Opowieść po prostu wigilijna

[Gwoli wstępu, bo po trzech miesiącach przerwy jakiś się należy: po 13 latach na Onecie od wczoraj już oficjalnie na nowych śmieciach i na własnym garnuszku! Jak widzicie jest trochę inaczej, ale na pewno nie gorzej. Kto wie, może i lepiej? 😉 Jeszcze nie wszystko uporządkowane, linki w starych wpisach mogą nie działać, ale już niedługo wszystko będzie ogarnięte. Póki co z nowości polecam kategorie oraz tagi – przemogłam lenistwo (wreszcie!) i sukcesywnie segreguję cały kontent.
A za przesiadkę na nowy system dziękujemy wszyscy serdecznie Severanowi z portalu Nie Tylko Gry, który nierozgarniętą humanistkę przeprowadził przez zmiany całkiem bezboleśnie. Jeszcze raz uszanowania!]

Spędziłam we Wrocławiu ogółem pięć lat na studiowaniu tych tak zwanych sztuk widowiskowych, a ani razu przez ten czas nie zawędrowałam do Teatru Ad Spectatores. Mimo tego, że dobrze się mówi o tej placówce. Mimo tego, że ich dyrektor artystyczny gościł kiedyś na spotkaniu wydziałowego koła teatrologów, do którego próbowałam należeć i mówił o sztuce teatru, mocno urzekając mnie nieczęsto spotykanymi w tej branży rozumem i godnością człowieka. No, po prostu jakoś do Browaru Mieszczańskiego, gdzie Spectatorsi rezydują, nigdy nie zbłądziłam.

Okazało się, że przyszło mi nadrobić tę karygodną zaległość jakieś półtora roku po opuszczeniu wrocławskich okolic i to w dodatku w Boże Narodzenie. Magda namówiła mnie na „Opowieść wigilijną”.
Znałam literacki pierwowzór, znałam (i to aż nadto dobrze) epicką jeleniogórską inscenizację. Ale zdawałam sobie sprawę, że tutaj czeka mnie coś z zupełnie innej beczki. Słuchowisko na żywo, tego jeszcze u mnie nie grali! Było tylko zbiorowe słuchanie przedstawienia radiowego „z taśmy”, gdzie w zasadzie najprzyjemniejszą rzeczą była możliwość rozwalenia się na poduszkach w trakcie (bo przecież nie późniejszy, skażony ideologicznie wykład feminizujących organizatorek). Tym bardziej byłam zaciekawiona tym, co miałam drugiego dnia świąt zobaczyć i usłyszeć u Ad Spectatores.

Browar Mieszczański nie jest miejscem, gdzie spodziewalibyście się znaleźć teatr. Prędzej jakiś magazyn. A jednak kultura radośnie się tutaj zagnieździła. Po dostaniu się Schodami Możliwej Śmierci™ na piętro otwiera się przed nami kameralny, sympatyczny zakątek. Kilka naprawdę starych kanap/kozetek/jak zwał tak zwał, wieszaki, zdjęcia na ścianach, piecyk w kącie. Od razu się wie, że to miejsce ma swój własny klimat. A już całkiem, kiedy zamiast wręczyć ci bilet przy zakupie wejściówki miły pan przybija ci pieczątkę na ręce.

Sześcioro aktorów, kilka mikrofonów, trochę przedmiotów, parę krzeseł i foteli. Niewiele było potrzeba, żeby opowiedzieć historię starego kutwy przechodzącego magiczną przemianę w świąteczną noc. Owszem, przyznać muszę, że forma nie do końca była moją bajką. Raz, że słuchowisko – choć je lubię, w gruncie rzeczy nie jestem słuchowcem i nie zawsze potrafię je naprawdę poczuć. Dwa, że kameralne, podczas gdy zazwyczaj bardziej kręcą mnie rozbuchane, duże widowiska. Trzy, że w założeniu prezentujące – równolegle do historii – działania „od kuchni”, wszystkie fastrygi i tym podobne. Ale w praktyce okazało się, że dobre wykonanie potrafi załatwić wszystko, a to, co początkowo budziło moje wątpliwości, w rzeczywistości stanowiło siłę tego przedsięwzięcia. Taki pomysł na „Opowieść…” przełożył się na radosną atmosferę ogólnej zabawy w robienie słuchowiska. Nie jest tak, że siedzi sobie obok miły pan z konsoletą i puszcza wszystkie efekty dźwiękowe z taśmy. Lwia ich część rodzi się całkowicie na żywo. Z owych przedmiotów, na pierwszy rzut oka nijak mających się do treści opowiadania Dickensa. Szczotka, kawałek folii, szpada (chyba? a może to był floret?). Nie powiem, w jaki sposób aktorzy wydobywają z nich dźwięki, bo w zaskakującym wykorzystaniu całego tego majdanu tkwi spora część przyjemności z oglądania i słuchania. Jak najbardziej można się tu mocno zdziwić.

W wypadku „Opowieści…” nie działa teoria, że gdy aktorzy dobrze się bawią, to widownia niekoniecznie. Tutaj radochę miały obie strony po równo. Może właśnie przez tę „prowizoryczność” przedstawienia, w którym już zupełnie nie da się przewidzieć wszystkiego i nawet obsadę może coś zaskoczyć. Właśnie, obsada. Zdziwiłam się trochę, gdy próbując wygooglać tę inscenizację w Sieci dowiedziałam się, jak to dziwnie z nią się sprawy mają. „Opowieść…” jest na afiszu u Spectatorsów od 2008 roku. Grana zawsze w święta Bożego Narodzenia. W tym czasie zespół teatru trochę się zmieniał… trochę bardziej nawet. Nie pozostało to bez wpływu na skład biorący udział w naszym słuchowisku na żywo. Niewiele jest informacji w internecie, ale porównanie obsady dostępnej na stronie teatru z tą wiszącą w bazie e-teatr już daje sporo do myślenia. Oczywiście dla mnie jako widza nie miało to żadnego znaczenia, ale w tym momencie wychodzi na jaw kolejny rodzaj wyjątkowości „Opowieści…”: na każde następne święta publiczność dostaje mocno odmienne przedstawienie.

Teatr dla mnie nowy, ale niektóre twarze całkiem znajome. Choćby grający Scrooge’a Jakub Giel. Aż chciałoby się zakrzyknąć: „Kopę lat!”. Przypomniały mi się wczesne czasy licealne, teatr w Jeleniej i inscenizacja „Romea i Julii”, na którą ktoś nas posłał w ramach szkolnego spędu. Nie, żebym żałowała, bo mimo różnych niedociągnięć to nie było złe przedstawienie, ale nie o tym teraz. W każdym razie Giel grał Romea i wzdychały do niego wszystkie dziewczyny… poza mną. Taki śmieszek. Poza tym występował w tamtym czasie w paru innych inscenizacjach, ale nie miałam szczęścia na żadną trafić. Trochę szkoda. Ale można powiedzieć, że w jakimś stopniu nadrobiłam to teraz. Twarz Aleksandry Dytko również brzmiała znajomo, choć nie wiedziałam, w którym kościele dzwoni. Potem się okazało, że w tym na Rzeźniczej. Teatr Współczesny, „Zamek” i rola „odziedziczona” po Marcie Malikowskiej.
Dodajmy do powyższych Lucynę Szierok, Teo Dumskiego, Łukasza Chojętę oraz – last but not least – Arkadiusza Cyrana i mamy cały skład „Opowieści wigilijnej”. Skład skądinąd bardzo sympatyczny i (jak już wspomniałam) szczerze bawiący się całym przedstawieniem. Jest radocha z samego grania ról, czyli ze wszelakich ruchów, zmian głosu i wykorzystywania rekwizytów, jest też taka z „produkowania” efektów dźwiękowych na wszelkie możliwe sposoby. Nikt nie może powiedzieć, że ekipa siedzi w Browarze Mieszczańskim za karę w świąteczny dzień, kiedy lwia część ich kolegów po fachu ma wolne – oni z pełną premedytacją wychodzą do ludzi z przedstawieniem w czasie, kiedy inne teatry stoją zamknięte na cztery spusty. W tym kontekście „Opowieść…” staje się szczególną wersją spotkania aktorów z publicznością. Niekoturnową, pozbawioną tego irytującego poczucia wyższości i bliżej niesprecyzowanej „misji”, jakie cechują co niektórych (zazwyczaj nieudolnych zresztą) przedstawicieli teatralnej braci. Dostajemy za to szczerość, serdeczność i prawdziwie świąteczną atmosferę.

Właśnie ze względu na wspomnianą zmienność obsadową w Internecie (w którym ponoć jest wszystko!) nie znajdziecie zdjęć z obecnym składem. Stąd inny obrazek, pożyczony – podobnie jak pierwszy w tym wpisie – ze strony teatru.

Mimo ciekawości nie miałam zbyt wielkich oczekiwań przed tym spektaklem, ale muszę po wszystkim przyznać – nie żałuję niczego. Dla takich raczej intymnych wrażeń, dość rzadkich przecież w państwowych teatrach, warto było zajrzeć w nieznane dotąd kąty. Tak wyglądała moja pierwsza wizyta u Ad Spectatores i oby nie ostatnia. Bo tam dostałam naprawdę fajne połączenie oryginalności z sympatycznym klimatem. Jeśli tak ma wyglądać wykorzystywanie możliwości, jakie mają teatry nieinstytucjonalne… Powiem krótko. Wchodzę w to.
Jeżeli za rok będziecie mieli okazję wpaść do Spectatorsów w okolicach świąt, koniecznie to zróbcie. Warto.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *