Pożegnanie z blondynką

(Wydarzenie z ostatnich dni lutego, wpis ukończony na początku lipca. Nawet się nie będę próbować tłumaczyć, chociaż mam czym – chociażby ukończoną z sukcesem, ponad stustronicową pracą magisterską i z powodzeniem zdanym ostatnim semestrem na filologii polskiej. Zresztą, rekordu wyznaczonego przez zrobioną pół roku po fakcie notkę o „Mężu mojej żony” chyba nic nie przebije.)

To trochę i śmieszne i smutne, jak z powodu różnorakich okoliczności zamiast wylądować na jednym z pierwszych przedstawień spektaklu, na którym zależało ci już od początku prób, trafiasz dopiero na ostatnie. Ale cóż, bywa. Może tak właśnie miało wyjść. Cieszę się mimo wszystko, bo równie dobrze mogłam nie zdążyć na żadne, a z mojej obecnej perspektywy wiem, że wtedy straciłabym wiele. I wrażeń stricte teatralnych, i miłych wspomnień z okoliczności towarzyszących… Powiem krótko: Och-Teatr pojawił się po raz pierwszy na mapie moich teatralnych wojaży, a wraz z nim „Miłość blondynki”.


To zdjęcie i następne ze spektaklu podebrane ze strony Och-Teatru: [klik!] albo z jego fanpejdża: [klik!].

Filmu, na podstawie którego powstała ta inscenizacja, nie znam. To chyba dobrze, bo nie miałam tym samym w głowie żadnej wizji i żadnych szczególnych oczekiwań – może poza tym, żeby się dobrze bawić. W tym względzie nie byłam zawiedziona. Sama historyjka o spragnionej uczucia Anduli, tytułowej blondynce, nie wydawała się być ani zbyt wyrazista ani szczególnie oryginalna. Panna, która szuka miłości, ale z drugiej strony nie do końca wie, czego chce i łatwo daje sobą w gruncie rzeczy manipulować. Plus kilka jej koleżanek o podobnym nastawieniu. Siła całości tkwiła w samej realizacji, w jej wszystkich detalach, smakach i smaczkach, komponujących się w specyficzną, ale wbrew pozorom całkiem spójną mozaikę. Jeśli kogoś na dzień dobry odrzuciła uproszczona, może trochę zbyt „sterylna” scenografia pełna nadmuchanych jak baloniki prezerwatyw, ten sam sobie zaszkodził. Bo mimo narzucających się skojarzeń z tym nurtem teatru, co to obrzydza, razi i wulgaryzuje już na poziomie wizualnym, zdecydowanie nie mieliśmy tu do czynienia z czymś takim. Powiedziałabym nawet, że scena została tak zredukowana do prawie że niezbędnego minimum, aby nie odwracała uwagi od tego, co się na niej działo. Nawet, gdy kilka razy w przeciągu całego spektaklu aktorki robiły rundkę dookoła i zbierały prezerwatywy, które jakoś pokonały przezroczyste barierki i spadły pod nogi siedzących w pierwszym rzędzie widzów. Może działo się tak po to, żeby te improwizowane balony nie prowokowały publiczności do wrzucania ich z powrotem. A przyznam, że kusiło strasznie. To nie było tak, że całość była nudna i szukano okazji do zabicia czasu. O nie! Po prostu w pewnym momencie zapanowała na tyle swobodna atmosfera, że takie zachowanie wcale nie byłoby dziwne. Bo jeśli nawet w historii pojawiały się momenty bardziej serio, były – dość umiejętnie zresztą – „rozpuszczone” w ogólnej, czeskiej niepoważności. Czy świadomie? Nie wiem, ale jestem pewna, że nie pachniało to swobodnym, stereotypowym wręcz podejściem. Po prostu skoro nie było koniecznym, aby opowiedzieć całość stuprocentowo poważnie, to nie należało tego robić. I dobrze. Bo bohaterowie w swoim damsko-męskim zagubieniu, niezdecydowaniu, żeby nie nazywać tego przytępieniem, są w sumie jacyś tacy śmieszni właśnie. Może dlatego całość oglądało się bardziej jako ciąg skeczowatych (w dobrym znaczeniu tego słowa) sekwencji niźli jako jedną dużą fabułę. Część aktorów grających po kilka dalszoplanowych postaci nie ułatwiła oderwania się od takiego skojarzenia. To nie jest wada – dla mnie osobiście wręcz przeciwnie – ale jeśli ktoś szukał bardzo konkretnej akcji, to się lekko rozczaruje. Zostawało zawsze delektowanie się dialogami, pomysłami tak całości, jak i poszczególnych scen, innymi apetycznymi szczegółami. Było tego sporo, trudno jest wymieniać wszystkie, więc wyszukuję w pamięci te najistotniejsze. Kostiumy w lwiej części w tonacjach szarości. Owa „przezroczysta”, na swój sposób obojętna scenografia, osadzona na otoczonej widownią z aż dwóch stron scenie – niby niepasująca do klimatu całej historii, a jednak genialnie się z nią łącząca. Garść filmowych piosenek w bardzo zacnych tłumaczeniach Jacka Cygana, pięknie wpasowanych w tok akcji. Wcale nie taki banalny ruch sceniczny. Pierwszy w moim życiu teatralnym goły aktor, który nie gwałcił mojego poczucia estetyki i nie sprawiał wrażenia rozebranego tylko dla hecy tudzież zatuszowania dziur w realizacji. Cały zbiorek rzeczy, z których złożyć można było plastycznie przyjemną całość. Powiecie, że to niby nic takiego, że tylko rzetelnie zrobiony spektakl. Dla mnie to aż rzetelnie zrobiony spektakl. Wcale nie taka pospolita rzecz w dzisiejszych czasach, a i niezależnie od nich zawsze mile widziana.

Bardzo ważne było to, że to przedstawienie miało być ostatnim. Nie wiem, czy wszyscy mają świadomość, co taki „zielony spektakl” oznacza. Ktoś, kto pojawił się po raz pierwszy na widowni dopiero teraz (na przykład ja), musiał się bardzo strzec i być cholernie czujnym, żeby wyłapać, co należało do właściwego kształtu inscenizacji, a co było pożegnalnym żartem. O ile wybrzmiewający nagle z głośników „Jożin z bażin” był aż nadto oczywisty, podobnie jak figlarne majtki na zadku Adama Serowańca zamiast czegoś bardziej odpowiedniego do czasu akcji w scenie łóżkowej, ale wiele drobniejszych niuansów – ze względu na taką a nie inną konwencję całości – było nie do wychwycenia w tym momencie. Z jednej strony efekt jest taki, że moje postrzeganie tej realizacji już na wieki wieków będzie lekko skrzywione. Ale z drugiej… czy to aż tak źle, skoro owe „obce elementy” tak ładnie stopiły się z całą resztą? Dołożyć okazjonalne śmieszki do gotowego już przedstawienia na tyle sprytnie, żeby nie rzucały się w oczy, też jest sporą sztuką.

Jednak wiecie, co było najsmaczniejsze w tym wszystkim? Aktorzy. Znowu, chciałoby się rzec. Bo – podobnie jak w widzianym niewiele wcześniej w Teatrze Dramatycznym „Rosyjskim kontrakcie” – tym, co obok tych drobnych pomysłów inscenizacyjnych nadawało smak całości, byli właśnie oni. I to już od głównej roli. Aleksandra Domańska i jej słodka jak landrynka – ale nie przesłodzona! – Andula. Pośród otaczającego ją babskiego kolektywu chłopczycowata Matylda Damięcka, która zapewne trzyma portret na strychu, bo dekady mijają, a ona ciągle wygląda jak osiemnastolatka. Swoją drogą przewinęła gdzieś się tam niejaka Czarnecka Karolina, co zapewne zgodnie z pewnymi trendami powinno mnie jarać, ale jakoś nie jarało. Ot, była i tyle.* Wraz z resztą młodej dziewczęcej kompanii stanowiła bardziej bohatera zbiorowego niźli gromadkę indywidualnych postaci. Stąd o wiele łatwiej było zapamiętać odtwórców innych, mocniej nakreślonych ról. Michał Zieliński miał swój urok, mimo nieznośnej chwilami bliskości granych przez niego bohaterów z jego typowym, czasem zbyt mocno komediowym emploi. Ale to rzuciło się mocno w oczy tylko przy jego pierwszym pojawieniu się na scenie. Później już wdzięk odejścia od tak zwanych warunków przejmował dowodzenie. Dobre wrażenie robili naprawdę nieźli Adam Serowaniec i Jolanta Litwin-Sarzyńska, momentami wręcz zjadająca na śniadanie większość młodszych koleżanek. Jednak cokolwiek bym nie napisała, nie mogę się wyprzeć tego, że w daleką drogę z mojego ciepłego jeleniogórskiego gniazdka do obcego teatralnego budynku na Grójeckiej w Warszawie wypędziło mnie zupełnie inne nazwisko. Niewymienione chyba jeszcze ani razu na łamach tego bloga, chociaż od jakichś dwóch lat bliskie memu spleśniałemu serduszku. Czemu o tym panu nie wspominałam, chociaż bardzo starannie się do tego zbierałam? Cholera wie. Niektóre rzeczy są jak uczelnia wyższa – po prostu tego nie ogarniesz. Dobra. Do rzeczy. Panie, panowie, inne stworki i stworzenia – przed wami Piotr Kozłowski.


Pięć paluszków? Bo już za pięć akapitów też stracicie dla tego człowieka głowę. Nie wiem, jak ową głowę na karku zachował Bartek Trzeszkowski, robiąc to wyjątkowej urody zdjęcie: [klik!].

Gdybym stwierdziła, że najczęściej moim kryterium doboru w kwestii tego wszystkiego, co można zobaczyć na ekranie, nie są konkretni aktorzy, to skłamałabym paskudnie – co zresztą każdy, kto od czasu do czasu poczytuje moje wypociny, dobrze wie. Na szczęście dla mnie tych ludzi w przeciągu mojego dotychczasowego popkulturalnego życia było całe wielkie stado, a tendencje co do tego, których wolę bardziej, a których troszkę mniej, zmieniały się dosyć regularnie, więc nigdy nie mogłam narzekać ani na ograniczone pole działania ani na nudę. Naturalnie, dopadł mnie w pewnym okresie ten moment, kiedy odniosłam wrażenie, że gdy ma się tyle lat, co ja, tego typu skłonności tak jakby nie uchodzą i zapewne będzie to we mnie powoli gasnąć. Jakże mylne ono było. Jakże mylne.

Myślę, że to, od czego powinnam zacząć, to „Prywatne niebo”. Ten do niedawna jeszcze przykryty tonami kurzu w archiwum mały film telewizyjny zrobiony przez Janusza Kondratiuka tutaj pojawia się jako pierwsza pozycja, ale w ogólnym rozrachunku pierwszy wcale nie był. Bo przecież przewinęło się gdzieś wcześniej parę seriali, a i pewnie filmów – nawet takich, o których przeczytacie w dalszej części tej notki. Tylko, że nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że to od tej zapomnianej opowiastki o ambicjach hodowcy szynszyli (albo o tym, że artyści to ostatnie buce) i od przypadkowego napatoczenia się na nią już ładny kawał czasu temu na TVP Kultura wszystko się zaczęło. To brzmi głupio (bo i jest głupie), ale wtedy nagle, gwałtownie i dosadnie trzepnęła mnie w głowię świadomość faktu, że JEZUS MARIA, ON KIEDYŚ BYŁ MŁODY. Każdy był, więc dlaczegóż by nie on. Ale każdy brodzący w tematyce okołoaktorskiej wie, że czasem ma się takie reakcje, gdy niespodziewanie znajduje się stare role jakiegoś delikwenta. Zwłaszcza, jeśli mówimy o ludziach, których debiuty/wczesne filmy przypadają na koniec lat 80. Bo „Prywatne niebo” dość mocno jest naznaczone piętnem swojego czasu. Nie mówię tu wyłącznie o tematyce i innych takich. Po prostu stylistycznie, jako całość. Włącznie z taśmą filmową, która nawet na największym i najlepszym ekranie paletą barwną przypomina zgrywkę ze starego VHSu. No i kostiumy nie dają zapomnieć o tamtej modzie – bezlitosnej przede wszystkim dla panów, co widać chociażby po tych… hmm… specyficznych dżinsowych spodniach, które możemy dostrzec na paru postaciach. A pomiędzy tym wszystkim Piotr Kozłowski, lat 23, jako syn głównego bohatera, jego „przyszłość i kontynuacja”, chłopiec ładny acz mało rozgarnięty, którego na ten moment interesuje tylko gra w ping ponga i przyprowadzanie dziewczyn na noc bez wiedzy rodziców. Niby nic, bo w sumie to nie jest jakaś bardzo istotna persona w fabule, ale dla mnie to znaczyło sporo. Nagle pojawiło się coś więcej niż tylko permanentna heheszka, że ksiądz Jacek z „Ojca Mateusza” i nietoperz Straszek z kanadyjskiej animacji „Ruby Gloom” mają jednego aktora.


Znajdź 10 szczegółów różniących te dwa obrazki. Teksty, że jeden z tych kolesi jest nietoperzem, się nie liczą.

Tak, bo te dwie rzeczy były tak jakby pierwsze. „Tak jakby” z tego względu, że dopiero dużo później przyszło rozeznanie – tak naprawdę początkiem było „Na dobre i na złe” ponad dekadę temu. Można zażartować, że ktoś tu jeździł na karetce w Leśnej Górze. Ale trudno to policzyć inaczej jak tylko jako maźnięcie w pamięci, które przy pierwszych odcinkach przygód takiego jednego księdza-detektywa z Sandomierza kazało mi stwierdzić, że tego neurotycznego sekretarza kręcącego się przy biskupie gdzieś widziałam. Niezależnie od wszystkiego „Ojciec Mateusz” już był ważny. Bo choć ksiądz Jacek w kurialnej rodzince pełni rolę braciszka wiecznie zazdrosnego o atencję, którą obdarzane jest rodzeństwo (tu w osobie głównego bohatera), choć jego pojawienia się niemal zawsze miały służyć rozładowaniu napięcia i odpowiedniej dawce humoru,** grający go aktor potrafił wyciągnąć z tego coś więcej. Tak to się rozkręciło. Później zaś ten miły nawyk wysłuchiwania tyłówek w polskich wersjach rzeczy różnych pozwolił mi połączyć pewne fakty i dać się wciągnąć w to malownicze poletko działalności pana Kozłowskiego, jakim jest dubbing. Gdzie zasadniczo jego dorobek aktorski dzieli się na psychopatów, kujonów i małe zwierzątka. Trudno powiedzieć, w jakiej odsłonie lubię go najbardziej, ale jego Straszek z urokliwie wysokim głosem i rozbrajającym na części pierwsze chichotem nadal pozostaje jednym z moich faworytów.*** Po tym wszystkim człowiek zaczął ogarniać, sprawdzać, zaliczać i popłakiwać nad dostępnością niektórych rzeczy (och, wy wszystkie mistyczne teatry telewizji, kiedyś was znajdę!). Zwłaszcza, że apetyt rósł w miarę jedzenia bardzo. Niby nie jest tego wszystkiego wcale mało, ale również nie jest aż tak dużo. Może w tym tkwiła część zabawy? Zdążyłam już zaobserwować u siebie, że to właśnie pewien niedosyt w wypadku dobrych aktorów nakręca mnie najbardziej. Tak czy inaczej, w tym, co udało mi się znaleźć, pławiłam się radośnie. Co i rusz odkrywałam, jak wiele ról tego człowieka widziałam, nie dostrzegając go. „Ostatni dzwonek”? „Dorastanie”? Gościnny występ w „Bulionerach” z cudownie przerysowanym anglosaskim akcentem? Nie mam pojęcia, co ja wtedy miałam w głowie… Pewnie innych aktorów, he he he. Ale znalazłam przede wszystkim rzeczy dla mnie nowe, które często okazywały się być perełkami. „Spadek”, kolejny ciekawy a niesłusznie zapomniany film telewizyjny, w którym z rozdziawioną buzią obserwowałam, jak Piotr Kozłowski dwudziestoparoletni – taki, jak w „Prywatnym niebie” – przechodzi z tej chłopięcej infantylności, którą już dobrze znałam, w wymuszoną dorosłość, jednym monologiem każąc mi złapać się za głowę i zastanawiać się, jak ktoś tak młody, młodszy przecież ode mnie, mógł to tak powściągliwie i emocjonalnie zarazem zagrać. A skoro już o młodszości mowa… Bardzo mało było aktorów wśród moich ulubionych, którzy zaczynali swoją przygodę z filmem nieco wcześniej niż w okolicach studiów. Jak możecie się domyślić, ten pan okazał się być jednym z takich wyjątków. Polecam wyszukać sobie w otchłaniach Sieci taki film jak „Planeta Krawiec” i spróbować nie zachłysnąć się widokiem drobniutkiego, wyglądającego jak dziecko 18-latka w krótkich spodenkach i o dziewczęcym niemal głosiku. Dłuuugo dochodziłam po tym do siebie.


Może i nie 50 twarzy i nie Greya, ale też mamy do wyboru niezłą galerię… Ten kolażyk wcale nie jest statyczną wersją pewnego zestawu gifów, który kiedyś zmajstrowałam na pewnym portalu, który ruchome obrazki lubi. Wcale nie.

Ale chyba najmocniej w tym względzie skopały mnie słuchowiska. Bo zawsze zakładać należy, że ktoś dobry w dubbingowe klocki odnajdzie tam swoje miejsce, a często nawet role o wiele ciekawsze niż oferuje mu kino czy telewizja. Produkcje, nie tylko z racji medium wchodzące ferdydurkowsko przez uszy, dobudowały w mojej głowie dodatkowe warstewki niemal nieskrępowanego uwielbienia. Nie bez powodu. Po pierwsze: budzące zachwyt zaskoczenie przy „Człowieku z budki suflera”, gdzie operuje niższym, niemal całkowicie „wypranym” ze swojego rozpoznawalnego tembru głosem. Zdradzają go tylko sceny, w których krzyczy, a to charakterystyczne, anemiczno-omdlewające brzmienie gdzieś się mimowolnie wysmykuje bokiem. Ale i tak potrzebowałam nazwania jego bohatera po imieniu, żeby go rozpoznać… Po drugie: „Czuwanie”, w którym chociaż nie ma go zbyt wiele, zaznacza wyraźnie swoją obecność. Nie tylko przez ten niepokojąco realistyczny, wręcz pachnący krwią kaszel. Może to ta – wynikająca z fabuły, oczywiście – eskalacja chuchrowatości objawiającej się w głosie, która odpowiednio użyta powoli i sukcesywnie łamie ci serce. Po trzecie: „Pieśni wędrowne”, przy których ma się ochotę wyciągnąć przed szereg tak jego, jak i pana Grudę (btw. innego aktora, który zasługuje na większą atencję, niż otrzymuje) i zapytać: „Czy bardzo bolało, jak spadliście z nieba? Normalni ludzie tak nie śpiewają”. No właśnie. Wychodzi na to, że Piotr K. śpiewa jak anioł – cholernie czysto i stanowczo za rzadko.**** Na szczęście tu miał ku temu okazję. Plus do wyjątkowo działającej na wyobraźnię recytacji. I wreszcie po czwarte: „Ucieczka do Wenecji”. Mimo paru wątpliwości rzecz, którą wszystkim najchętniej wciskałabym na sam początek znajomości z tym panem. Ogólnie rzecz bardzo „gęsta” emocjonalnie, chyba najbardziej ze wszystkich z jego udziałem, które znam (co nie dziwi, gdy wiemy, że reżyserował Waldemar Modestowicz) i nie pozwalająca o sobie łatwo zapomnieć. Znaczy wątki poboczne może tak, ale wspólne sceny Danuty Stenki ponownie wcielającej się w George Sand i naszego bohatera jako Alfreda de Musseta wyciskają z człowieka wszystkie soki. Tarcie, iskrzenie, napięcie – nazywajcie to jak chcecie, ale chemia, jaką ta dwójka między sobą wytworzyła, jest nieprawdopodobna. Wszystko zdaje się być naprężone jak struna i jeden niuansik nieraz wystarczy, żeby człowiek nie wytrzymał i pękł. Pan Kozłowski dodatkowo nie ułatwia sprawy, z najnaturalniejszą na świecie płynnością falując pomiędzy owym wysokim, lejącym się wręcz brzmieniem i niskim, lekko ochrypłym, męskim głosem. Wie, co robi. Nawet w totalnych detalach. Nie da się ukryć, że po słowach „Stajesz się dziwką w swojej własnej reżyserii”, wypowiedzianych właśnie w taki sposób, jak on to zrobił, z charakterystycznym akcentem położonym na słowo „dziwka”, rozpadłam się na cząstki elementarne, spłynęłam cicho z łóżka i zakrzepłam na podłodze w formie kałuży. Sytuacja będąca kwintesencją tej rozkosznej krzywdy, którą może ci poczynić świetny aktor w świetnie zrobionym słuchowisku.

Nie mogłam nie trafić na spektakl z udziałem kogoś takiego. Zwłaszcza, że na ten moment to była jedyna sztuka, w której można było go zobaczyć, bo od dekady nie wiąże go etatem żaden teatr. Chyba pierwszy raz miałam tego typu sytuację z jakimkolwiek aktorem, którego chciałam oglądać na żywo. Dlatego dostanie się na „Miłość blondynki” stało się kwestią na swój sposób priorytetową. Przynajmniej w założeniu, bo w praktyce niejeden raz tak zwane siły wyższe mocno to weryfikowały. Chciałam wybrać się do Warszawy już zdaje się latem 2014 roku, ale zawsze wyskakiwała jakaś przeszkoda. A to kasy nie stykło, a to czasu nie było, a to wychodziły jakieś zobowiązania… Sprawy nie ułatwiał fakt, że przedstawienie było grywane stosunkowo rzadko, a przynajmniej jak na moje przyzwyczajenia – transze pojawiały się najczęściej raz na dwa miesiące. Smutno, ale cóż poradzić. I tak to się toczyło, aż w końcu nadszedł dzień, w którym przeglądając repertuar dostrzegłam adnotację: „pożegnanie z tytułem”. Nie wiem, może przez to zapaliła mi się w głowie czerwona lampka. A może ośmielił mnie również fakt, że już od co najmniej dziewięciu miesięcy bez większych oporów uprawiałam teatralną turystykę na trasie Dolny Śląsk-Stolica. W każdym razie stało się to, co zazwyczaj się dzieje w takich momentach. Spięłam się tak mocno, że musiało się udać i – jak wskazuje sam fakt, iż czytacie właśnie co czytacie – udało się. Gdy próbowałam zebrać pierwsze myśli, siedząc w fotelu autobusu powrotnego, zanotowałam hasło, które w zasadzie mogłoby być idealnym podsumowaniem tego, czego miałam przyjemność być świadkiem.

„Piotr Kozłowski superstar.”

Przesady w tym stwierdzeniu dostrzegam naprawdę niewiele. Subiektywnego odbioru wynikającego z mocnego nastawienia się na „tak” również, bo – tradycyjnie – ja wcale się nie nastawiałam. Ja po prostu intuicyjnie wyczułam, czego się można było po tym panu spodziewać. Oczywiście w praktyce nawet najbardziej oczekiwane fajności cieszą dwa razy mocniej. Tak też było i tym razem. Pomijając całą moją cichą ekscytację, że oto stało się, siedzę tutaj, w Och-Teatrze na widowni i wreszcie mogę zobaczyć lubianego aktora live. Jedno było pewne. Już od swojej pierwszej sceny urzekał czymś, za co zaczęłam go uwielbiać te całe lata wcześniej – duży, duuuży talent komiczny. Mogłoby się wydawać, że szansa na ukazanie tego atutu przy nie za bardzo poważnej konwencji było czymś najzupełniej w świecie naturalnym, ale wcale tak nie było. Spora część przewijających się postaci była mimo wszystko bardzo poważna i takiego właśnie grania wymagały. Ale nie bohaterowie, w których wcielał się Piotr K. Chyba najbardziej popisowym momentem była soczysta scena dancingu, w której jako podstarzały rezerwista bezskutecznie usiłował poderwać bawiące się na tej samej imprezie młode panny. Chaotyczny, zdesperowany i zdeterminowany zarazem. Taką mieszankę cech łatwo jest zamienić w przeszarżowany wygłup, ale pan Kozłowski wiedział, jak się posłużyć komediowymi środkami wyrazu i nie przekroczył tej cienkiej granicy. Był śmieszny śmiesznością naturalną, szczerą, momentami uroczą wręcz, nie kabotyńską niczym z kiepskiego kabaretu. Najdosadniejszy przykład? Tu nie bawiło to, że jego bohater pod koniec ciskał w powietrze tradycyjną, słowiańską „kurwą” (chociaż co bardziej obeznanych w jego dorobku mogło zaskoczyć – nie znam zarejestrowanej w jakiejkolwiek formie roli, w której używałby mocnych przekleństw). Tutaj rozwalał na łopatki rozżalony ton, którym wykrzykiwał całą kwestię i gesty, które temu towarzyszyły. Nieważne, że klął. Ważne, że zachowywał się w tym momencie nie jak poważny, dorosły facet, a jak bezsilny dzieciak. Scena wyborów miss również we względach komediowych cieszyła oczy, uszy i duszę. Tutaj, dla odmiany, mieliśmy przezabawną w swojej przesadzie mundurową powagę. Cokolwiek by się wokół nie działo, w jak bardzo absurdalnym kierunku by nie szedł konkurs – on musiał za wszelką cenę zachować chociaż resztki dostojeństwa. Obserwowanie zmagań niewątpliwie zdolnego aktora z takim zadaniem to sama przyjemność. Oczywiście mogę narzekać, że na przykład obsadzenie go jako ojca Milana bazowało w dużej mierze na utrwalonym już przez kilka ról ekranowych wizerunku pierdołowatego gościa troszkę (odrobinkę!) starszej daty. Pytanie tylko, po co, skoro i tutaj wykrzesał niespodziewane iskierki kradnącej serce wesołości. Bo i przyznajmy szczerze – emploi nie bierze się znikąd i nie można wcisnąć aktora w takowe, jeżeli nie robi czegoś dobrze. Czy w innym wypadku pewien upierdliwy ksiądz-formalista aż tak by nas bawił? No właśnie. Tutaj zadziałało to właśnie tak. I coś jeszcze, o czym nie tylko warto, ale i trzeba wspomnieć – fantastyczna umiejętność wpasowania się w zastane okoliczności. Wszak skoro w ramach pożegnalnego żarciku pojawiła się w tle piosenka o Józku z bagien, ktoś tu inteligentnie uznał, że nie może zabraknąć jakiejś impresji na temat odpowiedniego układu choreograficznego, zwanego w niektórych kręgach tańcem świętego Wita. Efekt był taki, że mój odcięty od tlenu pod wpływem śmiechu mózg nie zarejestrował kilkunastu kolejnych sekund. Właśnie dla takich chwil i takich uczuć warto było przyjechać.


Ta fotka, podobnie jak poprzednia, niesie ze sobą pewien element przekłamania w stosunku do ostatniego grania – pan K. pojawił się na nim ze znacznie mniejszą ilością zarostu i równie znacznie mniej rozbuchanym uczesaniem. Niby mniej, a lepiej. Uwierzcie na słowo.

Taka oto była moja pierwsza wizyta w teatrze, jak to nazywają, prywatnym. Czy był on, jak to niektórzy próbują nam wmawiać, w jakimś stopniu gorszy od państwowych placówek? Bardziej – to będzie obrzydliwe i nadużywane w niewłaściwy sposób słowo – komercyjny? Nie wydaje mi się. Pomijając zupełnie przyziemny, ale ważny aspekt finansowy, sprowadzający się do tego, że za bilet na wcale niezłe miejsce przy samej scenie zapłaciłam czterdzieści kilka złotych. To, co dostałam w zamian, stało na poziomie artystycznym wcale nie niższym niźli w publicznych teatrach, które zdarzyło mi się nawiedzić. A patrząc na wszystko z perspektywy kogoś, kto przede wszystkim ceni sobie szacunek wobec widza, jestem bardzo zadowolona. Opuściłam salę z pełnym przekonaniem, że ktoś chciał mi po prostu w ciekawy sposób opowiedzieć historyjkę, a nie udowadniać mi, że jest wielkim artystą, a ja gówno rozumiem, ewentualnie tylko zedrzeć ze mnie trochę grosza. Nie muszę chyba mówić, że na państwowych scenach to mi się jednak przydarzyło… Było miło w każdym możliwym względzie, również estetycznym i intelektualnym, może nie odkrywczo – bo wcale nie musiało – ale za to z niemałym pokazem dobrego aktorskiego rzemiosła. Nie będę się mądrzyć, że „Miłość blondynki” koniecznie musiała być ambitniejsza niż na przykład notorycznie tępione przez pewne kręgi komedie czy farsy, bo zrobiona na podstawie (u)znanego filmu. To po prostu całkiem przyjemna teatralna zabawa ekranową historyjką, nie obrażająca ani inteligencji widza ani jego poczucia dobrego smaku. Dobrze, dobrze, i nie da się zapomnieć o tym, ile radości przyniosło oglądanie niektórych osób biegających po scenie. I poza nią. Nie, niczego nie sugeruję. Cicho, sza!

Żałujcie, że nie zobaczycie już tego więcej, jako i ja żałuję!

 

P.S. Obszerne fragmenty akapitów o panu K. pochodzą z zaczętej wieki temu i pozostawionej na wieczne nieskończenie monograficznej notki na temat jego dorobku. Uznałam, że to najlepsze wyjście – ani to, co już napisane, się nie zmarnuje ani nie musiałam całej historyjki na temat snuć jeszcze raz.

 

* Btw. dla każdego, kto „Koką herą haszem” spamował mi w swoim czasie tablicę na Fejsie, jest specjalne miejsce w piekle.
** Niemal, bo istnieje poświęcony mu odcinek całkiem serio. Który niestety wygląda, jakby ktoś napisał go pod inną postać i dopiero w ostatniej chwili zdecydował się wcisnąć w to pana sekretarza – dlatego mam z nim spory problem teoretyczny. W praktyce delektuję się świetnym, bardzo emocjonalnym aktorstwem.
*** Zwłaszcza, że udało mu się nadać tej postaci coś, czego pierwowzór jej odmawiał – słodycz strachliwego malucha. W oryginale biedny Straszek brzmi jak stary Hindus.
**** A Jarosław G. bawi się frazami jak aktor z generacji Czechowicza i też popisuje się wokalnie stanowczo zbyt sporadycznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *