Tangowalka

Wszystkie przedstawienia, o których ostatnio pisałam, należały do kategorii tych, które fajnie było w końcu zobaczyć, ale obejrzenie ich nie było do końca planowanym posunięciem. Dziś zmienimy kierunek. To będzie opowieść o tytule jak najbardziej wyczekiwanym, wypatrywanym, żeby nie powiedzieć wprost, że wychodzonym.

W zasadzie należy mówić tu o nie jednej inscenizacji, lecz o dwóch, obejrzanych w kwietniu w nieco szalonym ciągu weekend po weekendzie. Najpierw „W mrocznym, mrocznym domu”. Po części z namowy, po części (jak zwykle) dla obsady. Spektakl, o którym – choć jest bardzo dobry – trudno byłoby skleić porządną notkę. Bynajmniej nie z powodu treści, która niektórych szokuje mocno, bo tutaj ciężko było mną szarpnąć. Ale gęstość emocjonalna w wykonaniu zwłaszcza Grzegorza Małeckiego, budząca podziw nie tylko pod kątem warsztatowym, potrafi brutalnie podnieść człowiekowi poziom adrenaliny i wybić go z pionu na dłuższy czas. Mówiąc skrótowo i znacznie mniej wyszukanie: gość funduje wszystkim po stronie widowni taki doznaniowy rollercoaster, że trudno jest nie wyjść z teatru na ugiętych kolanach.

A tydzień później przyszła pora na ową upragnioną inscenizację. Oto jest „Tango”. Jedno z tych przedstawień Narodowego, które może się pochwalić bardzo długim scenicznym stażem. Osiem lat w teatralnej rzeczywistości zakrawa na wieczność. Po drodze sporo zdążyło się wydarzyć: kupa nagród, rejestracja dla potrzeb Teatru TV, mały skandalik i… śmierć reżysera. Jednak teatr to takie zabawne miejsce, że dzieło potrafi solidnie przeżyć twórcę. Przynajmniej tego, który nie biega po scenie.* Mniejsza o to. Po raz pierwszy chodziło o przedstawienie, którego sława kroczyła na co najmniej kilka metrów przed nim. Co przekładało się na obłożenie widowni przy każdej transzy spektakli… Zasadniczo w chwilę po wrzuceniu na stronę repertuaru, w którym pojawiał się kolejny rzut grań, wszystkie bilety były wykupione. A to jest Scena przy Wierzbowej, miejsc nie aż tak wiele, to i pula wejściówek nieduża. Zazwyczaj zamykająca się w liczbie dziesięciu do dwunastu sztuk. Trzeba czasu, taktyki i odrobiny szczęścia, aby się załapać. Czyli mówiąc wprost: zdać sobie sprawę, że należałoby przyjść dużo wcześniej niż na godzinę przed spektaklem, kiedy zaczyna się sprzedaż.
Owa teatralna wiedza tajemna przychodzi wraz z doświadczeniem. Wcześniejsza próba dostania się na „Tango” miała miejsce w lutym – niestety wejściówek zabrakło, stety zadowoliłam się ponownym pójściem po ponad roku na „Fortepian pijany”. Teraz, znacznie lepiej przygotowana, wystałam grzecznie bite dwie godziny przed wejściem i zdobyłam to, na czym mi tak zależało.

Nad Teatrem Narodowym powinien zawisnąć – obok napisu „Porzućcie wszelką nadzieję ci, którzy tu wchodzicie” – szyld: „Ratowanie tekstów lekturowych z mizerii szkolnych interpretacji. Może nie tanio, może nie szybko, ale na pewno profesjonalnie”. Brzmi jak leciutka przesada, ale po moich doświadczeniach z tą placówką śmiem twierdzić, że coś w tym jest. Trzy z czterech nowych dla mnie przedstawień, na których byłam w przeciągu dwóch i pół miesiąca (wliczając w to inscenizację właśnie omawianą), zdaje się łączyć właśnie taki wspólny mianownik. Literatura, którą pamiętasz ze szkoły jako mętną, zimną, w najlepszym wypadku mało podniecającą, na deskach Narodowego zmienia się we wspaniałe przeżycie. Chociaż faktem jest, że jeśli chodzi o „Tango”, to sytuacja była troszeczkę inna. Bo nigdy nic szczególnie nie miałam do tej konkretnej pozycji z kanonu lektur. Nie zachwycała może jak dramaty Szekspira czy „Mistrz i Małgorzata”, ale z drugiej strony nie zmuszała do gryzienia dywanu niczym „Ten obcy” czy inne podejrzane arcy(nie)dzieła. Normalnie… złoty środek, powiedziałabym. Z perspektywy czasu domyślam się, gdzie tkwił cały sekret. Może nie zawsze szkolna interpretacja mi odpowiadała, ale nasza fantastyczna licealna polonistka, która nigdy nie szczędziła nam innych mediów niż książka, pokazała nam spektakl Teatru TV z Piotrem Adamczykiem. I wtedy uświadomiłam sobie, że niezależnie od tak zwanego klucza, „Tango” może być świetną kanwą do udanego przedstawienia. Jeśli tylko się wie, co z tym dramatem zrobić.

Jednak chyba zawsze czegoś brakowało. Choć zarówno we wspomnianej wersji telewizyjnej, jak i inscenizacji radiowej, obsada aż kipiała od najznakomitszych nazwisk. Trudno jest mi określić, czego konkretnie nie wystarczyło, aczkolwiek mam pewne podejrzenia, że przy słuchowisku nieszczęściu dopomógł… fakt, iż było to słuchowisko. Brzmi głupio, wiem. Ale „Tango” pozbawione wizji z jakiegoś powodu stawało się zupełnie niewciągające. Do tego stopnia, że każde moje podejście do przesłuchania całości kończyło się przyśnięciem gdzieś w połowie. Cóż. Widocznie ten tekst tak ma, że do radia nadaje się średnio i trzeba to uszanować, zabierając się za ewentualną adaptację.

Powyższe spostrzeżenia i doświadczenia nie miały jednak aż tak intensywnego wpływu na moje nastawienie przed wybraniem się do Narodowego. Wiedziałam, że dla mnie i tak najważniejsza jest… no, zgadnijcie, co? Oczywiście, obsada! W większości złożona z najlepszych nazwisk, ale tradycyjnie – z różnych przyczyn niektóre kuszą mocniej. Z jednej strony bardzo żywa instytucja, aktorski duet Marcina Hycnara i Grzegorza Małeckiego, którego po czytaniach „Pana Tadeusza” chcę więcej i więcej. Z drugiej – okazja, aby obejrzeć na scenie Jana Frycza i potraktować to jako pierwszy raz, biorąc pod uwagę, że o „Wycince” wolałabym zapomnieć z przyczyn nie mających z tym panem nic wspólnego. A nad tym wszystkim wielka pokusa, aby sprawić sobie mały przedsmak i wcześniej obejrzeć nagranie dla Teatru TV. Przed którą starałam się powstrzymywać, bo przecież zawsze najlepiej jest zacząć od zobaczenia spektaklu na własne oczy. Z tym, że życie jak zwykle bywa przewrotne i na widowni zasiadłam, znając już całkiem nieźle kilka co śmieszniejszych fragmentów. Pozdrawiam w tym miejscu serdecznie tych, którzy wiedzą, jak interpretować pytanie „Jakiej wody, po co wody?” i jak najpiękniej akcentować polecenie „Won!”.**


Zdjęcie autorstwa Stefana Okołowicza, pożyczone z fanpejdża Teatru: [klik!].

Fabuły nie streszczam z bardzo oczywistych powodów. Bo to lektura, klasyka i ogólnie trochę wstyd nie kojarzyć. A nawet, gdyby jednak komuś się zapomniało, to streszczenia o różnym poziomie szczegółowości znajdzie chyba w każdym zakątku Internetu.

Na początku, jeszcze zanim cokolwiek się zacznie, zaskoczeniem jest orientacja sceny. Pierwszą połowę „Tanga” ogląda się z perspektywy krzeseł i kanapek, rozstawionych dookoła sali. Oczywiście, jeżeli jesteś szczęściarzem z tak zwanym miejscem numerowanym, bo wejściówkowicze w większości lądują na balkonie. Chociaż trzeba przyznać, że wbrew pozorom dobrze śledzi się akcję z tego wysokiego punktu – całkiem nieźle widać wszystkie elementy przestrzeni. No, może poza tymi, które stoją tuż pod balkonem. Dlatego mimo wszystko chciałabym kiedyś upolować regularny bilet i obejrzeć ten spektakl, że tak zażartuję, bardziej z dołu. Za to w drugiej części jest nieco sprawiedliwiej, gdy wszystko przenosi się do bardziej konwencjonalnego miniteatrzyku z bohaterami i widownią po dwóch stronach sali. Ta diametralna zmiana otoczenia idealnie komponuje się z równie skrajną różnicą nastrojów wokół tego, co się dzieje na scenie. Bo ogólnie pierwsza połowa to dobra komedia o zasadach i ich braku, świetnie zrozumiana przez solidnie zaśmiewającą się publiczność. W drugiej przestaje być zabawnie, bo panu Artkowi odwaliło. Rozdźwięk może dość drastyczny, ale powiem wam – w ogólnym rozrachunku naprawdę smakowity.

Jak zresztą chyba i cała ta inscenizacja.
Wspominałam już, że większość – jak to się mawia – szkolnych interpretacji „Tanga” w ogóle do mnie nie przemawiała. Te wszystkie tłumaczenia, że to o pozycji tak zwanego inteligenta w świecie, o rewolucji czy o władzy totalitarnej, wydawały mi się raczej mętne. Wersje o konflikcie pokoleń oraz upadku wartości brzmiały znacznie lepiej, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie kładziono na nie równie dużego nacisku. A jak było w Narodowym? Z opisu na stronie wynikałoby, że Jerzy Jarocki chciał chyba zahaczyć o wszystkie opcje po trochu. Czy tak miało być faktycznie – tego nie wiem. Ale jeśli nawet, to trzeba przyznać, że w tej inscenizacji żadne z potencjalnych górnolotnych odczytań nie sprawiało wrażenia bycia ordynarnie wręcz dominującym. Za to środek ciężkości zdawał się delikatnie przesuwać bardziej w stronę aspektów czysto ludzkich. Można by rzec: sytuacja idealna. Z całej listy bohaterów chyba najlepiej na tym wszystkim wyszedł Edek, z którego zazwyczaj w wielkim młynie interpretacyjnym robiono najróżniejsze dzikie stwory. Najczęściej wyjątkowo głupie. I to tylko dlatego, że panów uważających się za inteligencję bolało coś, co nazywali – w dużym uproszczeniu, zapewne dla własnej wygody – bezideowością. A tutaj? Tutaj Edek nie jest tępym młotem. Wręcz przeciwnie. Jest cwanym gościem o powierzchowności ujmującego prostaka, który podejrzanie szybko uczy się z obserwacji. I dlatego przetrwa, bo jest prosty, nie analizuje wszystkiego wokół siebie non-stop i podchwytuje to, co mu najbardziej odpowiada. Na przykład Arturowy pomysł na władzę. Tak, moi drodzy – to, co obserwujemy w finale, wszak nie jest niczym innym, jak uproszczoną wersją tego, co pan Artek chciał wcześniej uskutecznić na swojej wesołej rodzince.


Autor zdjęcia jak wyżej, tym razem wzięte ze strony Teatru: [klik!].

Skoro już kilka akapitów wcześniej zdążyłam poekscytować się obsadą, pora poświęcić jej parę słów. W większości ciepłych, chociaż… Zacząć trzeba od najsłabszego ogniwa. Czyli od Kamilli Baar, której po prostu jakoś nie lubię. Jej aktorstwo mnie nie przekonuje, po częstokroć działa mi na nerwy i takie tam. Jednak przyznać muszę, że w „Tangu” okazała się być mniej irytująca niż można by się tego spodziewać. Tyle, że po prostu jest o kilka długości słabsza od pozostałych aktorów. I wcale sprawa nie rozbija się o to, że Ala jest mało efektowną postacią. Po prostu reszta kompanii narzuca naprawdę wyśrubowany poziom. Zaczynając dajmy na to od Ewy Wiśniewskiej, której Eugenia jest najcudowniej szurniętą babcią w trampkach. Aktorka tak idealnie pasuje do postaci, że prześcignęła w tym względzie nawet Danutę Szaflarską z Teatru TV, choć tą drugą również szanuję bardzo. Eugeniusz Jana Englerta to kwintesencjonalna „dupa i popierdółka”, cytując klasyka, bo wujaszek zasadniczo właśnie kimś takim powinien być. Niby trochę się opiera, niby coś tam przebąkuje pod nosem, ale tak naprawdę nic nie ogarnia i daje się innym rozstawiać po kątach. Zaś w tym wszystkim jest – wbrew takiej charakterystyce – całkiem zabawny. Do tego jeszcze w roli Eleonory Katarzyna Gniewkowska i jej cudna chrypa. Trochę wstyd się przyznać, ale w całym zamieszaniu przed obejrzeniem jakoś całkiem wyleciało mi w głowy, że w ogóle jest w obsadzie. Nie pytajcie mnie, jak mogłam przeoczyć taką sceniczną osobowość, sama tego nie rozumiem. No i przede wszystkim pierwszy z tych, z powodu których szczególnie mocno chciałam dotrzeć w końcu na „Tango”: Jan Frycz jako Stomil. Bohater będący kwintesencją pseudoartystycznego młodzieńczego buntu w wersji skrajnie przeterminowanej. Mistrz tworzenia niezamierzenie śmiesznych instalacji z kartonów oraz wywoływania (całkiem prawdziwego!) ognia z podłogi. Postać aktualna jak chyba nigdy dotąd, a do tego jak zagrana…

Tak dotarliśmy do naszych głównych antagonistów. I… To, co zobaczyłam tamtego wieczoru, mogę podsumować dwoma zdaniami. „Rozstrój nerwowy fundowany przez Grzegorza Małeckiego, niedziela druga” oraz „Ryczenie symultaniczne z Marcinem Hycnarem, część druga”.
(Druga niedziela, bo „W mrocznym, mrocznym domu” i druga część, bo „Kordian”. Tak gwoli jasności.)

Nie przesadzam. Ani trochę. Zacznijmy od młodszego z panów. Bo trzeba powiedzieć, że Hycnar robi tu coś niesamowitego. Artur z Teatru TV w wykonaniu Adamczyka był dosyć pociesznym młodocianym głuptaskiem. Słuchowiskowy, grany przez Marcina Przybylskiego, wręcz odwrotnie: irytującym gnojkiem, ciągle proszącym się o kopa w dupę. W każdym razie obaj prowokowali dosyć oczywiste oceny. A o Arturze, w którego wciela się Hycnar, nie wiadomo do końca, co myśleć. Potrafi być pocieszny i zabawny – głównie w pierwszej połowie, gdy próbuje pasywną agresją wojować z całą swoją niesforną rodzinką. Śmiać się chce, gdy się słyszy te rzucane chłopięcym głosem inwektywy w rodzaju „Ja nie do ciebie mówię, ty plebsie”. Potem, w drugiej części, zaczyna nawet nie tyle niepokoić, co całkiem autentycznie przerażać. Lecz równolegle pojawiają się zupełnie inne uczucia. Im bliżej finału, tym częściej zaczyna chwilami budzić litość, a w tej cholernej scenie, kiedy dowiaduje się, że Ala go zdradziła, wręcz współczucie. Skrajne. You know what I mean. Efekt jest taki, że sam widz zalicza podobną huśtawkę nastrojów, zaś najdosadniejszy kontrast pojawia się niedaleko końca całej historii. Patrzysz i myślisz sobie: „Dość już tego, Edek zaraz przetrąci mu kark, wreszcie!”. Ale kiedy przyjdzie już co do czego, to przez głowę przechodzi: „Ej, kurwa, on na to nie zasługiwał”.
Z drugiej strony nie da się po całej sytuacji do końca znienawidzić Edka. Też dlatego, że w interpretacji Małeckiego pięknie podkreślone zostają wszelkie jego skrajności. Niby taki chłopek-roztropek, a jednak wychodzi z niego dość szczwany kalkulator. Niby brat łata, a za chwilę trzyma wszystkich brutalnie za twarz. Dopiero teraz, składając do kupy wrażenia z „Tanga”, dostrzegłam, że tutaj Edek z Arturem stają się z grubsza dwiema stronami tego samego medalu. Wszak obaj w gruncie rzeczy dążą do przejęcia władzy. Z tym, że – pomijając rozbieżności na polu metod czy motywacji – o fakcie, iż domowej personie (non) grata zależy właśnie na tym, dowiadujemy się dopiero przy końcu. Może dlatego do tego momentu każdy, kto dał się uwieść edkowej zaradności i bezpretensjonalności, ma prawo czuć się usprawiedliwiony. Bo w tym Edku nie ma nic z oblecha, jakim czyni go literacki oryginał. Jest bardziej czarującym draniem, niepokojącym i pociągającym zarazem. A czy nie właśnie tym powinien być ten bohater? Czy właśnie nie ta sprzeczność sprawiła, że w ogóle pojawił się w domostwie Eleonory i Stomila, gdzie za zgodą obojga mógł się radośnie panoszyć? Czy nie to czyni go najbardziej intrygującą personą tego dramatu?
I jeszcze wisienka na torcie. W drugiej połowie „Tanga” Małecki z Hycnarem zafundują wam serię zawałów – strzelając ślepakami, waląc w różne rzeczy (czasem sobą nawzajem) albo rozbijając lustra. A to wszystko z zaskoczenia.

Chciałam opisać ten spektakl krótko i zwięźle, a znowu wdała mi się tu szersza analiza. No, kurczę, nie mogłam inaczej. Powodzenie i wszelakie komplementy, jakimi cieszy się „Tango”, są jak najbardziej zasłużone. Nie wiem, ile z rzeczy, które przypadły mi tak bardzo do gustu, znajdowało się w tej inscenizacji od początku, a ile pojawiło się z biegiem czasu, ale to nieistotne. „Tango” jest przedstawieniem, które (zupełnie nieironicznie) nazwałabym teatrem zrobionym po bożemu. Bez naginania, udziwniania, uwspółcześniania na siłę, ale z drugiej strony również bez dreptania w miejscu i ciągłego oglądania się na przeszłość. Sięgający po klasykę literatury, wyciągający z niej to, co najlepsze i czyniący ją przystępną dla współczesnego odbiorcy. I do tego świetnie zagrany. Niby same oczywistości. Ale… rozejrzyjcie się po krajowej scenie teatralnej i odpowiedzcie sobie sami, czy aby na pewno. Dlatego każdy tak jasny i miły organom wszelkim przykład szanować i kochać należy.
Chodziły przed wakacjami ploty, że na jesieni spektakl ma spaść z afisza. Ile w tym prawdy – nie wiem. W repertuarze Narodowego na końcówkę września jest kilka przedstawień. W październiku też. Skorzystajcie z okazji i wybierzcie się na „Tango”. Koniecznie. A dopiero po zobaczeniu na żywo sięgnijcie po rejestrację telewizyjną. Jako i ja czynię.

 

* Aczkolwiek w mojej małej, teatralnej główce zrodziło się dramatyczne (he, he) pytanie: kto pilnuje przedstawienia, kiedy reżyser nie żyje?
** Choć z pewnym smutkiem stwierdzam, że tamtego wieczora kluczowe kwestie nie wybrzmiały tak rozkosznie nieporadnie, jak na nagraniu. No cóż, przedstawienie musi się rozwijać.

2 myśli na temat “Tangowalka”

  1. Dokładnie jak mówisz – teatr taki jaki powinien być. Parę razy w myślach to sobie mówiłam – bo genialni aktorzy, którzy bawią się osobowościami swoich postaci, traktując dzieło jako wskazówki, a nie jako gotowy opis (Fredro kiedyś tak fajnie pisał, że oglądał własne przedstawienia, żeby dowiedzieć się, czy te i te postacie mają się ku sobie itp. – to zależy od aktorów, nie od tekstu), bo robią to tak, że czytelnik sam widzi, co widzieć powinien, a nie recytują na sztywno, bo wprowadzają zmiany, ale tam gdzie trzeba, a nie w jakichś pseudo-nowoczesnych wariacjach, naprawdę nie rozumiejąc o co chodzi… Szkoda, że mnie tam nie ma, mogłabym pójść :p
    Albo może chociaż ten teatr sobie obejrzę? Nie mieliśmy w szkole analizy „Tanga”, nie mam pojęcia o czym było (poza tym, że Mrożek, a to już samo z siebie coś mówi X) ).
    Brawo za interpretację 🙂

    1. Coś często nam ten Fredro w rozważaniach o teatrze wraca – muszę w końcu te „Obrachunki fredrowskie” ogarnąć…

      Jeszcze nie ruszałam rejestracji telewizyjnej w obawie, że pomiesza mi wspomnienia z oglądania na żywo, ale przy obecnym obłożeniu tej inscenizacji sięgnięcie do nagrania to chyba najlepsza opcja. Zawsze jakaś kwintesencja tego, co ważne, się ostanie.

      Oj tak, aktorzy naprawdę dają tu postaciom krew i kość, że tak to ujmę! Zresztą czasami mam wrażenie, że większość realizacji lektur robionych w Narodowym na tym jedzie… Może to i dobrze. Zawsze to jakiś klucz do „ożywienia” tego wszystkiego.

      A dziękuję, nie było lekko ubrać to w słowa, ale poszło 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *