalnie należących do Czasu – dziwnej postaci na wzór greckiego chóru – był ryzykowny, ale w praktyce idealnie komponuje się z wizją drugiej połowy przypominającej nierzeczywiste przywidzenia. To właśnie już tutaj dostajemy większość ze wspomnianych wcześniej atrakcji: szybowanie pod sufitem i pomiędzy dwoma poziomami sceny oraz całą opowieść o rzekomych szesnastu latach, jakie miały minąć od dramatycznych wydarzeń na Sycylii, w formie porywającej piosenki wyśpiewanej przez młodziutkiego aktora przepięknym, niemal operowym głosem. Po czymś takim nie mam najmniejszych wątpliwości, że Piksa już niedługo stanie się kolejnym diamentem w koronie, jaką jest zespół Narodowego. Jeżeli już nim po trosze nie jest.

Jest jeszcze kilkoro aktorów, których za kreacje w „Opowieści…” pochwalić należy. Jarosław Gajewski jako Pasterz, zgrabnie balansujący na granicy karykatury; ogólnie facet, którego po prostu niezależnie od granej roli mogę łyżkami jeść i nigdy mi się nie znudzi. Wcielająca się w Hermionę Patrycja Soliman, której jakąś wielką fanką nie jestem, ale królową zagrała pięknie i z godnością pasującą do nieco wyidealizowanej przez otoczenie władczyni. Karol Dziuba w roli Syna Pasterza, nieodrodnego potomka swojego tatusia, może niezbyt lotnego, ale za to jakże dziarskiego i wesołego. Sympatycznie bawiący się swoją postacią Arkadiusz Janiczek jako Archidamus, jeden z czeskich dworzan. W ogóle coraz częściej łapię się na tym, że po okresie pewnego zwątpienia i braku przekonania do tego aktora znów oglądam go z dużą przyjemnością.
Są też mniejsze lub większe rozczarowania. Znów przychodzi mi jęknąć z bezsilnością nad Mateuszem Rusinem. Jako Kamillo w części sycylijskiej jest cudnie do siebie niepodobny aktorsko, trochę surowy w dobrym znaczeniu tego słowa… tylko po to, żeby w czeskiej zagrać najwierniejszego sługę Leontesa dokładnie tak samo, jak niemal każdą inną postać, którą ten młody aktor już wcześniej obrabiał. To jest mocno niefajne – zrobić człowiekowi nadzieję, a potem brutalnie ją odebrać. Choć chyba najbardziej uwiera mnie Justyna Kowalska w roli Pauliny, odstająca jednak in minus od reszty obsady. Bohaterka będąca kanonicznie odważną strażniczką królowej i jej dobrego imienia, gotową nie cofnąć się przed niczym, by obronić Hermionę, w wykonaniu młodej aktorki wydaje się niedopracowana, zbyt chaotyczna, a nawet trochę wulgarna. Co gorsza, im hardziej zachowuje się Paulina w toku akcji, tym częściej irytuje zamiast przekonywać widza do swoich racji. Biorąc pod uwagę, jak istotna jest dla fabuły ta postać, taka łyżka dziegciu – mimo że chyba jedyna w całej inscenizacji – bywa chwilami wręcz podwójnie gorzka. Nawet, jeśli w drugiej połowie Kowalska łagodnieje i czyni wszystkie rażące elementy z części pierwszej bardziej stonowanymi.

Po zdjęciu z afisza „Zbójców”, pozycja najlepszej w mojej opinii inscenizacji granej obecnie w Teatrze Narodowym pozostawała pusta. Teraz myślę, że „Opowieść zimowa” godnie ją wypełniła. Z jednej strony recepta na sukces wydaje się prosta, zawierająca to, co zawsze wymieniam jako klucz do udanej realizacji teatralnej: dobry pomysł na interpretację tekstu i soczyste aktorstwo. Z drugiej jednak oba powyższe, przyobleczone w zapierającą dech w piersi plastykę, przemawiają do widza o wiele, wiele silniej. Bo razem tworzą świat przedstawiony, który po prostu porywa człowieka z rzeczywistości na te niespełna trzy godziny. A potem wypuszcza go zachwyconego, onieśmielonego, ożywionego czy w inny delikatny sposób wybitego z równowagi. Nie musi widzem wstrząsać, aby nie pozostawić obojętnym. Tak się powinno robić teatr. Właśnie tak.

 

* Na moim drugim przedstawieniu pierwszego z okrzyków już nie było, ku mojemu wielkiemu ubolewaniu. To totalnie nie jest „alright”.