Hektor, chcesz uciekać?

Są przedstawienia, do których ma się słabość. Są takie, które przyciągają podświadomie i sprawiają, że lądujesz na nich po miliard razy, chociaż wcale tego nie planowałeś. I wreszcie są takie, które włażą w ciebie tak mocno, że kiedy przyjdzie ten czas, gdy muszą spaść z afisza, czujesz się, jakby ktoś ci wyrwał kawałek serca.

„Zbójcy” w Teatrze Narodowym okazali się należeć do tej ostatniej kategorii.

W przeciągu półtora roku obejrzałam tę inscenizację cztery razy. Ktoś powie, że to dużo. Ktoś inny spojrzy na częstotliwość grań i stwierdzi, że niewiele. Na pewno pozostał jakiś niedosyt, choć z drugiej strony może być tak, że to właśnie on po części rozpalał ogromne przywiązanie i potrzebę powrotu na widownię. Cztery przedarte bilety noszą daty: 26 września 2015, 7 maja i 22 października 2016, 26 marca 2017. Ostatnia z nich to pożegnanie z tytułem. Mówiło się o nim już od września, ale jakoś nie chciało mi się zbyt wierzyć. Bo w sumie dlaczego ściągać przedstawienie, które nie dość, że tak dobre, to jeszcze bodaj zawsze ma totalne, totalne komplety? Ale cóż. Pewnych decyzji nie da się zrozumieć.

Po pierwszym razie pisałam to i owo. Żeby nie szukać daleko, leży tutaj: [klik!]. Kiedy odświeżam sobie tamte wypocinki, widzę, na jak wiele elementów patrzę inaczej. Nie tylko teraz, bo już od drugiego obejrzenia. Ale nawet bez czytania doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Również tamtego niedawnego, marcowego wieczoru.
Spora garść rzeczy półtora roku temu mnie raziła. Nie spodobały mi się mikrofony. Stojąca kamerą i wideoprojekcją scena samochodowa w drugim antrakcie. Przebrany za żołnierza amerykańskiego kontyngentu Herman. Parę innych pomniejszych uwspółcześnień – chociaż pomysł przeniesienia całości do XXI wieku przypadł mi do gustu mocno. Podchodziłam do tych elementów z nieufnością osoby, która przez skórę czuje, że to wszystko tylko po to, żeby zaraz nadepnąć złośliwie na jej dobry smak. Mimo, że wcale a wcale tego nie robiły. Potem długo próbowałam rozgryźć, o co chodziło i dopiero z perspektywy czasu jestem w stanie to zrozumieć. Taką coś w głowie zrobił mi wtedy obsesyjnie czczący swoją najmniej chlubną placówkę teatralny Wrocław. Studiując kierunek okołoteatrologiczny na Uniwersytecie Wrocławskim ciężko było przed nim uciec. A świadomość, że w tym czasie Michał Zadara klepał w Polskim „Dziady”, dodatkowo wcale nie pomagała. Potrzeba było trochę czasu, zrozumienia, że w Narodowym nikt mojej odbiorczej krzywdy nie chce i na takową nie pozwoli, a także zdystansowania się od wrocławskiego środowiska, aby w maju wrócić do „Zbójców” z radością i pełną akceptacją.

To, co spodobało mi się mimo wszystko za pierwszym razem, urzekało mnie również za każdym kolejnym. Konsekwentnie skrojony współczesny strój dla XVIII-wiecznego tekstu pospołu z pomysłem, jak z tej literackiej ramoty wycisnąć coś sensownego. Moc smakowitych elementów, ściśle wypełniających całość. Potężna scenografia, pełna przesuwających się we wszystkie strony „pudełek” z kolejnymi pomieszczeniami. Gigantyczna galeria portretów von Moorów z tyłu sceny, do zobaczenia dopiero, gdy „pudełka” skryją się w kulisach lub w podłodze. Wychuchany gabinet i zimna kuchnia. Zbójecka piwnica z graffiti „Centrala nas ocali” na ścianie i kiblem obwieszonym sprośnymi fotkami. Loch zrobiony z zapadni, a barierki ze sztankietów. Garnitury, dresy, garsonki, pasiaste piżamy. Samochód – zdezelowany, ale prawdziwy. Konsola do gier w kwaterze zbójców. Koktajl Mołotowa i torba listonosza. Stary von Moor jedzący sushi. Amalia kopniakiem zrzucająca ze stołu podobne pudełko tegoż. Franciszek bawiący się niszczarką. Albo robiący sobie zupkę chińską. Ewentualnie Karol smarujący kanapkę albo zbójcy objadający inne rzeczy. Schweizer wpadający w antrakcie z krzykiem, że ma wodę z bufetu. Karol grający na gitarze elektrycznej niczym rasowy rockman. Bijący się w kiblu zbójcy. Spiegelberg straszący ludzi bronią dla głupiej walizki. Karol pogardliwie pochłaniający pomarańczę w obecności księdza. Oglądanie Franciszka (prawie) nagiego, przy którym okropność – wbrew zapowiedziom – wcale nas zdejmować nie chciała. Grimm w magiczny sposób pozbywający się rudej czupryny pomiędzy scenami. Franciszek brykający niczym sarenka i śpiewający „Fly Me To The Moon” pokaleczonym co nieco angielskim.
Cała galeria, kalejdoskop, po prostu zbójecki mikroświat na prawie cztery godziny.


Wszystkie kolejne zdjęcia autorstwa Krzysztofa Bielińskiego, podprowadzone ze strony teatru: [klik!] lub z fanpejdża: [klik!].

Aktorzy, trzeba przyznać, złapali mnie za twarz od razu i przez półtora roku nie puszczali. Z różnym natężeniem niekiedy. Jednych kupowałam z marszu, do innych musiałam się nieco bardziej przekonać. Na czele tych pierwszych zdecydowanie stał Przemek Stippa, którego Franciszek, ten wcale nie pospolity, zimny ani z drewna urobiony, oczarowywał mimo paskudnego w zasadzie charakteru. W najmłodszym z von Moorów nieustająco coś się gotowało, czasem kipiało wręcz. Niekochane gorsze dziecko, które tak naprawdę nie dorosło, a jedynie zmieniło zabawy i zabawki na znacznie bardziej okrutne. Istota teoretycznie nie do polubienia, ale w praktyce również nie do całkowitego znienawidzenia. Mocno zarysowana postać z niemniej dopieszczonymi detalami. Miny, gesty, drobne zachowania jako perfekcyjne wykończenie nieustającej emocjonalnej huśtawki. Trudno się dziwić, że przy pierwszym oglądaniu ten syn niepierworodny przesłonił mi dość mocno całą resztę. No dobra, nie całą. Swoją wzmiankę dostał Paweł Paprocki jako Karol, czyli ten (podobno) lepszy z młodych von Moorów, jak również Wiktoria Gorodeckaja w roli Amalii, co to ją jeden z braci kocha z wzajemnością, a drugi chciałby ją po prostu mieć. Ale tak naprawdę docenić ich oboje miałam dopiero w przyszłości. Jego wyważenie, jej naturalny wdzięk. W głowie od razu został mi też Robert Jarociński w podwójnej roli. Pomimo tego, że na początku mi Herman całkiem nie z jego winy zazgrzytał nieco. Ale Kosińskiego wraz z tym delikatnym przekonaniem, że kurczę, przyjęli mnie do zbójców, wypadałoby się wykazać, zaakceptowałam bez oporów. Podobnie jak Oskara Hamerskiego jako Spiegelberga, bezczelnego i czarującego zarazem cwaniaczka. Mariusz Bonaszewski w roli starego von Moora też miał zawsze swoje do pokazania – chociażby stoczenie się do pozycji zniedołężniałego żywego trupa. Żadne z tej gromadki nie zawiodło mnie aż do końca ostatniego przedstawienia.

Z dalszym planem układało się… różnie. Dajmy na to fascynacja Schweizerem Mateusza Rusina wypaliła się już przy drugim obejrzeniu. Rozczarowałam się dosyć, widząc, że to, co miałam za rzeczy absolutnie zaplanowane, częściej były wspólnym dziełem przypadku i przyzwyczajenia. Co zabawne, odwrotnie proporcjonalna sytuacja miała miejsce u Arkadiusza Janiczka. O ile Schwarz za pierwszymi trzema razami był mi w najbardziej optymistycznej wersji skrajnie obojętny, o tyle ostatnie przedstawienie zostawiło mnie z myślą, że ej, było dobrze, ktoś tu się rozwinął. Zainteresowanie paroma innymi postaciami też przychodziło z czasem. Roller Przemka Wyszyńskiego, beniaminek, niby taki niepozorny na tle reszty bandy, ale potrafił narobić zamieszania. Razmann Ksawerego Szlenkiera, nieco zbyt wyrywny dresik z nagłym nadmiarem możliwości. Ksiądz Mirosława Konarowskiego, chociaż musiałam przełknąć gorzką pigułkę, gdy uświadomiłam sobie, że nie załapałam się na grającego w dublurze Tomasza Sapryka. To z tych, którzy bardziej wbili mi się w pamięć.

Ostatnie przedstawienie zgodnie ze zwyczajem powinno być, hehe, zielone. Pozbawię was złudzeń od razu – w zasadzie nie za bardzo było. Może to i lepiej. Atmosfera ogólnej beki i mistrzostw świata w próbach ugotowania scenicznych partnerów, która kojarzy mi się z instytucją ostatniego grania najmocniej, tutaj jakoś niezbyt by pasowała. Przynajmniej nie do wszystkiego. Zobaczyłam za to coś innego: przedstawienie grane na stówę, ze wszystkich sił. Tak, jakby to miał być koniec świata. Bo trochę w sumie był. W ten sposób nawet ci aktorzy, którzy wcześniej budzili jakieś moje mniejsze lub większe wątpliwości, niemal w stu procentach pokazywali się z najlepszej strony tak mocno, że aż żal mnie chwytał, że wcześniej nie grali swoich postaci w podobny sposób. Choćby ta Amalia w wersji, którą na prywatny użytek nazwałam sobie Wredną Karyną. Nie tęskniąca nieustająco za swoim Karolkiem, ale idealnie wpasowująca się w stwierdzenie: „Ja kobieta, ale kobieta wściekła”. Ktoś, komu odebrano coś najcenniejszego i nie zamierza puścić tego płazem. Trudno jej się było dziwić, gdy widziało się Karola nie jako dość bierną ofiarę żalu żywionego wobec ojca, ale faceta, który ma pełną świadomość, w co poszedł i że nie może już się z tego wycofać. Przy takim graniu po całości trudno było się dziwić temu, że finałowi „Zbójcy” wręcz kipieli od emocji. Scena, w której Karol powala Kosińskiego na ziemię i grozi mu bronią była tego kwintesencją. Na żadnym z przedstawień, na których byłam do tej pory, nie wypadła tak ubermocno, jak na ostatnim. A i antrakty chyba nigdy wcześniej nie budziły takiego entuzjazmu publiczności. Szczególnie, gdy Schweizer wpada z krzykiem, że ma wodę z bufetu, podczas gdy inni stoją tam w kolejce.
Taki przytup, że aż niektórzy przy grze na gitarze elektrycznej gubili tak zwane piórka.

To nie tak, że uniknięto wszelkiej wesołości. Po prostu wpleciono ją tam, gdzie dla widza oglądającego „Zbójców” po raz pierwszy była często nie do odróżnienia od tych elementów inscenizacji, które były w niej od początku. Może i dało się wyczuć, że wymowny facepalm księdza słuchającego bandy czy ryba, którą Karol wyciąga ze zlewu, to ewidentnie „zielone” rzeczy. Ale Schweizer podczas mycia ochlapujący kolegów wodą z wiadra? Franciszek zrzucający na podłogę nie część, ale cały makaron z zupki chińskiej tak, że inni bohaterowie się na nim ślizgają? Herman w przebraniu zamiast ciągłego amerykańskiego akcentu używający ordynarnie sztucznych angielskich wstawek? Żaden nowicjusz nie uznałby tego za coś, czego do tej pory w „Zbójcach” nie było. Tym smaczniejszymi dodatkami stały się te rzeczy. Absolutną wisienką na torcie miał się okazać moment, w którym Franciszek, stojąc na scenie w samej bieliźnie i ze spodniami w rękach, spojrzał gdzieś w publiczność, wybrał jakąś istotę płci żeńskiej z pierwszych rzędów i znienacka zapytał: „Patrzysz mi na czoło?”. Trudno było nie wybuchnąć śmiechem na takie dictum. Szczęśliwie publiczność w takich chwilach nie hamowała się. W ogóle sprawiała wrażenie gromady odpowiednich ludzi na odpowiednim miejscu. Reagowała wyjątkowo żywo (w granicach teatralnego rozsądku, rzecz jasna) i z marszu wychwytywała wszelakie smaczki ze sceny. Dam głowę, że przynajmniej połowa nie oglądała perypetii von Moorów i spółki po raz pierwszy. Jeśli nie więcej… I w sumie się nie dziwię, bo takiej inscenizacji nie można zaliczyć tylko raz. Chyba, że decydujesz się na to tak późno, że załapujesz się dopiero na ostatni spektakl (tu pozdrawiam Olę, którą tego wieczoru taka sytuacja spotkała).
Z rzeczy takich zupełnie moich: prawdę mówiąc liczyłam na to, że ktoś zrobi sobie żart największy i fragment przeboju Franka Sinatry pojawi się z poprawnym, nie zniekształconym nijak tekstem. No way. Franciszek w ekscytacji gubił słowa i akcenty jak zawsze 😛

Śmieszki śmieszkami, ale mi i tak po wszystkim było smutno. Było i trochę nadal jest. Choć nie oglądam wcale tak mało różnych rzeczy w teatrze, raczej trudno jest mi znaleźć wśród nich takie, które w bliższej lub dalszej perspektywie aż tak się do człowieka „przyklejają”. Z różnych przyczyn. Na przykład, gdy urzekają formą albo przy okazji i treścią. Albo kreacjami aktorskimi. Albo Andrus wie, czym jeszcze. Po prostu zakochujesz się i już, nie ma rady. Trafia ci nie tylko do gustu, ale – popadnijmy w odrobinę sentymentalizmu – do serca. Może nie masz ochoty oglądać go codziennie, bo wiesz, że czar mógłby prędko prysnąć, a największe ekscytacje spowszednieć. Ale czekasz na dogodną okazję. I gdy tylko tytuł pojawi się znów w repertuarze, lecisz po bilety albo planujesz wyprawę z polowaniem na wejściówki. Choćby się waliło i paliło, musisz tam być jeszcze raz. Co kilka miesięcy, co pół roku, może rzadziej. Zależy, jak często grają. Ale masz w głowie ten rodzaj psychicznego komfortu, że na pewno będziesz mógł wrócić. Tylko co zrobić, gdy taki komfort się kończy?
W ogólnym rozrachunku w mojej liczącej już nieco ponad dekadę historii szlajania się po teatrach były tylko trzy takie inscenizacje, które z obecnej perspektywy wpisałabym w poczet tych mających na mnie najsilniejszy wpływ. „Novecento” w jeleniogórskim Norwidzie, „Mistrz i Małgorzata” w lubelskim Osterwie i „Zbójcy” w warszawskim Narodowym właśnie. Na scenach wciąż grany jest tylko środkowy tytuł. I tylko on doczekał się jakiejkolwiek rejestracji filmowej. Jak tu się nie smucić? I nie tęsknić? Nie tylko za samymi przedstawieniami, ale i za wszystkim, co wokół nich. Okoliczności, emocje, tym podobne. Każda inscenizacja, śmiem twierdzić, ma swój indywidualny wachlarz takowych. Szkoda tylko, że ten, który łączyłam z przygodami von Moorów i kompanii, już się nie powtórzy. Pozostało mi tylko przybyć na pożegnalny spektakl i dosłownie chłonąć go wszystkimi zmysłami, aby jak najwięcej z niego zapamiętać. Chyba mi się udało.

Można się śmiać z jednej rzeczy. Na pierwszych moich „Zbójców” niemalże się spóźniłam. Na ostatnich też. Przypadek? Nie sądzę.

 

P.S. Z uporem maniaka stosuję niemiecki zapis imion, choć inscenizacja posiłkowała się tłumaczeniem posiadającym je spolszczone. Ordynarnie spolszczone. Dlatego tak.
P.S. 2 Czeskie Lasy forever.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *