Pod słońcem Brazylii

[Tak, stwierdzenie, że przegięłam pałę, mimo swojej wulgarności będzie jak najbardziej na miejscu. Notka o spektaklu prawie ROK po jego obejrzeniu. Przeszłam samą siebie? W jakimś stopniu tak, ale i wytłumaczenie mam nie byle jakie – albowiem w ciągu ostatnich miesięcy bez reszty zajął mnie proces twórczy związany ze stworzeniem scenariusza i wyreżyserowaniem swojego… filmu dyplomowego! O którego powstawaniu i doświadczeniach z tym związanych może w przyszłości coś opowiem. A póki co – zaległy wpis o pewnej szczególnej inscenizacji teatralnej.]

Idąc do teatru, można oczekiwać wielu rzeczy. Podniet wizualnych, emocjonalnych, jakiegoś zdrowego, psychicznego zmęczenia.* Ale czasami to, czego trzeba, to pozostające w serduchu wielkie, ciepłe „AWWW!”, kiedy już się opuści widownię. Taka była „Królowa Śniegu” w Teatrze Narodowym w styczniu 2017 i takie okazało się być „Opowiadanie brazylijskie” u progu wakacji tegoż roku tamże. Czytaj kolejny spektakl, na który się zamierzałam od dawna – również na skutek różnorakich zachęt – żeby w końcu dopiąć swego i go obejrzeć.

Chyba po raz pierwszy od dość długiego czasu zetknęłam się z sytuacją, gdy na sceniczne deski przeniesiony został tekst zupełnie mi nieznany, choć rozpoznawalnego autora. Okoliczności bardziej komfortowe niż frustrujące. Całkowita teatralna podróż w nieznane! Chociaż… no, może nie do końca w takie nieznane. Nazwiska obsady były w większości całkiem znajome. Personalia reżysera takowoż. Jednak ten ostatni w osobie Marcina Hycnara dał mi się poznać do tego momentu głównie jako aktor. Świetny aktor zresztą. Z dokonań reżyserskich miałam styczność jedynie ze słuchowiskiem „Morderstwo w hotelu Santa Caterina”, ale ta nieduża próbka już dała mi mocno do zrozumienia, że ktoś tu ma naprawdę solidny potencjał.** Na zbierającą entuzjastyczne opinie „Opowieść zimową” spod jego ręki w tym sezonie nie miałam już szans. Za to wcześniejsze „Opowiadanie brazylijskie” radośnie obsiadło repertuar na ostatnie dni czerwca. Grzech byłoby nie skorzystać.

Perspektywa nieustających przygód w gorącej Ameryce Południowej brzmi fantastycznie, nieprawdaż? Państwo Bohdanowicz zdają się nie narzekać. Mimo, że żyją na walizkach, podążając za pracą pana Henryka – inżyniera budującego koleje – wraz ze stadkiem córek i całą menażerią stworzeń wszelakich. Pies, kot, małpy, papugi, chyba o niczym nie zapomniałam? Przy okazji kolejnej przeprowadzki trafiają do pięknego domu z patio i wspaniałym widokiem, należącego do tej pory do Anglika nazwiskiem Howard. Pana Aldousa opuściły jednocześnie żona i chęć przebywania w dotychczasowym lokum. Jako że ma dodatkowo małe mieszkanko w mieście, zdecydował się wynająć dom Bohdanowiczom pod jednym warunkiem – że będzie mógł wpadać na weekendy. Od tego momentu gospodarstwo dotąd rządzone twardą ręką przez brazylijską służącą Nair zaczyna funkcjonować na zupełnie nowych zasadach. Obok rozrabiających zwierząt i rozbrykanych nastolatek dom zaludnia się licznymi gośćmi. W ten sposób tworzy się istna galeria osobliwości. Najstarsza z grona córek Bohdanowiczów, adoptowana przez nich Indianka, ocalona w Peru przed raczej marnym losem. Holender, malarz, przyjaciel rodziny, szukający odpoczynku od schorowanej żony w pobliżu pani domu. Polscy marynarze, z których jednemu wpadła w oko wychowanka inżynierostwa. Stojący nad nimi w hierarchii porucznik, tyleż uroczy co nieskomplikowany jak dorsz. Sam (prawie) były gospodarz, który dziwnym trafem coraz częściej pojawia się na starych śmieciach.
Jest wesoło, nie da się tego ukryć. Ciepło, morze blisko, Nair codziennie przynosi z targu świeże owoce mango. Gdy z wizytą wpada załoga „Popiela II”, zawsze jest jakaś impreza w rytmie samby z szalonymi tańcami. Albo przedstawienie, żeby zabawić innych gości. Ale mimo nastroju swoistej beztroski coś wisi w powietrzu. Pan Henryk często przebąkuje, żeby może tak wrócić do Polski, opuszczonej jeszcze przed wojną. Pani Klara, choć twierdzi, że lubi swoje dotychczasowe życie, nie wydaje się być do końca szczera. Z drugiej strony martwi się o ewentualny los przybranej córki, gdyby ta zechciała pojechać do kraju nad Wisłą za zakochanym w niej Leonem. Madzia Bohdanowicz ciągle popłakuje, że długo tutaj nie pomieszkają, bo tu jest za ładnie. Powiedzielibyście, że marudzi, ale… czy tak nie było w ich życiu do tej pory? Że gdzie by nie zakotwiczyli, to zawsze po jakimś czasie musieli się stamtąd wynieść?

Bo chyba właśnie o to w „Opowiadaniu brazylijskim” chodzi. O mimo wszystko dość smutne poczucie niestałości, tymczasowości. Zwłaszcza tych chwil, które są najmilsze, bo wtedy moment zmiany boli najmocniej. Zmiany, która choć teoretycznie podświadomie spodziewana, w praktyce zawsze zaskakuje. I bez której tak naprawdę nie można się obejść, bo jest dość normalną częścią życia. A mimo to nierzadko próbuje się przed nią uciec. „Opowiadanie…” pokazuje, że nie warto. I tak nas w końcu dopadnie. W dodatku wielce prawdopodobnym jest, że będzie to doświadczenie z gatunku tych, które pozostawiają w psychice ślady może nie traumatyczne – to za duże słowo – ale bardzo melancholijne i stawiające w wątpliwość wszystko to, co się dotychczas wiedziało. Więc nie pozostaje nic innego, jak żyć dniem dzisiejszym, jeżeli się nie chce zwariować. Trzeba tańczyć, bawić się, biegać po plaży i jeść mango. Nawet, jeśli już nie smakuje tak, jak na początku.

To i wszystkie kolejne zdjęcia autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, pożyczone ze strony Teatru.

Mimo tak mało optymistycznych wniosków, jakie da się wysnuć z tej historii, „Opowiadanie brazylijskie” w żadnym razie nie jest depresyjną inscenizacją. Radości i smutki zmyślnie mieszają się i tym samym równoważą. Jednak z pewną przewagą dla jasnej strony, zgodnie ze wspomnianą wcześniej zasadą „carpe diem” jako najsensowniejszym pomysłem na życie. Nie zawsze sprawdzającym się, ale jakże przyjemnym, kiedy działa. Więc gdy ma być radośnie, to jest zabawa na całego. W przyjemnie przestronnej – choć w rzeczywistości wcale nie tak wielkiej – przestrzeni urządzonej na scenie przy Wierzbowej obok aktorów pojawiają się… pies i papuga. Najprawdziwsze. Pies na co dzień jest jednym ze zwierzaków występującej w „Opowiadaniu…” aktorskiej pary, więc zachowuje się względnie spokojnie. Odwrotnie niż papuga, która potrafi dziobnąć w ucho. Ale chyba warto było zaryzykować wszelkie niedogodności związane z obecnością zwierząt na scenie, by uzyskać TAKI efekt! I kawał przyjemnego realizmu, i to zaskoczenie w oczach widzów… Ktoś powie, że to niepotrzebny pomysł, zawracanie głowy. Nieprawda. Jako jeden z elementów budujących brazylijsko-polski mikroświatek jest doskonały. Obok scenek rodzajowych – herbatek, obiadków, kolacyjek, wszelkich codziennych czynności – rozgrywających się na patio domu gdzieś pod Rio de Janeiro. Niby zwyczajnych, ale jednak… jakichś takich trochę zaczarowanych. Jak wspomnienia czy stare fotografie, podkolorowane perspektywą czasu. Może właśnie dlatego scena co i rusz skąpana jest w barwionym świetle projekcji? Wykorzystanych zresztą tak, jak Bozia przykazała – stanowiących jedną ze składowych części spektaklu, a nie jego sedno. No i nie oszukujmy się. Muzyka też dokłada swoje trzy grosze do budowania odpowiedniego klimatu. Jeśli nawet nie pięć. Spotkałam się tutaj po raz pierwszy z sytuacją, kiedy zwróciłam uwagę na całą oprawę dźwiękową, a nie tylko jej pojedynczy urywek, najczęściej będący jakimś zapożyczonym klasykiem. Michał Lamża odwalił kawał dobrej roboty, tworząc muzykę nie tylko spójną stylistycznie, ale również mocno wpadającą w ucho. Czy jest na sali ktoś, komu po wyjściu z teatru nie chodził po głowie opowiadaniowy leitmotiv?

W „Opowiadaniu brazylijskim” wiele jest udanych pomysłów inscenizacyjnych, ale ta warstwa realizacji jest trochę jak kostium. Piękny, ale naprawdę ożywa dopiero, gdy dołącza do niego aktor. A i konwencja „obrazków z życia” po trosze wymaga szczególnego wkładu ze strony obsady.
Chyba po raz pierwszy w mojej karierze teatralnego oglądacza cały zespół aktorski występujący w przedstawieniu urzekł mnie w podobnym stopniu. Mimo obecności sporej grupki osobistych faworytów, gdzie sympatii do nich wyprzeć się nie sposób. Jarociński? Wiadomo. Hamerski? Tak samo. Radziwiłowicz? Takowoż. A i jeszcze pojawia się tu pan Sapryk, w wypadku którego mogłabym przysiąść i zafundować wam długą opowieść zaczynającą się od tego, jak to pewna czternastoletnia dziewczynka, oglądając serial, wskazała na pewnego aktora i powiedziała: „Jest dobry, chcę go oglądać!”. I oglądała, choć tylko na szklanym ekranie. Okazja, by podziwiać tego pana w teatrze, nadarzyła się dopiero w tamten czerwcowy wieczór. Z drugiej strony w „Opowiadaniu…” jest mnóstwo osób z tych, które kojarzę, lubię, szanuję, ewentualnie absolutnie nic do nich nie mam, ale w momencie, gdy zasiadałam wtedy na widowni, częstokroć nie znałam zbyt dobrze ich aktorskich możliwości. Ta inscenizacja okazała się być świetną okazją, aby to zmienić.

Należałoby wymienić wszystkich po kolei, bo grzechem byłoby nie. Nie wiem, czy mi się uda, ale spróbujmy.
Tomasz Sapryk jako pan Bohdanowicz. Chciałoby się rzec: nareszcie! Przy okazji opisywania „Królowej Śniegu” opowiedziałam o moim pechu względem jego występów w Narodowym, bo zawsze znikał z obsad przedstawień, zanim zdążyłam na nie dotrzeć. Ale w „Opowiadaniu…” się ostał. I całe szczęście. To dość zabawne: niby od początku byłam przekonana, że znakomity poziom gry aktorskiej, który znałam z jego ról filmowych i telewizyjnych, objawi się również na deskach teatru. Nie przeszkodziło mi to jednak cieszyć się jak dziecko, kiedy ujrzałam to na własne oczy. Nie wiem, ilu jest w tym kraju aktorów, którzy potrafią tak doskonale połączyć najwykwintniejsze zawijasy emocjonalne z pachnącym swojskością autentyzmem. Ale pewnie niewielu. A do pary Aleksandra Justa jako pani Bohdanowicz. Ładnie odnajdująca złoty środek pomiędzy przedstawieniem swojej bohaterki jako może nie do końca typowej, ale trochę jednak Matki Polki, a kobiety pełnej tęsknoty – nie tylko za ojczyzną.
Cztery panny Bohdanowicz. Joanna Gryga jako Julia, najstarsza acz nie pierworodna. Postać, która czysto teoretycznie powinna doprowadzić mnie do szału, jak każda bohaterka kobieca, która sama nie wie, czego chce. Ale tutaj nie było o tym mowy. Bo Julia ma swoje powody. Nie wie do końca, za kogo powinna się uważać i co w związku z tym robić. A poza tym… proszę państwa, te dylematy są naprawdę dobrze zagrane. Milena Suszyńska jako Lilka, druga w kolejności i pierwsza biologiczna córka inżynierostwa. Choć wciąż skora do zabaw, jak młodsze siostry, wyraźnie pokazuje swoje nieuchronne kroki ku dorosłości – wliczając w to bardzo dojrzałe uczucie, tak subtelnie i wdzięcznie ukazane. Paulina Szostak jako Zosia, dziecina rozkochana w domowych zwierzakach. I last but not least – Paulina Korthals jako Madzia, na pozór najbardziej kapryśna i marudna z sióstr, ale prędko okazuje się, że niesie ze sobą coś poważniejszego niż zbiorek małoletnich dąsów.
Przyjaciele domu. Oskar Hamerski jako Floris, subtelna projekcja cichych tęsknot pani Bohdanowicz za innym życiem, przeciwieństwo bezpiecznego i milusiego jak miękkie papucie pana inżyniera. Edyta Olszówka jako żona Florisa, Dora – smutny żywy garb na jego grzbiecie i równie smutny ciężar dla siebie samej. Ogólnie „smutek” to w wypadku tej kreacji słowo-klucz i podsumowanie wszystkiego. Jacek Mikołajczak jako Mila. Stary emigrant, towarzysz doli i niedoli Bohdanowiczów na obczyźnie. Z naciskiem (choć nienachalnym) na tę drugą opcję, przez co od momentu pojawienia się na scenie stanowi równowagę dla raczej optymistycznej perspektywy wesołej rodzinki.
Załoga „Popiela II”. Robert Jarociński jako porucznik Dzióbek, rozkosznie prosty chłop ociekający naiwnie pojętą męskością, teoretycznie zupełnie niepasującą do poważnej w każdym możliwym aspekcie aparycji. Karol Dziuba i Kamil Mrożek jako Leon i Zbyszek – skrywający za marynarskimi mundurkami zwykłe chłopięce porywy i aspiracje. W wypadku tego pierwszego również uroczą, trochę bezmyślną miłość.
Wreszcie ludzie z domostwa w Rio. Jerzy Radziwiłowicz jako pan Howard. Zaczynający od bycia typowym, sztywnym Anglikiem (po warunkach), a zmieniający się z biegiem akcji w całkiem swobodnego, zadowolonego z życia faceta (wbrew warunkom) – a to nie jedyna radosna ambiwalencja tej kreacji. Kinga Ilgner jako pani Howard. Osoba, która choć przez większość czasu nieobecna i tajemnicza jak nie przymierzając szpieg z krainy Deszczowców, wywiera ogromny wpływ na życie bohaterów. I najważniejsza osoba w domu – Anna Ułas jako Nair. Ukryta za absolutnym mistrzostwem charakteryzacji, faktyczna pani tego domostwa, niezależnie od tego, czy „senhora Evellyn” jest na miejscu czy też nie. Na pozór bardzo surowa, w rzeczywistości po prostu bardzo specyficznie wyrażająca swoje w gruncie rzeczy wcale nie takie negatywne uczucia.

To wszystko, ten cały wpis może się wydawać mocno sentymentalny, ale przecież odczucia z gamy tych nostalgicznych, melancholijnych i tym podobnych są kluczem do „Opowiadania brazylijskiego” w wydaniu Teatru Narodowego. Historia, gdzie rzeczy tak dobre, jak i złe przemijają w równym stopniu, a z rozmywającej wszystko perspektywy czasu nawet małpkę Filinę gryzącą w palce wspomina się z rozrzewnieniem zamiast z irytacją. Teatr dyskretnie grający na emocjach w najlepszy możliwy sposób. Nie będę kłamać – zareagowałam pewnym bólem serca, gdy odkryłam, że na stronie Narodowego „Opowiadanie…” wylądowało w archiwum sezonów. Bez pożegnań, ostatnich przedstawień, po cichutku. Zupełnie nie w sposób, na jaki zasługuje tak dobra inscenizacja. Ciągle się łudzę, że to może jakiś błąd, niedopatrzenie albo sytuacja absolutnie tymczasowa i jeszcze kiedyś dane mi będzie zobaczyć na scenie historię o Bohdanowiczach i spółce, ale…
W sumie trzeba przyznać, że ta sytuacja to swoista ironia losu. Spektakl o przemijaniu sam rozpłynął się w powietrzu, nim ktokolwiek zdążył się zorientować.

 

* Zakładam tu cywilizowaną placówkę kultury, nie obliczony na tanią kontrowersję burdel. If you know what I mean.
** „Morderstwo…” na tyle mocno przypadło mi do smaku, że jako jedne z moich najulubieńszych słuchowisk zrecenzjowałam je daaawno temu na łamach portalu Nie Tylko Gry.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *