Wszystko gra!

(Ponad miesiąc po wydarzeniu. Chciałabym powiedzieć, że przepraszam, ale i tak wszyscy wiedzą, ile to będzie warte. Poza tym warto dodać: z serii „Dagmara i teatry warszawskie jesienią”, odcinek pierwszy.)

Nie wiem, jak to działa u was, ale u mnie najczęściej bywa tak… Gdy wyczytam gdzieś (ewentualnie dostanę od kogoś) informację o jakimś mającym się odbyć wydarzeniu, które zapowiada się niebywale atrakcyjnie, ale od jego miejsca dzielą mnie co najmniej setki kilometrów, wszelkie plany zazwyczaj kończą się na cichym westchnieniu i szybkim wybiciu sobie tego z głowy. No cóż, takie życie. Zazwyczaj a to fundusze nie pozwalają, a to czas, a to co innego. Ale czasami – rzadko, ale jednak – uprę się, tak bardzo mocno, wszystkie sprawy ogarnę w miarę na czas i finalnie staję w obliczu czegoś, co można uznać za wielką wyprawę. Bo jak inaczej zinterpretować fakt, że chcę przejechać pół Polski i spędzić niemal cały dzień w mimo wszystko wciąż bardzo obcym mieście tylko z powodu jakiejś tam imprezy? Oczywiście pomijając to, że dla mnie wcale nie jest „jakaś tam” i pierwsza lepsza. Wszak nie codziennie zdarza się festyn organizowany przez Teatr Narodowy, pełen aktorów, koncertów i innych teatralnych w szerokim rozumieniu tego słowa atrakcji. Wiadomo, że po moich majowych przygodach samo hasło „Teatr Narodowy, Warszawa” działa mi na wyobraźnię. Również z różnych innych… nazwijmy to względów potrzebowałam dość pilnie ruszyć się z domu i czymś się zająć. Dlatego tym razem wszystko wyszło poza sferę pobożnych życzeń i – wprawdzie mocno w ostatniej chwili, ale jednak – stało się ustalonym i niemal pewnym planem.

Żeby być przed południem w stolicy, musiałam wyjechać z Wrocławia o 6 rano. Żeby stawić się bladym świtem na dworcu i nie martwić się, czy zdążę, trzeba było zajechać do Wro już poprzedniego dnia wieczorem. Niby wszystko fajnie, sprawdziłam pogodę, przygotowałam sobie niezbędne drobiazgi do spakowania i inne takie. Jednak koniec końców wyszła na wierzch moja prawdziwa natura, ujawniając poziom mojego ogarnięcia – dopiero na miejscu zorientowałam się, że nie zabrałam piżamy i ręcznika, a kupiony na ostatnią chwilę w jeszcze otwartym supermarkecie płyn do demakijażu ma oznaczenie 50+. No cóż, od zmycia się raz czy dwa kosmetykiem dla pań w wieku balzakowskim nie umrę, a jako zaradna istota funkcjonująca już od paru ładnych lat w szeroko pojętym życiu studenckim znalazłam sobie odpowiednie substytuty brakujących rzeczy. Oszczędzę wam szczegółów. Dla niewtajemniczonych są obrzydliwe.
Szczególne opowieści o samej podróży też sobie odpuszczę, bo zapewne byłyby takie jak ona sama. Długie i nużące, a zasnąć i tak się ni cholery nie da. Pozostają muzyka i słuchowiska, nawet takie średnie na jeża. Bo „Iwona, księżniczka Burgunda” nie urywa głowy, chociaż dość dobrze zajmuje czas. Nie wiem, chyba moja nabyta we wczesnym ogólniaku trauma związana z dramatami Gombrowicza nadal działa, mimo, że prozę uwielbiam czasem wręcz pasjami. Chociaż może moje niewyspanie zrobiło swoje… To taka oczywista oczywistość, że po zbyt małej ilości snu twój mózg może wejść w wyższy stan świadomości, ale mimo wszystko – jeśli po przespaniu w nocy 4 godzin Andrzeja Blumenfelda mylę z Krzysztofem Gosztyłą i nie rozróżniam Przemka Stippy od Krzyśka Szczerbińskiego nawet, gdy mówią jeden przez drugiego, to znaczy, że jest grubo.* Przy takiej konfuzji trudno czuć się w stu procentach przyjemnie.

Warszawa przywitała mnie sytuacją rodem z piosenki Kazika „Cztery pokoje”: „I zimno i pada, zimno i pada”. Ech, wprawdzie do końca liczyłam, że to początkowe prognozy przewidujące 20 stopni i trochę słońca okażą się być tymi bardziej akuratnymi, ale na wszelki wypadek wzięłam ze sobą płaszcz i parasolkę. Bardzo się przydały. Szczęśliwie i tak miałam przemierzyć pół miasta w ciepłym i wygodnym wagonie metra. Mniej fartowny był fakt, że pierwotnie miałam tego dnia bawić się nie w pojedynkę, ale moja towarzyszka wypadła ze wszystkiego ze względów losowych. No cóż. Takie rzeczy się zdarzają, a i skłamałabym mówiąc, że nie przywykłam do samotnych wypraw. Zwłaszcza tych kulturalno-okolicznych, bo weź tu czasem znajdź kogoś równie szurniętego, żeby przemierzył z tobą setki kilometrów z powodu teatru czy tam kabaretu.

A pod Narodowym zamieszanie. Ulica Senatorska wyłączona z ruchu, wzdłuż niej stado foodtrucków, cały plac Teatralny ogrodzony od Wierzbowej aż po Moliera. Tu namiot Teatru, tam Opery Narodowej. Tutaj jakiś mniejszy z rozrywkami dla maluchów, tam dalej dwa kolejne – jeden na sesje autografowe, drugi z ekspozycją kostiumów. Mała estradka dla dzieci, duża z koncertami. Wszędzie wystawy. Gdzieś przy wejściu do budynku teatru „Księgarnia”, gdzie można było kupić różne publikacje i zdobyć wejściówki na festynowe wydarzenia. Teoretycznie tam powinnam była udać się w pierwszej kolejności, ale jednak zaczęłam od wizyty w kasie. Dlaczego? Bo gwoździem programu miało być czytanie tym razem nie jednej, ale aż dwóch ksiąg „Pana Tadeusza” i to była bodaj jedyna rzecz, na którą trzeba było mieć płatne bilety. I tak tańsze niż zazwyczaj, więc to był niezły układ. Wprawdzie jechałam do Warszawy w przekonaniu, że cała zabawa mnie ominie, bo pierwsza pula biletów dostępna w Sieci rozeszła się szybciej niż ja się zdecydowałam na moją wyprawę, ale potem dopadłam informację, że będzie kolejna partia do zdobycia na miejscu i teraz już nie mogłam odpuścić. Tylko swoje odstać trzeba było. Swoją drogą podobno w długich kolejkach ludzie w pewnym stopniu zaczynają się ze sobą integrować. Coś w tym musi być. Człowiek zaczyna gadać z totalnie obcymi ludźmi, a nawet robić wobec nich jakieś małe i miłe gesty. Na przykład kupić bilet ze swojego „limitu” komuś, kto potrzebuje akurat o jeden więcej. A poza tym w trakcie stania, spoglądając ukradkowo wokół, można dokonywać interesujących obserwacji typu który aktor potrafi wyglądać dobrze w zazwyczaj mało strawnym combo garnitur plus sportowy plecak, a który jest faktycznie tak niski jak na filmach.

Mimo obaw, że cicha walka o bilet przeciągnie się zanadto, bodaj jeszcze przed godziną 12:15 udało mi się wpaść do „Księgarni” i wziąć wejściówkę na pierwszy z festynowych eventów, które chciałam zaliczyć. „Sen muzyka granie bajka”, czyli koncert-kompilacja piosenek ze spektakli, w dodatku w reżyserii Marcina Przybylskiego. Zapowiadało się świetnie… i takie było. Zresztą tego typu składanki to zawsze dobra rzecz, zwłaszcza, że co najmniej połowa tych przedstawień zeszła już z afisza i raczej nie wróci. Powiedzmy sobie wprost – Teatr Narodowy śpiewa dużo i dobrze. Może nie wszyscy aktorzy zrobiliby karierę na festiwalu w Opolu, ale znakomita większość ogarnęłaby to z palcem w nosie. Że część ma szczególny talent w tym kierunku, było mi już wiadome wcześniej, ale miło jest utwierdzać się w takim przekonaniu. Pierwsze nazwiska, jakie sobie przypominam – Ewa Konstancja Bułhak, Monika Dryl, Mateusz Rusin, Marek Barbasiewicz, Wojciech Malajkat, Zbigniew Zamachowski, oczywiście sam pan reżyser gdzieś się wtrącił… Wszyscy w jak najlepszej formie. Ponadto trochę zaskoczeń. Zacznę od tego, które wlazło mi w uszy szturmem, a ja ani przez chwilę nie protestowałam. Czy zdziwicie się, jeśli powiem, że chodzi o Grzegorza Małeckiego? Bo niby się wie, że ten człowiek na bakier z muzyką na pewno nie jest. Ba, można by nawet stwierdzić, że ma ją we krwi, if you know what I mean. Ale gdy wyszedł do duetu ze wspominaną już panią Bułhak, jak się wydarł… Oczywiście w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. Tym, które sprawia, że w tamtej chwili tylko dobra wola utrzymała mnie na krześle i nie pozwoliła spaść zeń, co biorąc pod uwagę fakt, iż siedziałam przy samym brzegu, mogłoby oznaczać krótki i bolesny lot kilka metrów w dół. W takich chwilach budzi się jedno, acz dramatyczne (he, he) pytanie. Panie Małecki, dlaczego pan śpiewa tak rzadko w miejscach, w których jestem w stanie pana posłuchać? Warto też wspomnieć o Annie Chodakowskiej, która wymiotła nie gorzej od młodszego kolegi i o Jerzym Radziwiłowiczu, który wprawdzie nie śpiewał (trochę szkoda…), ale na scenie jednak był. Ogólnie zabawa próby bardzo, bardzo wysokiej. Chociaż muszę przyznać, że miałam momenty z lekka stresogenne. Wiecie. To uczucie, kiedy reżyser stoi sobie obok widowni góra 2 metry od ciebie, a ty próbujesz zachowywać się normalnie…


Jedno z przecudnej urody zdjęć zrobionych przez Tomasza Urbanka. Pozostałe – jak i całą relację fotograficzną zdecydowanie lepszą od mojej – znajdziecie na stronie Narodowego: [klik!].

Z krainy śpiewów i dźwięków wyszłam na plac Teatralny chyba jeszcze bardziej dżdżysty, niż gdy znikałam w otchłaniach namiotu. Taka zmiennodeszczowa aura miała się utrzymać przez lwią część dnia, zmuszając mnie co i rusz do wyjmowania/chowania parasolki czy kaptura. Oczywiście ani to ani chłód nie mogły mi zepsuć zabawy. Na estradzie w ramach dwóch po kilkakroć zagranych koncertów występowali studenci Akademii Teatralnej. „(Od)głosy z Akademii” jako mix utworów wszelkich (jakkolwiek kluczem bywały osoby przygotowujących poszczególne grupy profesorów – wiecie, jeśli pani Bułhak, to na pewno będą Starsi Panowie i tym podobne) i „Kwiaty we włosach” oparte w całości na kompozycjach Seweryna Krajewskiego. Tak czy siak oba poprowadził nie kto inny, tylko sam Andrzej Strzelecki, także… Rozumiecie. Odpowiedni poziom konferansjerki zapewniony. Słuchało się ogólnie bardzo przyjemnie, chociaż ciężko wyróżnić jakieś szczególne wykonanie czy wykonawcę. Ot, solidny wypełniacz wolnego czasu. A kiedy już znudziła mnie muzyka albo po prostu przestawano grać, mogłam spokojnie i skrupulatnie zlustrować wszystkie rozstawione wokół wystawy. Było w czym wybierać! Na budynku – najciekawsze plakaty z przedstawień. Na dużych tablicach – starannie rozpisana 250-letnia historia teatru. Ale uwagę zwracały przede wszystkim zajmujące większość miejsca instalacje poświęcone dyrektorom Narodowego. Jako że to jednak zawsze była scena o dużym prestiżu, więc same znaczące dla historii teatru nazwiska: Grzegorzewski, Dejmek, Hanuszkiewicz, Axer, Horzyca… Nawet bardzo dosłownie rzecz ujmując, bo każda część ekspozycji posiadała ułożone z wielkich białych liter nazwisko danego twórcy 😀 Poza tym zgrabnie połączone zdjęcia, prezentacje na telebimkach, projekty z przedstawień, czasem nawet elementy scenografii. Albo ich repliki. Mniejsza z tym. Efekt ten sam. Obchodzisz wszystko setki razy i nie możesz się napatrzeć.

Trochę podobnie rzecz się miała w namiocie, w którym prezentowano przeznaczone na aukcję charytatywną kostiumy ze spektakli. Jak myślicie, ile razy można obejrzeć w kółko jedną wystawę? Odpowiem: dużo. Wszak nie na co dzień obcuje się z barwnymi i obficie zdobionymi strojami, wyglądającymi jakby właśnie wypadły z jakiejś wyjątkowo szalonej bajki. Jednych nie kojarzyłam wcale (co biorąc pod uwagę „wiekowość” realizacji, do których powstały, jest całkowicie zrozumiałe), inne zaś – że tak zażartuję – brzmiały znajomo. Na widok długiej, niebieskiej sukni z „Marat/Sade” parsknęłam cichutko śmiechem, przypomniawszy sobie, kto mógł ją niegdyś mieć na sobie… Ot, taki dowcip dla wtajemniczonych. Ewentualnie tych, którzy dokopią się do zdjęć. Ale cała reszta kostiumów budziła mój zachwyt ze względów czysto estetycznych. Gorset i spodnie Heleny z „Pana Jowialskiego” w najwdzięczniejszym odcieniu różu absolutnie ukradły mi serce i tak całkiem serio zastanawiałam się, czy by nie zaszaleć i chociaż nie spróbować o ten zestaw powalczyć. Już nigdy nie stanęłabym przed szafą z tekstem, że nie mam się w co ubrać, he he. Niestety, kiedy już przyszło do licytacji (swoją drogą zgrabnie poprowadzonej przez Wojciecha Malajkata), okazało się, że cena wywoławcza za każdy strój to 100 złotych. Zbyt wiele, jak na i tak z lekka odchudzoną studencką kieszeń.

Co poza tym? Do namiotu Opery nie zajrzałam, w sumie nawet nie wiem do końca, czemu. Teraz trochę żałuję, ale cóż. Atrakcje dla dzieci w naturalny sposób mnie nie dotyczyły. W późnych godzinach popołudniowych trafiłam na odbywający się na scenie Grzegorzewskiego pokaz technik teatralnych. Notabene z użyciem scenografii do „Zbójców”, na których miałam się wybrać wkrótce… Takie wejście w teatr od kuchni to zawsze jest cud i miód, ale od tej strony, która dotyczy tych wszystkich, co to ich nie widać – oświetleniowców, mechaników, itp. – zdarza mi się zdecydowanie za rzadko. Tym większa radość, że teraz była taka okazja. Dymy, światła, dźwięk, sto sztankietów opadających synchronicznie, zapadnie i inne machinerie wyskakujące prawie że znikąd, słowem: sceniczne czary mary, które pomagają tworzyć całą tę iluzję. Fajnie jest dać się jej uwodzić, ale jeszcze fajniej jest poznać, jak ona powstaje. A po wyjściu znów Plac Teatralny. Ciągły ruch panował w pawiloniku, w którym odbywały się co i rusz sesje autografowe. Ja wolałam obserwować go jednak z zewnątrz, mimo obecności wielu ciekawych aktorów z Narodowego i okolic. Kolejki, jak można się domyślić, były naprawdę długie, a mnie trochę jednak nie chciało się stać. No i nie da się ukryć, że sport znany pod nazwą czatowania pod wyjściem służbowym po przedstawieniu to bardziej moje klimaty. Właśnie. Skoro o aktorach mowa. Łatwiej wymienić, kogo ja tego dnia na placu Teatralnym nie widziałam, niż kogo widziałam. Jan Englert, oczywiście z Beatą Ścibakówną? Ignacy Gogolewski? Daniel Olbrychski? Ewa Wiśniewska? Zofia Kucówna? Dominika Kluźniak? Krzysztof Wakuliński? Małgorzata Kożuchowska? Danuta Stenka? Jerzy Łapiński? Mirosław Konarowski? Ci, którzy tego wieczora mieli odczytywać „Pana Tadeusza”? Ci, którzy szaleli w „Śnie muzyce…”? Wszyscy byli. I wcale nie stanowiło wielkiego problemu podejść i zagadnąć poza autografowym namiocikiem. Wystarczyło chcieć… Niestety z tym miałam spory problem. Najstarsi uczeni nie znaleźli jeszcze przyczyn tego faktu, ale niska temperatura drastycznie obniża moje umiejętności interpersonalne. Do tego, jak już było mówione, odpowiednia dawka mżawkodeszczyku i po mnie. Zamiast polować z notesem i długopisikiem wolałam pozostać chodzącym kłębkiem z płaszcza, bluzy z kapturem i parasola. Chodzącym, bo w ruchu jest cieplej. Znaczy nie, stop. Trochę bym skłamała mówiąc, że bezwzględnie tak było. Przez moment poważnie rozważałam podejście do kogoś, ale widząc, jak bardzo jest zalatany, rozchwytywany i ogólnie zajęty, stwierdziłam, że lepiej będzie dać spokój. Wszak dzień premiery jest ciężką próbą dla reżysera… No i była jedna osoba, której nie mogłam odpuścić, choćby się waliło, paliło i rzucało z nieba rybami. Nie potrafię do końca sprecyzować, dlaczego. Może przez to, że to moja aktorska sympatia bardzo, bardzo najświeższa. Ledwie od końca maja. Konkretnie od 31-ego, bo wylądowawszy na czytaniu IV księgi „Pana Tadeusza” zaraziłam się nie tylko szeroko pojętym klimatem Narodowego… Cóż poradzić, że tylu fajnych artystów tam się błąka i aż się prosi o odkrycie? Zobaczysz takiego na scenie nawet w malutkiej roli i już po tobie. Mogłam zaklinać się na wszelkie świętości, że nie, ja nie będę oglądać jakiejś urągającej moim szarym komórkom opery mydlanej z powodu jednej osoby – zwłaszcza, że było już paru takich, co to w niej grali i nie byli w stanie utrzymać mnie przy tym na dłużej. Mogłam. Ale albo ma się rozum i godność człowieka albo jest się fangirlsą. Póki co dużego wyboru w filmografii nie stwierdzono, a jeździć co tydzień na Plac Teatralny się po prostu nie da. Panie i panowie, Przemysław Stippa. Wysoki, czarnowłosy, bardzo sympatyczny. Że utalentowany, to już było gdzieś tutaj napomykane, a będzie jeszcze więcej, bo w końcu potem byli „Zbójcy”… a bez wybiegania zbyt daleko w przyszłość, jeszcze tego samego wieczoru, wiadoma czytanka.


Ponownie zdjęcie od Tomasza Urbanka, po resztę zapraszam – też ponownie – na strony Teatru: [klik!].

W kolejce do wejścia można było się posocjalizować jeszcze raz. Tym razem dajmy na to pożyczając pilnie potrzebny komuś długopis. Przy okazji budząc pewną wesołość, wydłubując go z pełnego maneli piórnika, bo oczywiście z rozpędu wrzuciłaś go do bagażu w całości. Swoją drogą to była druga osoba, która zwróciła na to uwagę tego dnia. Kto był pierwszą? Zgadnijcie.
Jak już było mówione: zapewne ze względu na tę szczególną okazję, jaką jest festyn, przedstawiono nam nie jedną, a aż dwie księgi. Szóstą i siódmą konkretnie. Z tego względu dziać się musiało też jakieś dwa razy więcej niż poprzednio. Streszczanie fabuły sobie odpuszczę, bo jeśli nawet ktoś nie pamięta, to zawsze może sobie gdzieś doczytać. Lepiej od razu przejść do całej reszty. Kto tam był i publiczność zabawiał? Jan Englert i Marek Barbasiewicz jako narratorzy, Jacek Mikołajczak jako Gerwazy, Mariusz Bonaszewski powtarzający rolę księdza Robaka, Janusz Gajos w podobnym comebacku do Wojskiego. Piotr Grabowski, w tej części jako Protazy i tym razem to on biegał zakapturzony niczym tajemniczy Don Pedro, karramba. Poziom komizmu miał do słynnego szpiega z Krainy Deszczowców bardzo zbliżony 😀 Ale nie oszukujmy się, o ile podczas mojej ostatniej wizyty pan Gajos był absolutnym wymiataczem, o tyle teraz Jerzy Radziwiłowicz ukradł całe show. Po pierwsze cudną komiczną podgrywką w roli Sędziego, a po drugie… Tego się nie da opisać. Gdy się usłyszało ten wysoki, upierdliwy głosik przy kwestiach Bartka Prusaka, to nie było innego wyjścia, jak tylko sturlać się ze śmiechu na podłogę i zastanawiać się, dlaczego filmowa komedia od tylu dekad nie wyciągnęła rączek po tego pana. Jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy mówi, że to by się po prostu skończyło ofiarami w ludziach. Można by rzec, że tym razem to on był rolnikiem, co to wszedł i zaorał. Zaś Anna Seniuk zachowała swoją pozycję równie niezłej traktorzystki – zwłaszcza, że przypadł jej w udziale… Maciek Dobrzyński. Taaa. Ten sam, który w filmowej adaptacji miał wygląd Jerzego Bińczyckiego z królikiem na ramieniu. Ale cóż to za wyzwanie dla takiej aktorki? Skoro już grywała i królowe i pchły, to i starego mądralę na zaścianku potrafi. Idąc chyba podobnym tropem Jankielem została Teresa Budzisz-Krzyżanowska. Nie wiem, jaki rodzaj środków bierze pan reżyser, ale koniecznie chcę poznać dilera, u którego się zaopatruje. Bo to było absolutnie, absolutnie w dychę! Nie pytajcie, jak, ale to działało. Mówię to jako osoba, która tej samej pani w roli Hamleta nigdy nie potrafiła do końca zaakceptować. I last but not least, czyli wspominany już wcześniej Przemek Stippa, który gdy już się pojawił pod koniec – po tej urokliwej wpadce, kiedy to mikroport włączył mu się za kulisami w środku przedstawienia i chyba główny zainteresowany tego nie zauważył – zaprezentował niezły pokaz aktorstwa typu Rambo. To znaczy wyjść na scenę i rozwalić wszystkich. Niemal każda rzucona przez niego kwestia, każda minka, gest, szurnięcie butem budziło żywe reakcje widowni. W sumie trudno się dziwić, że tak zwana ludzkość straciła równowagę, widząc kogoś, kto sadowi się na krześle, wyciągając nóżki niczym młoda gazela. Słowa czy zdjęcia tego nie oddadzą. To trzeba po prostu widzieć.

Aż kusiłoby, żeby zacytować tutaj wiadomego profesora mniemanologii stosowanej: „I to by było na tyle”. Czyżby? No właśnie nie. Pozostało wydarzenie na finał: ożywianie pomnika Wojciecha Bogusławskiego. Tak. Dobrze przeczytaliście. Ożywianie pomnika. Zapytacie pewnie, że niby jakim cudem. A jednak się da. Może nie dosłownie, ale technika tak poszła ostatnio do przodu… Magia projekcji multimedialnej, mili państwo! Jakkolwiek nie bez odrobiny tak zwanego czynnika ludzkiego. Niby to tylko nagrani wcześniej aktorzy odpowiednio wyświetleni na kamiennym Wojtku. Tylko albo aż. Zależy, jak na to patrzeć. Chociaż ja bym optowała za tym drugim, bo taka robota wymagała olbrzymiej precyzji, żeby mogła się udać. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko wyszło świetnie. Fakt, co było mówione, stał się trochę drugorzędny – mimo tego, że to był całkiem zgrabny zlepek tekstów Bogusławskiego właśnie – bo magia obrazu i dźwięku ciemnym wieczorem jednak przesłania takie rzeczy. Twarzy i głosu pionierowi użyczyła aż dziewiątka aktorów płci obojga, ale nie będę ukrywać, że to panowie Radziwiłowicz i Mikołajczak najbardziej przypadli mi do gustu. Reszta zaprezentowała się całkiem w porządku. Tylko te panie… Cóż, aż przypomniał mi się tekst rzucony przez kogoś stojącego w pobliżu mnie, że Bogusławski mówiący kobietą jest niekanoniczny czy coś w tym stylu. Mniej więcej takie mam odczucia xD

Wracałam do Jeleniej pełna najświętszego przekonania, że będę chora po tym wszystkim. Koniec końców nie dostałam nawet kataru. Takie wyprawy chyba wzmacniają. Nie tylko na duchu. A może zwyczajnie głupi ma zawsze szczęście, bo to wszystko było masakrycznie, masakrycznie stuknięte. Tak po prostu wsiąść w autobus, przejechać w obie strony jakieś 1000 kilometrów i przesiedzieć niepogodny dzionek pod teatrem. Ale, że tak zarzucę Edith Piaf, nie żałuję niczego. Nawet w sumie 14 godzin spędzonych w trasie, zimnych paluszków u stóp i deszczu wpadającego czasem za kołnierz. Teatralna warszawska przygoda zrekompensowała mi to wszystko z tłuściutką nawiązką. Fajnie jest wiedzieć, że scena, dla której po trosze straciło się głowę, potrafi przy tak szczególnych okazjach jak własne 250-lecie wyjść do swoich widzów i świętować je razem z nimi. Potraktować ludzi jako najmilszych gości, a nie bandę minionów potrzebnych do udowadniania swojej rzekomej intelektualnej czy artystycznej wyższości, jak to się zdarza tu i ówdzie… Ech, nie mówmy o dewiacjach, cieszmy się z tego, co dobre i miłe. Żałujcie, jeśli was tam nie było i jeśli jeszcze kiedyś będzie okazja, by trafić na podobne wydarzenie, nie zwlekajcie. Dla mnie to był zupełnie nowy rodzaj zabawy z teatrem – takiej i wesołej i nienachalnie pouczającej, szczególnie dla kogoś, kto się interesuje tematem albo chce zacząć. Aż korci mnie, żeby krzyknąć: Więcej! Jeszcze raz! Powtórzcie to, jak zrobi się znów ciepło! Przyjadę na pewno!
To ostatnie tak czy siak było prawdą. Właśnie dlatego nie było mi smutno, gdy przyszło ruszać w drogę powrotną, bo dwa tygodnie później znów przestąpiłam gościnne progi Narodowego, by – jak już było mówione – zobaczyć „Zbójców”. Ale to będzie zupełnie inna historia.

P.S. Te zdjęcia, przy których nie napomknęłam inaczej, ponownie wykonałam własnymi łapkami. Więcej można zobaczyć na fanpejdżu, do którego śledzenia nieustająco zachęcam: [klik!].

 

* Swoją drogą ciekawe, kto pierwszy wymyślił duet Stippa/Plewako-Szczerbiński – właśnie Tyszkiewicz w Polskim Radiu czy Jeżewska w Master Filmie? Ot, taki smaczek dla wtajemniczonych.

3 myśli na temat “Wszystko gra!”

  1. „…i finalnie staję w obliczu czegoś, co można uznać za wielką wyprawę.”
    Ojooooo, znów będzie wyprawa! Astroni lubi wyprawy Dagusi!

    „To uczucie, kiedy reżyser stoi sobie obok widowni góra 2 metry od ciebie, a ty próbujesz zachowywać się normalnie…”
    Heehehhehhhehee XD

    Łojej, te istalacje mnie zaciekawiły, ależ się ucieszyłam, że dałaś zdjęcia!

    Stippa jako Rambo 😀 Ale kogo on grał tak naprawdę ( X) ), bo albo mnie, albo tobie uciekło i nie widzę…
    A mikrofon włączający się za kulisami kojarzy mi się ze sceną z pierwszej „Nagiej Broni” (Nielsen <3 )

    He, ciekawe czy w TV był z okazji tego 250-lecia Teatru choć wycinek jakiejś transmisji… Swoją drogą jeśliby nawet był, to bym nie wiedziała, bo ten rok miałam już kompletnie odcięty od telewizora (nie żebym żałowała).

    1. Ty się nie śmiej! Ja nie jestem tak bezczelnie otwarta jak co niektóre jego fanki, mnie ciągle taka bliskość pan aktora krępuje! xD

      Zwizualizowałam sobie takiego Rambo i musiałam dać sobie dłuższą chwilę na wyśmianie się… no dziękuję! xD No uciekło mi, faktycznie uciekło. Zrzucam winę na nadmiar zachwytu. Był Hrabią. To do pewnego stopnia tłumaczy „gazelowanie” i parę innych rzeczy… ale tylko do pewnego stopnia ;D

      Ktoś tam chyba z TVP Info biegał, ale nagranie pewnie przeleciało przez ekran i tyle. W każdym razie niczego nie znalazłam. Od wielkiej biedy dysponuję zupełnie prywatnym fragmentem show z gadającym pomnikiem ;D

      1. Wcalę się nie śmieję. Ty myślisz, że dajmy na to, jak ja bym poszła na taki Pyrkon i tam by był taki Dukaj, to ja bym zachowała pion?

        No co, sama zaczęłaś z tym Rambo! Ja podczas czytania tekstu też zresztą musiałam przejść przez wizualizację. Odkrywają „Pana Tadeusza”, a tu wchodzi Rambo…
        Nie ma za co, cała przyjemność po mojej stronie, heehehheheehe
        Tajemniczo – Hrabia kojarzy mi się z zabawnymi rzeczami, ale totalnie z żadną kwestią czy zdarzeniem. Hm.

        No tak, typowe dla polskiej telewizji. Ale spokojnie, zdjęcia z instalacjami i relacje były co najmniej równie dobre 🙂 Ja od nagrań zawsze wolę tekst czytany. Wolnomyśląca jestem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *