Jak Brick z kotką

Chyba nie miałam jeszcze takiej sytuacji. Spektakl, który jest zrobiony dobrze – zwyczajnie dobrze, bez niepotrzebnego kombinowania i z trzymającym poziom aktorstwem – ale mimo to nie potrafiłam po wszystkim wykrzesać z siebie nic ponad (zasłużony skądinąd) szacunek dla wykonawców. I stwierdzeniem z gatunku „w sumie fajnie, że w końcu obejrzałam”. Bez złości, bo złościć się nie ma na co ani na kogo, ale również bez ogromu entuzjazmu, który przecież tak często towarzyszy mi przy okazji moich teatralnych przygód. Czyżbym w mojej ulubionej placówce trafiła na coś, co całkowicie nie jest moją bajką?

Posłuchajcie opowieści o „Kotce na gorącym blaszanym dachu”.

Znowu trafiłam do budynków Teatru Narodowego z powodu zachęcającej obsady. Mimo, że nie było w niej tego nazwiska, które w ciągu ostatnich miesięcy najskuteczniej sprowadzało mnie na widownię. Wszak potrzeba czasem trochę odmiany od nawet najmilejszych przyjemności, aby spróbować czegoś nowego. Ba, w jakimś stopniu w ogóle wpłynąć na nieznane wody. Dwie aktorki miałam zobaczyć na żywo po raz pierwszy. I to w czym? W sztuce amerykańskiej. Nie zdarzyło mi się wcześniej na taką trafić podczas teatralnych wycieczek, choć trochę różnych realizacji na żywo widziałam. A tyle się zawsze słyszało, że w tej Ameryce inaczej pojmują teatr niż my… Nawet, gdybym znała wersję filmową „Kotki…”, to nie byłoby to samo, co zobaczyć na własne oczy. Jak możecie się domyślić, na tamten moment ekranizacji nie zdarzyło mi się nawet powąchać. Podobnie nie tykałam się nigdy żadnych streszczeń samej sztuki, mimo że zdaniem niektórych ten tekst już należy do pewnego teatralnego kanonu. Można to wszystko uznać za ignorancję, ale czasami – jak mawiają Anglosasi – ignorance is bliss. A na pewno wtedy, gdy oznacza to, że idziesz do teatru z głową wolną od jakichkolwiek wyraźnych oczekiwań. I tych dobrych, i tych złych.

Późny październik. Niedziela. Teatr Narodowy, scena przy Wierzbowej. Sala tak nabita, że wejściówkowicze w większości siedzą na schodach. Obok nas i innych widzów znane i lubiane osobowości medialne. A to wszystko pomimo faktu, że recenzenci w lwiej części zmiażdżyli „Kotkę…” niemiłosiernie. O tym, że – tradycyjnie, chciałoby się rzec – niesłusznie, pomówimy później. Na razie czas zająć się przedstawieniem.

Moje naczelne spostrzeżenie jest takie, że to, co mogło szokować pół wieku temu, teraz już za bardzo nie działa w ten sposób.
Temat rodziny z wyrachowaniem krążącej wokół ojca jak sępy i czekającej, aż stary kipnie, a oni zgarną cały majątek. Skomplikowanej relacji pozbawionego uczuć związku i starań emocjonalnej kobiety o uwagę oziębłego męża. Podobnie niezdrowego małżeństwa matki i ojca. Kłamstw, kłamstewek i półprawd, pleniących się w najlepsze w tak zwanej podstawowej komórce społecznej. Kiedy Tennessee Williams po raz pierwszy zaprezentował światu piekiełko rodziny Pollittów, takie natężenie patologii i w ogóle taka otwartość w mówieniu na ich temat zapewne była czymś nowym. Zwłaszcza w Ameryce, która mimo odwiecznego pozowania na kraj otwartości i tolerancji w kwestiach obyczajowych bardzo długo pozostawała w czarnej dziurze. Ale mija ponad pięć dekad. Jest rok 2016. Wątki poruszone przez Williamsa zostały potem opowiedziane przez innych. Wielokrotnie. Kto wie, być może nawet lepiej. Mając tę wiedzę (nie do końca świadomą, ale jednak) trudno mi było się poczuć niczym widzowie z lat 50. Zaskoczeni, poruszeni, żeby nie powiedzieć – trzepnięci w twarz. Ale nie tylko dlatego, że jest bardzo możliwe, iż powyższe poczynił mi już jakiś inny autor, gdzieś, kiedyś. Czas potoczył się do przodu nie tylko w literaturze. Rzeczywistość też jest już inna. Nie ma już raczej takich rodzin, gdzie dorosłe dzieci wciąż trochę drżą na myśl o ojcu, mającym nad całą familią władzę prawie absolutną. Presja macierzyństwa wywierana na Maggie w XXI wieku wydaje się być czymś z lekka niedzisiejszym. A pełne nabożnego lęku domniemania niektórych postaci na temat homoseksualizmu Bricka? Jeżeli oczywiście założymy, że faktycznie jest on taki oczywisty. Bo ta inscenizacja – może na szczęście – nie kładzie nań takiego nacisku, do jakiego zachęcałyby współczesne teatralne mody. Wszak sam Brick się wyraźnie obrusza, rzucając hasło w stylu: „co to, to już dwóch facetów nie może się po prostu przyjaźnić?”. Większość interpretatorów traktuje kwestię ową jako element niezgody na własną niby to prawdziwą naturę, ale… jak to szło? Niektórzy widzą jedynie to, co chcą widzieć? I nie jest istotne, że rzucenie się na ten jeden, zasugerowany zresztą tylko element, robi krzywdę bohaterowi jako postaci znacznie bardziej złożonej. Zdecydowanie za delikatnej dla tego świata. Trochę jakby w związku z tym wszystkim nasunęła mi się refleksja, czy aby opatrzenie tej inscenizacji formułką „tylko dla dorosłych” nie jest przesadą. Bo co takiego w „Kotce…” może aż tak razić? Dobitne, współczesne tłumaczenie? Kilka wulgarów nie czyni tego przekładu dosadniejszym. Ktoś może powiedzieć, że jedna z historyjek opowiadanych przez Dużego Tatę nadal brzmi szokująco, ale… szczerze? Gorsze rzeczy słyszymy w co drugim serwisie informacyjnym. Takie mamy czasy.


To i kolejne zdjęcie pożyczone ze strony teatru, a oba zrobione przez Roberta Jaworskiego: [klik!].

Ale siedziałam dzielnie. Starałam się śledzić z uwagą wszystko, co się działo. Nie powiem – z pewną dozą ciekawości oczekiwałam wielkiego finału, efektownego rozwiązania całej akcji. I kiedy sądziłam, że jeszcze scena, dwie i cały nagromadzony emocjonalny bajzel Pollittów rozładuje się z hukiem… aktorzy wyszli do ukłonów.
To było bardzo… dziwne uczucie.
Może dlatego opuściłam widownię niemal całkiem obojętna na przeżycia, które przez godzinę czterdzieści obserwowałam na scenie i na ewentualne dalsze losy bohaterów. Na to, czy Duży Tata umrze (choć tutaj w sumie inaczej należałoby to sformułować). Czy Maggie faktycznie sprawi, że kłamstwo stanie się prawdą. Czy Brick w końcu nie wytrzyma i zapije się na śmierć. Jedynym promyczkiem… nawet nie wiem, czego, była szybka, cichutka myśl, jakby to było świetnie, gdyby krowa Mae musiała w kwestii majątku obejść się smakiem. Ale krótka to była chwila. Dopiero dłuuuugi czas później przyszły pewne refleksje na temat Bricka, na dobrą sprawę najbardziej zdrowego na umyśle w całym tym towarzystwie. W dodatku wcale nie mające swojego początku w samej literze sztuki, a w tym, jak ten wątek przedstawiono na scenie.

Bo mimo wszystko cieszę się, że i aktorsko, i realizacyjnie „Kotka…” była solidną robotą. Tak po prostu, bez niepotrzebnego kombinowania. Żadnego epatowania wątkami, które z punktu widzenia co niektórych popularnych twórców byłyby apetycznym kąskiem (choć niekoniecznie miałoby to coś wspólnego z dobrym smakiem). Jakiekolwiek uwspółcześnienie pojawia się tylko w warstwie wizualnej. Nawet, jeśli tekst się starzeje, takie „poprawianie” go byłoby nie na miejscu. Chociaż i tak tym, co trzyma tę realizację jako całość i nadaje jej jakiś charakter, jest obsada. To chyba dość oczywiste, biorąc pod uwagę TE nazwiska… Wiadomo, że Janusz Gajos jako Duży Tata trochę kradnie szoł. Bo to Janusz Gajos. Cokolwiek by się nie działo, to jednak pewna marka – a może przede wszystkim aktor, który na scenie wie, co robi. O wspaniałej Ewie Wiśniewskiej można powiedzieć to samo, choć jej zadanie było trudniejsze, bo Duża Mama nie jest aż tak ciekawą postacią. Na pewno nie na tyle rozbudowaną. Co wcale nie przeszkadza pani aktorce znaleźć dobrego sposobu na jej zagranie. Wiarygodnego i (co chyba ujęło mnie najbardziej) wyważonego. Nawet, kiedy przychodzi jej zakląć jak szewc z najdalszego Południa, nie brzmi to ani drażliwe ani nachalnie. Idealna dobra amerykańska żona, nawet wtedy, kiedy zmęczona życiem próbuje się z tej foremki wyłamać. Ten duet uzupełniał – wcale nie ustępując starszym kolegom kroku – Grzegorz Małecki. Nie boję się stwierdzić wprost tego, o czym wspomniałam już wcześniej. Że gdyby nie on, to zapewne wszystkie dylematy Bricka nie obeszłyby mnie zbytnio. A tak to… jednak coś w głowie mi zostało. Trzeba przyznać, że Małecki jest dobry. Po prostu dobry. Ma w sobie coś magnetycznego. Skupia na sobie uwagę niemal przy każdym drobiazgu, który wykonuje na scenie. Albo i nie wykonuje, bo nawet kiedy rozkłada się na leżance, totalnie ignorując szczebioty Maggie, pozostaje interesujący. Wielką główną czwórcę zamyka Edyta Olszówka jako wspomniana Margaret zwana (przez siebie samą) kotką i… tu mam jedyny większy problem w sferze obsadowej. Lubię tę panią, w kulejącym „Białym małżeństwie” całkiem mi się podobała, o całym rządku różnych ról ekranowych i głosowych nie wspomnę. W „Kotce…” widać, że się stara, że gra całkiem dobrze, ale jest w tym wszystkim jakiś zgrzyt. Najgorzej, że nie jestem w stanie określić, gdzie konkretnie. Czy aktorka nie do końca dobrze czuje się w swojej roli, czy może to w samej bohaterce tkwi jakiś dysonans? Trudno mi powiedzieć. Na pewno tamtego wieczora w środku tej Maggie coś tarło, drażniło się… Nie w stopniu, który sprawiłby, że uznałabym ten występ za nieudany, ale jednak coś tam było. Mae w wykonaniu Beaty Ścibakównej też budzi irytację, ale tutaj jestem więcej niż pewna, że był to zabieg w pełni przemyślany. Postać szwagierki, samobieżnego skrzyżowania Pana Kraba z Matką Kwoką, jest denerwująca i zostaje to na deskach przedstawione tak, jak być powinno. Męska reszta drugiego planu to już raczej nieduże role, ale w większości wyraziste. Może poza nieszczęsnym Doktorem, z którego nawet tak solidny aktor jak Mirosław Konarowski wiele wyciągnąć nie mógł. Pozostali już mieli na czym zbudować swoją obecność na scenie. Krzysztofa Wakulińskiego jako księdza Tookera i – last but not least – Oskara Hamerskiego jako Goopera, kochanego inaczej braciszka Bricka, po prostu się pamięta. Może czasami to jest jeden wyraźniejszy rys charakteru, ale żaden z tych panów nie pozwala nam choćby przez chwilę pomyśleć, że ich bohaterowie są w jakimkolwiek stopniu uproszczeni, jednowymiarowi. Czynią ich jak najbardziej realistycznymi osobowościami, których po prostu w toku akcji nie mamy czasu poznać lepiej.

Wiecie, co jest zabawne? Że ten wpis początkowo miał być krótki. Zdawkowy wręcz. Wymieniający zwięźle wady oraz zalety „Kotki…” i wzmiankujący tylko przelotnie gdzieś, między słowami mój dylemat związany z tą realizacją. A wyszło jak wyszło, co odczytuję jako swego rodzaju ciche zwycięstwo twórców. Wszak spektaklu, który jest zły, nieudany, nazwijcie to jak chcecie, nie ma się ochoty rozkładać na czynniki pierwsze, zgłębiać jego historii, snuć nad nim rozważań. Tutaj się chciało. Choć nadal jest w tym mnóstwo paradoksu – inscenizacja Narodowego to dobry kawałek teatru, lepszy niż piszą pełni dziwnych oczekiwań recenzenci, ale brak mi szczególnie intensywnego parcia, aby na nią wrócić. Główną motywacją okazuje się być fakt, iż postać księdza Tookera jest grana w dublurze i koniecznie chciałabym się przekonać, jaki pomysł na scenicznego duchownego miałby Marcin Przybylski. Ale – tu znowu mamy tę śmieszną sprzeczność – mimo wszystkich moich wątpliwości twierdzę, że warto na „Kotkę…” pójść. Raz, że dla obsady. Dwa, że z perspektywy niejednego odbiorcy owa „zwietrzałość” tematów może okazać się zaletą. Bo może jednak ktoś chce sprawdzić, jak chciał je ugryźć pisarz z dalekiego kraju dawno temu. I trzy, że dla realizacyjnego wyczucia twórców. Wszak faktem jest, że czasem samo zasygnalizowanie pewnych kwestii wystarczy. A na pewno to coś lepszego i w dalszej perspektywie bardziej wartościowego niż natrętne, idące na łatwiznę epatowanie, o jakie na pewno pokusiliby się co niektórzy. Właśnie mimo podejmowania takich czy innych tematów to może być świetna odtrutka na bezsensownie wulgarny, pozbawiony dobrego rzemiosła teatr. O ironio – kończę tę notkę w momencie, w którym w innym stołecznym teatrze, któremu nazwy świadomie odmówię, taki pokaz mocno wyrachowanego katowania dobrego smaku widzów uskutecznia się w najlepsze… Ale nie w Narodowym. Nie w Narodowym. To najważniejsze.

Choć jedno i tak będzie mnie męczyć.

„Kotka na gorącym blaszanym dachu” jest w gruncie rzeczy porządna, nie ma rażących wad, a mimo to ja nie jestem w stanie jej pokochać.

Kurczę. Smutno mi trochę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *