Inny odcień bieli

Wybrałam się do stolicy pewnej ciemnej, acz jeszcze ciepłej wrześniowej nocy. Spore poświęcenie, nie? Ale nie takie, jak zapewne sądzicie. Ten jeden, jedyny raz mogę powiedzieć, że wpadnięcie do teatru było nie zasadniczym celem (czy tam jednym z paru), a zaledwie miłym dodatkiem, zwieńczeniem dość stresującego dnia. Cóż rzec, człowiek wypuszczony z ramion złej macochy polonistyki po paru latach studiów, które złośliwie zwykłam ostatnio nazywać zasiedzeniem się, zaczął się zastanawiać nad tym, co go w życiu kręci najbardziej i co chciałby w tymże życiu robić. Wprawdzie może się wydawać, że takie rzeczy się po prostu wie od zawsze, ale u mnie to zupełnie tak nie działało. Mimo pozornie konkretnych, a w praktyce wciąż abstrakcyjnych planów, opcji było więcej niż jedna. W dodatku żadna nie wyglądała tak naprawdę na bezwzględnie pewną. Przerażały wizje konsekwencji ewentualnych wyborów, przerażały odległości do pokonania i ilość istotnych drobiazgów, które należało załatwić, a które do tej pory zawsze były odkładane na tak zwane później. Ale teraz już wiedziałam, że na żadne później nie ma czasu. Że albo podejmę decyzję teraz albo już nie będzie mi się chciało podnieść tyłka wyżej nerek i stoczę się powoli w otchłanie dożywotniego marazmu, pozbawiając się szansy na jakiekolwiek rozwinięcie skrzydeł.
Ogólnie najważniejszy efekt jest taki, że już w południe turlałam się do Centrum horrendalnie nagrzanym tramwajem jako świeżo przyjęta studentka kierunku filmowego z przyszłą specjalizacją w reżyserii filmowej.

BRAWO JA!

Ale nie byłabym sobą, gdybym nawet w takiej sytuacji nie postanowiła wykorzystać obecności w stolicy do odwiedzenia teatru. Wszak jak lepiej można było spożytkować ten czas, kiedy wszyscy, z którymi można było opić sukces, zaliczali się do nieobecnych w mieście, zajętych albo chorych? Poza tym można powiedzieć, że trochę tak jakby… postanowiłam nagrodzić samą siebie przedstawieniem, na które od dawna miałam ochotę. A na które podczas weekendowych wizyt nie miałabym co liczyć, bo grane jest tylko w ciągu tygodnia.

Motywacja kierująca tym wyborem była w przewidywalny sposób nieskomplikowana i nie ma co udawać, że jest inaczej. Przemysław Stippa w obsadzie = idę i nic mnie przed tym nie powstrzyma. A przynajmniej nie na długo. Zawsze w końcu muszą się znaleźć fundusze, czas, okazja czy czego tam jeszcze potrzeba. „Białe małżeństwo” nie było tu wyjątkiem. Moją wynikającą z oczywistych przyczyn chętkę na tę realizację skutecznie ostudziła jednak lektura literackiego pierwowzoru. Czyli rzecz, którą najczęściej zdarza mi się robić po obejrzeniu i którą tym razem uczyniłam na sporo czasu przed. Wrażenia? Ambiwalentne. Pierwsza reakcja była mniej więcej taka, że o święta Melpomeno, toż to wygląda jak jakiś freudowski wytwór umysłu starego erotomana-gawędziarza. Brutalnie to zabrzmiało, ale… zrozumcie. Różne rzeczy już w życiu czytałam, ale niewiele z nich sprawiło mi aż taką niewygodę. Brniesz przez kolejne sceny i narasta w tobie wrażenie, że chodzi tylko i wyłącznie o sprowadzenie absolutnie wszystkiego, aż po najmniejszy detal, do fizjologii rozrodczej. Męczące to jest nieznośnie. I nie, nie obchodzi mnie w tym momencie, że napisał to ktoś, kogo środowiska mojej niegdysiejszej uczelni czczą. Okropna grafomania i tyle. Dopiero po drugim, piątym, dziesiątym przerzuceniu kartek z paroma co ciekawszymi scenami doszłam do wniosku, że może jednak dałoby się to na teatralnych deskach jakoś uratować. Chociaż chyba tylko pod warunkiem dokonania daleko idącej adaptacji, opartej głównie na drastycznych skrótach. Czytaj: po wywaleniu połowy tekstu.

Nie muszę chyba mówić, że reżyser na aż tak poważną ingerencję się nie zdecydował. Oczywiście to i owo z oryginału zniknęło, inne rzeczy zmieniły swoje miejsca, ale tak dosadnej modyfikacji całokształtu jak ta proponowana przeze mnie nie stwierdzono. Choć z pewnym specyficznym rozbawieniem osoby, która na spektakle patrzy nie tylko jako widz, ale i jako ewentualny przyszły reżyser, dostrzegłam w adaptacji tekstu pewną prawidłowość. Wiele elementów, które ja uznałam za absolutnie nienaruszalne, Artur Tyszkiewicz wywalił albo poprzerabiał. Myślę, że z pewną szkodą dla całości, a na pewno dla konstrukcji charakterologicznej niektórych postaci. Z jednego z monologów Bianki zniknął kluczowy dla mnie fragment o przeżyciach Ojca po śmierci jej młodszego brata. Inny – ten, w którym po francusku przed lustrem wylicza wszystko to, co jest w niej jakoby brzydkie – wygłasza Ojciec właśnie. Oryginalnie niedopowiedziane „widzenie” Bianki też w tej inscenizacji skręca w stronę jej rodziciela. Ogółem wszystko wzbudza wrażenie, jakby to on był sprawcą zła wszelkiego, pozbawionym jakiejkolwiek motywacji poza własną chucią. Tym bardziej, że rozłożenie akcentów na pozostałe dorosłe postacie jest jakby dość nierówne. Podczas, gdy Matka i Dziadek pozostają wyraźnie zarysowanymi panią Chodziłam Do Łóżka i Rodziłam Dzieci Bez Miłości i panem Powinienem Być Nobliwym Staruszkiem Ale Ciągle Mi Się Chce, u Ciotki czy Kucharci wyraźnie czegoś brakuje. Wprawdzie Ciotka ma podbite mocno momenty chwały, wysuwające na pierwszy plan jej frywolną przeszłość, ale z ciekawie równoważącej dawne czasy osamotnionej współczesności ostało się chyba tylko rzucane jak od niechcenia stwierdzenie, że jest już poza „tymi sprawami” (co jednocześnie wcale nie przeszkadza jej w dobieraniu się do Beniamina). Kucharcia w zasadzie staje się z lekka topornym comic reliefem. A co z młodymi, teoretycznie niosącymi ze sobą najwięcej potencjału? Niby pozostali bez większych modyfikacji. Ale jednak obcięcie im paru scenek rodzajowych, w zasadzie mało znaczących dla fabuły, rozmyło je dosyć. Kontrastujące ze sobą pierwotnie Bianka i Paulina zaczynają mieć więcej podobieństw niż różnic. Może to jest jakiś klucz, ale do mnie nie przemawia. Chciałabym jednak dwóch osobnych bohaterek, dwóch stron medalu, a nie czegoś w rodzaju dwugłowej bestii. Równie dobrze można było skleić ich cechy w jedną postać, idąc tym tokiem rozumowania. A Beniamin? Nie wiem, czy jest bardziej męską wersją Bianki czy piłeczką do odbijania dla Pauliny i reszty pań. To nie znaczy, że pierwotnie miał jakąś szczególnie głęboką osobowość, ale bez przesady! O ile w wypadku oryginału można by rzec, że Beniamin szarpie się pomiędzy rozumem, a… czymś znajdującym się z zupełnie innej strony ciała (i nie mam tu na myśli serca), o tyle jego sceniczny odpowiednik szamoce się między diabli wiedzą, czym. Bianką i innymi kobietami? Teorią a praktyką? Ścianą a szafą? Aż chciałoby się momentami krzyknąć: „No czego ty w końcu chcesz, chłopaku?!”.

W mnogości urągań na zmiany adaptacyjne trzeba o czymś wspomnieć. Przyznać muszę z czystym sumieniem, że rezygnacja z kilku co bardziej jednoznacznych, przesadzonych i – jak to mawiają Angole – creepy sekwencji wyszła całości na plus. Sceniczna wersja ma nieco mniejsze i bardziej wyważone ciągoty w stronę wiadomych podtekstów. Notorycznej w oryginale nagości też za wiele nie uświadczymy. Ot, jeden całkiem konwencjonalny topless, którego ze względu na kontekst całej sceny wyrzucić się nie dało i tyle. Za to reżyser dołożył od siebie parę równie oderwanych od rzeczywistości i niezrozumiałych scenek. Nadal zachodzę w głowę, po co Paulinka wciąga sobie pończoszkę na głowę. Po co żeńska część postaci przypiera Beniamina do drzewa, aby brutalnie go poobmacywać. Podobnie sprawy się mają z zupełnie złożonym od nowa finałem, gdzie zamiast odsłaniającej się przed mężem – dosłownie i w przenośni – panny młodej dostajemy Biankę wciśniętą w dziwną i sztywną jak kilo krochmalu suknię ślubną do pary z wywijającym wokół niej jak opętany Beniaminem. Jeśli te wszystkie odjechane sceny miały być jakimiś metaforami, które nakreślałyby, co pan Tyszkiewicz chciał przekazać w swojej inscenizacji, to obawiam się, że nie wyszło. Tylko wycięte w drewnianej scenografii wzorki są oczywiste. Aż za bardzo.


Fotka ta i następna ze strony teatru od niezastąpionego Krzysztofa Bielińskiego: [klik!].

Myślę, że największy problem całości tkwi w tym, że nie wiadomo tak naprawdę, czym „Białe małżeństwo” z Narodowego miałoby być. Prezentacją konfliktu pod tytułem „indywidualne potrzeby kontra ustalone normy”, jak głosi opis na stronie teatru? Nie przekonuje mnie to, jak nie przekonywało w literackim pierwowzorze, bo uproszczenie potrzeb owych do burz hormonalnych i drżeń w okolicach pachwin zwyczajnie nie działa. Historią o rozpadzie rodziny? Trudno o rozpad czegoś, co jak się okazuje w zasadzie nigdy do końca nie istniało. Wojną starych z młodymi, w której miażdży się uczucia tych ostatnich, niegotowych jeszcze na smutki i syf dorosłości? Mogłoby tak wyjść, gdyby Tyszkiewicz w swoich decyzjach adaptacyjnych był konsekwentny – a niestety nie jest. Sięgającą do intymności spowiedzią kilku pokoleń? Słowo „intymność” już w oryginale zdawało się być tylko umownym. To chyba właśnie ten brak sprecyzowania, co konkretnie się chciało tą inscenizacją osiągnąć, sprawił, że opuściłam Scenę na Wierzbowej zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek uczuciowego zaangażowania w to, co przez półtorej godziny się na niej działo. Ot, obejrzane, źle nie było, bo nikt mnie na żadnym poziomie nie obrażał, odhaczone, wszyscy zdrowi i szczęśliwi. Na pewno w jakimś stopniu inaczej spoglądałabym na to wszystko, gdybym wylądowała na „Białym małżeństwie” nie za długo po premierze w październiku 2015, a nie dopiero wczesną jesienią roku następnego. Bo w międzyczasie wydarzył się lipiec, Lublin i „Mistrz i Małgorzata”. Po takim doświadczeniu, jak tamto przedstawienie, wymagania wobec reżysera musiały urosnąć. I to bardzo.
Na niekorzyść tej realizacji zadziałało coś jeszcze, choć dużo później. Gdy trzy miesiące później miałam znów trafić do lubelskiego Teatru Osterwy na przedstawienie robione przez Tyszkiewicza – tym razem „Sen nocy letniej” – okazało się, że schemat starcia natura vs. kultura (gdzie natura to oczywiście chuć) wykorzystał jako klucz interpretacyjny również tam, z tym, że trzy lata wcześniej. Łe.

Od dawna nie widziałam inscenizacji, którą aż tak mocno ratowałaby obsada. Nie cała wprawdzie, ale jednak. Na nieszczęście dla całości najmniej zachwycają odtwórczynie głównych ról, dwie nomen omen Pauliny – Szostak i Korthals. Takie samo imię staje się dość ironicznie brzmiącym elementem, gdy okazuje się, że na tym zbieżności się nie kończą. Zbliżony typ urody, mimo teoretycznej różnicy charakterów Bianki i Pauliny bardzo podobna i nie całkiem przekonująca gra aktorska. Pogłębia się problem zrodzony już na etapie adaptacji literackiego pierwowzoru, o którym wspominałam wcześniej. Dziewczęta będące pierwotnie dwoma biegunami zmieniają się w bliźniaczy dwugłos – dość nieefektowny i całkiem niepotrzebny. A szkoda. Na szczęście o całej reszcie aktorów złego słowa nie mogę powiedzieć. Jako, że Dziadek i Matka zachowali najwięcej indywidualnych rysów, Jerzy Łapiński i Edyta Olszówka mieli przed sobą najłatwiejsze zadanie. Oczywiście, nawet takie można zepsuć, ale chyba nikt o takie „zdolności” tych dwojga nie może podejrzewać. Grają porządnie, solidnie, bez przerysowania, do którego zdaje się wręcz zachęcać tekst (zwłaszcza, jeśli mówimy o Dziadku). W mniej komfortowej sytuacji byli pozostali, ale śmiem twierdzić, że naprawdę starali się zrobić coś z niczego. Zbigniew Zamachowski dodaje koszmarnie spłyconemu przecież Ojcu odrobinę melancholii, jakby skrywanej refleksji nad sobą i swoim chutliwym życiem. Ciotka Kingi llgner góruje nad różewiczowską Ciotką nie tylko urodą (przypomnę, że w oryginale to stara baba z wąsem. Żadne z tych słów nie pasuje do grającej ją aktorki). Ma również pewną subtelną kokieteryjność, która dołożyłaby mnóstwo smaku do pierwotnego dylematu bohaterki, gdyby go w tej inscenizacji zachowano. Mój ulubiony – jak zawsze! – Przemysław Stippa dokonuje niezłych wyczynów, starając się zrobić z Beniamina coś więcej niż ciepłą kluchę. I wychodzi mu to. Wprawdzie Beniamin pozostaje dość żałosnym, bo zdaje się przyświecać mu hasło „chciałbym, ale boję się”, ale wreszcie jest jakiś. Przynajmniej tak się sprawy mają aż do finału: mimo, że ta scena nadal nie ma żadnego sensu, trzeba oddać honor nieprawdopodobnie sprawnemu fizycznie aktorowi, który w szale nieokiełznanego, chaotycznego tańca nadal ma nad każdym swoim mięśniem, kosteczką i ścięgienkiem absolutną kontrolę. A trochę ponad tym wszystkim – co zabawne – ta najniższa stanem, Kucharcia Anny Ułas, z pewną zgryźliwością spoglądająca na poczynania państwa. Jak ktoś, dla kogo pewne sprawy są proste jak drut i zupełnie nie rozumie, po co tyle kombinowania. Gdyby nie ta cała gromadka, byłoby ciężko. Całość dłużyłaby się okropnie, a wiele scenicznych pomysłów by zwyczajnie nie działało. Cokolwiek by nie mówić o kwestiach konwencji czy adaptacji tekstu, podchodzą nawet do teoretycznie niedorzecznych zamysłów bardzo serio. Żadnego odpuszczania sobie ani materii, na której pracują. Walczą ze wszystkich sił, aby ten dziwny sceniczny kołowrotek uratować.


Znajdź 10 różnic pomiędzy tymi obrazkami.
Wygrzebane spomiędzy smaczków na fanpejdżu spektaklu: [klik!] i… no właśnie, chyba z Instagrama pani Korthals: [klik!]. Tak się nie robi, ale trudno było się oprzeć.

Może i za dużo marudzę, ale trudno było nie mieć wysokich oczekiwań wobec „Białego małżeństwa”, biorąc pod uwagę, kto jest reżyserem. Facet, który zmajstrował z jednej z moich ukochanych książek realizację, która stała się jednym z moich ukochanych przedstawień. I w Lublinie, i w Polsce, i wszędzie. Idealną niemal projekcję tego, jak z dobrej literatury robi się spektakl, który czule mizia wszystkie możliwe drogi odbierania sztuki. A tutaj… Czy to dlatego, że pan Tyszkiewicz – nie wiedzieć, czemu – porwał się na tekst jednak znacznie mniejszego kalibru i niższego lotu? Wiele na to wskazuje. Chociaż widząc, jak zmaścił sprawę, psując w toku adaptacji te elementy oryginału, które teoretycznie niosły ze sobą najwięcej, doszłam z biegiem pisania tej notki do jeszcze innego wniosku. Że zamiast spróbować jednak wyłuskać coś z tego literackiego festiwalu jednoznacznych aluzyjek, powalczyć z pierwowzorem, trochę jakby oddał całość walkowerem. Oczywiście „Białe małżeństwo” wcale nie jest absolutnie złą inscenizacją mimo swoich wielu wad. Estetycznie nie razi, moralnie nie obraża, a metka „spektakl dla widzów dorosłych” zdaje się być mocno przesadzona. Tradycyjnie nie należy wierzyć narzekającym jeszcze bardziej ode mnie i szukającym dziury w całym recenzentom. Po prostu… mogło być lepiej. A taka myśl zawsze uwiera mnie mocniej niż przedsięwzięcia, które od samych korzonków śmierdzą stuprocentową porażką. Tym bardziej, że Tyszkiewicz miał do dyspozycji stadko świetnych aktorów, których potencjał wykorzystał co najwyżej połowicznie.
Niejednoznaczne te moje przemyślenia. Niby dużo niedostatków, ale w sumie nie jest źle. Niby oryginał nie dawał szans, ale to reżyser zawinił zmianami. Ale właśnie taka jest moja relacja z tym „Białym małżeństwem”. Nawet po paru miesiącach rozgryzania wszystkich możliwych aspektów ambiwalencja pokrzykuje z każdej strony. Aczkolwiek, tak po cichutku i między nami – z jakąś perwersyjną przyjemnością myślę, że ponowna wizyta na Scenie na Wierzbowej wcale nie byłaby takim złym pomysłem…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *