Niejedną miarą

[Jako, że to kolejna notka z malowniczą obsuwą, która powstała w całości jeszcze w ciepłym lipcu, a do tej pory zdążyłam być na opisywanej inscenizacji jeszcze dwa razy i to i owo zauważyć, informuję – nie ręczę za ewentualne różnice między tamtym przedstawieniem, a obecnymi.]

Nie ma nic lepszego niż zorganizowany stosunkowo na szybcika wyjazd na spektakl, po którym niewiele sobie obiecujesz, a który koniec końców okazuje się lepszy niż przypuszczałeś. Nawet, jeśli cała wycieczka, odbywająca się w okolicznościach 30-stopniowego upału, owocuje przy okazji przegrzaniem organizmu i związanymi z tym nieprzyjemnościami. Ale nawet z głową w muszli klozetowej wiedziałam, że nie żałuję niczego. Ani obejrzanej inscenizacji ani pierwszej wizyty w teatralnej części Pałacu Kultury ani żadnej z tak zwanych okoliczności towarzyszących.


Niech żyją letnie przeglądy przedstawień!

„Miarka za miarkę”. Jeden z tych mniej znanych tekstów Szekspira. Nawet ja – osoba, dla której twórczość Stratfordczyka to jednak konik – wiedziałam o nim tyle o ile. Ale nie do końca o to chodziło. Szekspir bywa wszędzie. Również poza stołecznym Teatrem Dramatycznym. Niektórzy z aktorów już niekoniecznie. Bo oczywiście jak zwykle musi chodzić o nich. Liczba mnoga jest tu zamierzona. Wszak poza sympatycznym importem z Narodowego jest też paru ludzi w samym Dramatycznym, których miło by było zobaczyć na żywo. Albo po raz pierwszy albo któryś z kolei. Chociaż nie będę kłamać. Zapowiedzi, zdjęcia, recenzje – ogółem wszystko to, czym karmi się moja teatralna intuicja przed obejrzeniem – nie wróżyły najlepiej. Przenoszenie Szekspira do współczesności? Okej, wszak wiadomo, że ta twórczość jest cudownie najuniwersalniejsza na świecie. Ale czytając, jak niektórzy w inscenizacji (zrobionej przecież przez Litwina!) dopatrywali się bardzo bieżącej satyry czy komentarza na tematy polityczne, czułam, że aż mnie skręcało. Obawiałam się kolejnego przypadku niezrozumienia teorii mówiącej o tym, że teatr to nie gazeta i że publicystyka w nim jest minimum nie na miejscu. I wiecie, co?
Nie wierzcie krytykom. Nic a nic się nie znają.

Oczywiście, że były sekwencje, które bez szkody dla całości dałoby się skrócić i rzeczy, które można było spokojnie wywalić w ogóle. Te kilka elementów, które zbyt mocno ciągnęły w stronę jednoznacznych skojarzeń i które ze względu na swoją specyfikę ewidentnie musiały zostać podsunięte reżyserowi przez kogoś z polskiej ekipy. Parę sekwencji rodem z tak zwanego współczesnego teatru w najgorszym znaczeniu tego sformułowania, krzykliwych i niepotrzebnie brnących w wulgarność (kochani, rozbieranie ludzi w takim wydaniu, jak to się odbywa tutaj, jest już passé). Ale poza tym… „Miarka…” w wersji Dramatycznego to nie jest historyjka o polskim Sejmie tylko dlatego, że wśród scenografii jest przedmiot, który przypomina laskę marszałkowską. Tutaj pozwolono przemówić przede wszystkim Szekspirowi, stąd objawia się nam odpowiednia na każde czasy opowieść o tym, jak to mając w perspektywie władzę czy inne podobne korzyści ludzie głupieją. Albo są głupi z natury, a odpowiednie sytuacje ten fakt obnażają. Bo w sumie to, w czym niektórzy chcieli widzieć salę sejmową, to raczej sala sądowa. Dosłownie i w przenośni. Tutaj Angelo chce karać, a w efekcie sam zostaje ukarany. Tu nawzajem osądzają się miejscowe świętoszki, cwaniaczki, alfonsi i burdelmamy. Każdy każdemu chce wyciągnąć na wierzch jakieś brudy, chociaż sam ma swoje za skórą. A nad tym wszystkim siedzi Książę i patrzy z uciechą, jak bajzel mimowolnie sam się sprząta. Niby dobrze, dopóki sobie człowiek nie przypomni, kto do tego rozbestwienia wcześniej doprowadził… Na szczęście, żeby nie było za bardzo serio, pozostawiono właściwy szekspirowskim tekstom klimat komedii ludzkiej, świetnie zresztą sprzedanej ze sceny. I to wystarczyło, żeby solidnie wykpić zepsutą naturę człowieka stojącego zbyt blisko dużych wpływów. Podkreślam to, albowiem miałam wątpliwą przyjemność trafić na granie, gdzie publiczność równie mocno wybuchała śmiechem, słysząc kanoniczne skądinąd słowa „prawo i sprawiedliwość”. Nie idźcie tą drogą, zaprawdę powiadam wam, bo to poziom tych widzów występów kabaretowych, którzy rechoczą na dźwięk hasła „dupa”. Po prostu ludziom na tyle rozgarniętym, aby samodzielnie trafić do teatru, to nie przystoi.


Zdjęcie pożyczone z fanpejdża teatru: [klik!]

Dobry dramat dobrym dramatem, a nie najgorsza inscenizacja nie najgorszą inscenizacją, ale tradycyjnie najwięcej słów należy się obsadzie. Choć nie całej. Nie wszyscy swoje role udźwignęli, nie wszyscy dostali dość pola do popisu. Miło jest ujrzeć aktora pokroju Zdzisława Wardejna na żywo, ale postać dupowatego w gruncie rzeczy Escalusa nie dała mu szansy na pokazanie nawet ćwierci możliwości i talentu tego pana. O wiele lepiej ma Sławomir Grzymkowski jako Książę. Radzi sobie naprawdę dobrze i aż dziw bierze, gdy się pamięta, że bodaj od czasów „Talków z resztą” ani srebrny ani szklany ekran nie mają porządnego pomysłu na wykorzystanie tego człowieka. Ale gdyby zmierzyć, przy czyim wyjściu do ukłonów rosło natężenie braw i pojawiało się radosne „łuuuu!”, wyszłoby, że to kto inny skradł show. Było ich trzech. Ustawmy ich – dla wygody – w kolejności od najmniejszej roli do największej.

Pierwszy to Marcin Sztabiński. Choć do zagrania miał niewiele, zrobił to konkretnie. I rozbawił; w naturalny, niewymuszony sposób rozbawił. A pod koniec nawet wzbudził pewien podziw, sprawnie poruszając się w stroju, który niejednej pani sprawiłby kłopot… Drugi to Krzysztof Szczepaniak. Ktoś, kogo do tej pory znałam tylko z głosu. I trochę mi to moje dubbingowe hobby wychodziło tego wieczora bokiem, bo choć starałam się ze wszystkich sił, na dźwięk tego tembru nie mogłam wywalić z głowy obrazu histerycznego kota Czesława z „Królikuli”. Co nie było aż takie złe, bo to świetnie zagrana postać, ale wiadomo… Spokojnie. Cnota obroniła się sama. Lucio w wykonaniu Szczepaniaka to śliski dziad, ale rozkosznie śmieszny śliski dziad. Na pewno byś się z nim nie zaprzyjaźnił (bo by cię sprzedał pierwszemu lepszemu, gotowemu zaoferować odpowiednią sumę), ale zabawnie ogląda się na scenie jego kabotyńskie zagrywki, lizusowskie podejścia i końskie zaloty. Zwłaszcza, że nawet we fragmentach balansujących na granicy dobrego smaku nie zostaje ona przekroczona.
No i jeszcze ten trzeci. Przemysław Stippa.


Fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska, pożyczone ze strony teatru: [klik!].

Do tej pory wydawało mi się, że czegoś takiego jak aktor niezawodny nie ma. Bo przecież nikt nie jest doskonały, a nawet najlepszym może powinąć się noga albo trafić gorszy dzień. Ale w ten gorący, lipcowy, wtorkowy wieczór uświadomiłam sobie, że jednak istnieje jeden taki, który na deskach nigdy mnie nie rozczarowuje. Bo ten, kto w którejś recenzji napisał, że Stippa gra Angela na jednej twarzy i jednym głosie, jest cholernym heretykiem. Może nie dostajemy tutaj kaskady nastrojów, do jakiej mógł nas przyzwyczaić ten młodzieniec, ale myślę, że nie była tutaj potrzebna. Wystarczyły tylko te dwa bieguny – zasadniczy stróż prawości i motywowany chucią nieszczęśliwiec – splecione bolesnym pęknięciem. Może to dość daleko idąca interpretacja, ale dostrzegam w tej postaci pewne podobieństwo do innych bohaterów, granych przez Przemysława S. w różnych produkcjach – Franciszka von Moora ze „Zbójców” z Narodowego i Fiore z polskiego dubbingu filmu kinowego R „Czarodziejki z Księżyca”. Cała trójka jest w jakiś sposób złamana i w jakiś sposób podszyta dzieckiem. Oczywiście każdy innym. Fiore to dziecko, które nie mogąc dostać tego, czego chce, bije zwierzę albo młodszego kolegę. Franciszek – takie, które w podobnej sytuacji rzuca się na podłogę z krzykiem, by dopiero potem wyżyć się na zwierzęciu lub młodszym koledze. A Angelo? Angelo idzie się wypłakać do kąta, a potem wyciera nos i wraca do towarzystwa, udając, że absolutnie nic się z nim nie dzieje. Mimo, że w środku wręcz gotuje się w nim od żądzy zbicia zwierzęcia lub młodszego kolegi. Schemat? Nie. Po prostu w każdym z tych przypadków taki motyw sprawdził się doskonale. I o ile przy pozostałych postaciach nie jest łatwo określić, w którym konkretnie momencie bohaterowi pęka serce (ewentualnie to, co ma w jego miejscu), o tyle w „Miarce…” jest to wyraźne w jeden z piękniejszych możliwych sposobów. Poważne, chłodne, wypracowane wręcz rysy twarzy miękną, ostre spojrzenie łagodnieje, pewna do tej pory ręka zaczyna drżeć. I nawet jeśli potem się okaże, że Angelo to interesowna menda bez uczuć wyższych, to ta scena sprawi, że do końca będzie nam tego faceta mimo wszystko trochę żal. Czyż nie w tym powinna tkwić siła aktorstwa? W niejednoznaczności tego, co zostaje nam pokazane?


Autor i źródło jak wyżej.

Moja zwiedziona cudzymi (nad)interpretacjami teatralna intuicja po raz kolejny pomyliła się. Na szczęście na plus. Spektakl, który miał być kwintesencją tego, czego w teatrze nie znoszę, okazał się być całkiem porządnie wykonaną inscenizacją z pewną tylko ilością niepotrzebnych dodatków. Kolejna ważna lekcja, coby nie ufać tym, którzy zamiast widzieć to, co jest naprawdę, widzą to, co chcą zobaczyć. Przecież gdyby nie sprzyjające okoliczności i sami-wiecie-kto, za sprawą roztoczonej przez tych nieszczęsnych krytyków od siedmiu boleści wizji tego, czym „Miarka za miarkę” miałaby być, w ogóle bym w lipcu do Dramatycznego nie trafiła. Co oznacza, że straciłabym wbrew pozorom niemało sympatycznych przeżyć. Cholera by ich wzięła. Jedno szczęście, że mimo wszystko nie udało im się. I mam szczerą nadzieję, że z wami też im nie wyjdzie. Dajcie „Miarce…” szansę jako solidnemu, w sumie sprawiedliwemu procesowi nad naturą człowieka. Nie tylko władcy.

 

P.S. Głowa mi eksplodowała, gdy uświadomiłam sobie, że na scenie Dramatycznego Agnieszka Roszkowska w jakiś sposób powtórzyła rolę, którą zagrała 17 lat wcześniej w wersji krakowskiego Starego Teatru… Najlepsze – oglądałam rejestrację niedługo przed wyjazdem do Warszawy. Nie zauważyłam, że tam była.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *