Tartuffe nieświęty

Są takie inscenizacje, które można nazwać po prostu normalnymi. Jest to pewien rodzaj uproszczenia, które jednak większość odbiorców rozumie w podobny sposób. Pod hasłem tej teatralnej normalności kryje się prawie stały zestaw elementów. Tekst z klasycznej literatury, bez rażących przeróbek i wesołej twórczości własnej tak zwanego dramaturga. Adekwatne do czasu powstania bądź czasu akcji kostiumy, scenografia i rekwizyty. Aktorzy grający z pewną dozą przerysowania, ale zmieszczoną w ramach szeroko pojętej konwencji, z odpowiednią dykcją i emisją głosu, nie strzelający beznamiętnie czy nadpobudliwie kwestiami jak z karabinu.
Chyba właśnie z grubsza opisałam wam realizację sztuki Moliera „Tartuffe albo Szalbierz” w Teatrze Narodowym, na której po dłuższym czasie przymiarek wszelkich wylądowałam w maju już zeszłego roku.

Zła wiadomość – do tego tytułu nie mają pocztówek. Buhuhuhu…

Zapewne teraz część z was zacznie drapać się w głowę i mówić: „Tartuffe, Tartuffe… Nie znam takiej komedii Moliera”. Ja wam powiem, że znacie. Choć nie pod tą nazwą. A „Świętoszka” kojarzą, e? I wszystko jasne. Skąd ta różnica? Z nowego tłumaczenia. Dość nietypowego, bo… Po pierwsze – tworzonego głównie z myślą o teatrze. A po drugie – autorstwa nie jakiegoś filologa czy pisarza, a aktora. Nie byle jakiego, bo samego Jerzego Radziwiłowicza, który uznał za stosowne, by swoją niemałą znajomość języka francuskiego wykorzystać w takim celu. Ponownie, bo wcześniej na potrzeby innej inscenizacji w innym teatrze przetłumaczył „Don Juana” – czyli również sztukę Moliera. Dlaczego? Bo dotychczas funkcjonujące przekłady (uwaga, wbrew pozorom jest ich więcej niż te dwa książkowe od Boya-Żeleńskiego i Zalewskiego!) już się zestarzały i ani reżyserzy ani aktorzy nie czuli się z nimi zbyt dobrze. A żeby było jeszcze ciekawiej tudzież zabawniej: tak samo, jak w przypadku „Don Juana”, w inscenizacji po raz pierwszy wykorzystującej nową translację „Tartuffe’a”, protagonistę gra tłumacz we własnej osobie. Jak często macie okazję zetknąć się z taką sytuacją? I w ogóle – ilu z was miało w swoim życiu ulubionego aktora, który stawał się tłumaczem? Bo ja właśnie mam.

Samego „Świętoszka” vel „Tartuffe’a” z racji lekturowości streszczać nie potrzeba, więc od razu przejdźmy do samej jego realizacji w Narodowym. Gdy w maju wreszcie ją obejrzałam, była grana już od nieco ponad 12 lat. Tak! Toć nawet „Tango” – zobaczone przeze mnie rok wcześniej, a w listopadzie 2018 ostatecznie zdjęte z afisza – tyle nie szło! I podobnie jak sceniczna wersja dramatu Mrożka, „Tartuffe” obudził we mnie już na samym początku pewne pytanie praktyczne, na które nadal nie znam odpowiedzi. A mianowicie: „Kto pilnuje przedstawienia, gdy reżyser nie żyje?”. Bo niestety Jacques’owi Lassalle’owi zmarło się na cztery miesiące przed tym, nim ja wreszcie doczłapałam się do Narodowego, by obejrzeć jego dzieło.
Ponad dekada grania, więc i obsada zmieniła się nieco na przestrzeni lat. Drugi Damis, druga* Marianna, drugi pan Godzic, czwarta Filipka… Nie, żeby mnie te „odstępstwa” od oryginalnej ekipy jakoś strasznie bolały. Dobra. Może przy panu Godzicu trochę – pozdrawiam kumatych. No i ta pierwsza, wczesna, podejrzanie męska pani Pernelle… Uwierzcie lub nie. Wielki Igor Przegrodzki grający starą babę. Żałuję, że nie było mi dane tego zobaczyć.

„Tartuffe” w wersji Teatru Narodowego to inscenizacja ze wszech miar klasyczna, ale w najlepszym znaczeniu tego słowa. Tak, jak opisałam to na samym początku. Tekst sztuki dostajemy właściwie w całości, niepocięty i nie poprzestawiany. Na scenie, wśród zacienionych, przestronnych (choć dość prostych) dekoracji i stylowych mebli, krążą aktorzy w kostiumach niemal uginających się od falban, deseniów, klamerek i innych (ze współczesnego punktu widzenia) niepraktyczności.

To i kolejne zdjęcie autorstwa Stefana Okołowicza, pożyczone z fanpejdża Teatru.

Aktorzy. Zazwyczaj dla mnie najistotniejsi we wszystkim, co teatralne, ale tutaj taki stan rzeczy zdecydowanie jest kwestią obiektywną i z góry zamierzoną. Bo sztuki Moliera są tak bardzo cholernie „aktorskie”, że chyba nie da się bardziej. Ewentualnie jest bardzo trudno. Pełnokrwiste postacie, mówiące naprawdę dużo – to idealny materiał do rzeźbienia dla aktorów. W Narodowym chętnie z tego korzystają, ku uciesze widzów.
Największe pole do popisu niewątpliwie ma Beata Ścibakówna jako Doryna, służąca (i jedna z ostatnich ostoi rozsądku) w domostwie Orgona. Ta królowa mądrości „na chłopski rozum” w jej wykonaniu to czyste złoto! Tym bardziej, że pani dyrektorowa została obsadzona baaardzo wbrew warunkom. I dobrze, bo wtedy jest i ciekawiej i niewątpliwie… śmieszniej. Podobnie rzecz się ma w przypadku Jerzego Radziwiłowicza w roli Orgona, który nadal niewtajemniczonym z komedią się nie kojarzy. Stali bywalcy Narodowego z kolei chyba nie są takim obrotem spraw zaskoczeni, choć na pewno będą bawić się świetnie. Pewnie już kiedyś gdzieś to mówiłam, ale powtórzę: wiecie, dlaczego Radziwiłowicz w rolach komediowych to nie jest rzecz powszechnie dostępna? Bo ludzie umarliby ze śmiechu. Takie to jest dobre. Zresztą… kto w tej inscenizacji nie wykorzystał swojego pola do popisu? Chyba nikt. Marcin Przybylski jako Damis i Przemysław Stippa w roli Walerego są przeuroczy. Nawet nie potrafię wybrać, który bardziej. Obaj urzekają młodzieńczą energią, choć – pardon, panowie! – do małolatów już nie należą. Milena Suszyńska de facto niezbyt oryginalnej Mariannie potrafi dodać wiele tak zwanej ikry. Danuta Stenka i Wojciech Malajkat jako Elmira i tytułowy Tartuffe to klasa sama w sobie. Podobnie Anna Chodakowska, której Pani Pernelle to przepyszna rola. Jacek Mikołajczak (Kleant), którego w Narodowym jest – niestety! – stosunkowo niewiele. Paweł Tołwiński sprawnie radzący sobie z rolą Pana Godzica. I niczym wisienka na torcie, znany i lubiany Marek Barbasiewicz jako Oficer wysłany przez samego króla niczym grom z jasnego nieba… czy w tym wypadku balkonu. Powiem wam, że jest w czym wybierać. Satysfakcja gwarantowana – do tego stopnia, że nikt nie będzie musiał oddawać wam pieniędzy za bilet.

Zazwyczaj kwestia tłumaczenia nie jest dla mnie przy inscenizacjach teatralnych na tyle istotna, żeby poświęcać jej osobny akapit, ale przecież tym razem mamy do czynienia ze szczególną translacją. Chyba należy jej się kilka specjalnych słów, prawda?
Nie znam francuskiego oryginału (w ogóle chyba jedyna znana mi w tym języku fraza to „voulez-vous coucher avec moi?”), ale tłumaczenie pana Radziwiłowicza mimo „poważnie” wyglądającego metrum jedenastu zgłosek brzmi uroczo prosto. Kiedy robi się literacki przekład, można bawić się w erudycyjne wieże wyszukanych zdań, ale gdy szykuje się translację dla teatru, słowna skromność jest w cenie. Poza tym to tłumaczenie jest bardzo neutralne językowo – mamy niemal sto procent gwarancji, że będzie można robić na tym przekładzie inscenizacje przez minimum kilkadziesiąt lat bez żadnego posmaku anachroniczności. Plus rzecz, która niby jest detalem, ale dla mnie dosyć istotnym – tłumaczenie imion. Zasadniczo w porównaniu do wersji Boya, bo Zalewski nawet nie próbował ich przekładać. Tak więc dość kwadratowy Pan Zgoda stał się bardziej naturalnym Panem Godzicem, a z paskudnie brzmiącej dla polskiego ucha Flipoty Radziwiłowicz zrobił wdzięczną Filipkę.
No, i na pewno jest zabawnie. Wszak krążący już tu i ówdzie tekst „Nie wiem, co bym zrobił, matko, gdyby nie była matka moją matką” to tylko wierzchołek góry lodowej w kwestii humorystycznych smaczków w „Tartuffie”.

Wiecie, jak trudno jest znaleźć z tego fotki, żeby była na nich tylko aktualna obsada? Tutaj prawie się udało. Tylko Filipka się nie zgadza, ale nie oszukujmy się – spod czepka prawie nie widać.

Niektóre inscenizacje są po prostu jak kubek dobrej, ciepłej herbaty, wypitej pod kocem na ulubionym fotelu. Zwyczajnie, konwencjonalnie, bez wydziwiania. „Tartuffe’a” ogląda się dla czystej przyjemności obcowania z tym, co zazwyczaj rozumie się jako kulturę wysoką. Ktoś może się śmiać, że to przecież tylko faceci w rajtuzach i długowłosi chłopcy z falbankami – ale ileż wdzięku jest wciąż w tej konwencji! Zwłaszcza, że sam tekst jest z gatunku tych, które nazywa się (raczej nie na wyrost) nieśmiertelnymi. Nie bez powodu parę dni przed publikacją tej notki wyszukiwarka Google witała wszystkich okazjonalnym pięknym logo z Molierem i jego bohaterami…
Idźcie do Narodowego na „Tartuffe’a” i bawcie się dobrze!

 

* Ostatnio to nawet i trzecia się pojawiła.

2 myśli na temat “Tartuffe nieświęty”

  1. Neee, to jasne, że znam Tartuffa! U nas na polskim funkcjonowały wypożyczone egzemplarze z obydwoma tytułami (a i bez tego pewnie droga polonistka wprowadziłaby nas w temat), więc nie wyobrażałam sobie, żeby ktokolwiek miał inaczej.

    Nowe tłumaczenie tekstu! Przez aktora! Ojeeeej! Bo się zestarzało! Hehe, zdarzało mi się zastanawiać, jak to jest z tłumaczeniem takich rzeczy. No bo przecież to jest stary tekst. Czy więc tłumaczenie może być nowoczesne? Jak czytam zagraniczną książkę z lat 80 to oczekuję, że polskie tłumaczenie nie będzie zbyt dalekie od tego czasu, żeby trochę czuć tej atmosfery. Tak samo, jak dzisiaj mamy Lema i to są przestarzałe książki, ale przecież nie będziemy im robić reedycji. Ale że tekst może się z czasem zrobić nieczytelny… No więc co ze starymi polskimi książkami? Będzie z nimi jak z tą „Bogurodzicą”, że będzie tyle przypisów, co samego tekstu?

    Flipota, hehehehhe XD No żeby tak imię przetłumaczyć… No ale są tacy ludzie. Dobrze, że Radziwiłowicz umiał inaczej 🙂

    1. Przynajmniej przerabialiście to, ja totalnie nie pamiętam, żebyśmy z Moliera coś więcej niż skrawki… 🙁

      „No bo przecież to jest stary tekst. Czy więc tłumaczenie może być nowoczesne?” – w sumie… Chyba trochę tak. Ktoś gdzieś kiedyś zauważył, że każdy ma lepiej z Szekspirem niż sami Angole, bo za granicą funkcjonuje on w tłumaczeniach bardziej zbliżonych do języka, którym realnie posługują się ludzie, a w swojej ojczyźnie w najlepszym wypadku w wersji delikatnie pozbawionej archaizmów. Ale z drugiej strony translacje Paszkowskiego z tymi wszystkimi „waćpanami” kiedyś też uchodziły pewnie za „nowoczesne”… A czy Lem jest taki przestarzały? Technologicznie tak, językowo nie sądzę. Przynajmniej ja, rok temu obrabiając „Solaris”, nie miałam żadnych kłopotów.

      Żeby było lepiej – Flipota to po prostu kalka z oryginału. Jak widać bezmyślna jak każda kalka x)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *