2! 0! 1! 4!

Cisza na blogu, cisza w kościele, kto się odezwie… ten dobrze zrobi, bo zamiast przewidywanego przez tak zwane postanowienia noworoczne wzięcia się do roboty wszelkiej tutaj znaleźć można tylko smród, brud i postowe ubóstwo. Dlatego zanim wreszcie dopieszczę do końca chociaż jedną z tych trzech smażących się niekiedy i od listopada notek serwuję coś, co pojawia się obowiązkowo po każdym 1 stycznia – czyli podsumowanie roku, który właśnie odszedł do lamusa. Od kiedy weszłam w tak zwane dorosłe życie brakuje mi pewności, czy robi się to, żeby ponapawać się dokonaniami ostatnich 12 miesięcy, czy raczej żeby smędzić na ich ilość lub/i jakość. Nie da się ukryć, że albo drzewiej jakoś więcej się ciekawych rzeczy działo albo na starość mam królewskie wymagania… Ale ciii, załatwmy to szybko i zupełnie ignorując fakt, że mamy już luty. Zresztą tego typu „rankingi” potrafiłam publikować nawet w marcu xD
Aha. Miesiące bez istotnych przygód pomijam.

Styczeń – kiedy już udało mi się wytrzeźwieć po wyjątkowo szampańskim Sylwestrze i wrócić z warszawskich Kabat do Jeleniej, uświadomiłam sobie, że hyp, właśnie skończyłam 24 lata i znowu czuję się staro – chociaż chyba nie powinnam, bo jak to kiedyś mi Durmik powiedziała, „stara to jest dupa, bo nie ma zębów”. A ja jeszcze swoje jednak mam xD Ze spraw drobniejszych, co nie znaczy, że mniej istotnych, do Wrocławia zajechała wystawa budowli z klocków Lego. Wy powiecie, że to pierdoły saskie. Za to ja was zapytam: „A umicie tak?” [klik!]. No.

Luty – można się śmiać, że drugi rok z rzędu tak bardzo niezadowalający mnie festiwal ZOOM zrobił mi nawet nie dzień, a cały miesiąc. Oczywiście ponownie ściągając na pokaz specjalny kogoś, kim jarałam się za młodu i komu trafnie wywróżyłam śliczną karierę. Tym razem w osobie Wojciecha Mecwaldowskiego, który na ekranie w „Dziewczynie z szafy” (notabene w reżyserii innego chociaż trochę lubianego pana, to jest Bodo Koxa) wymiótł, a poza nim okazał się być tak cudownie bezpretensjonalnym facetem, że słów mi brakuje nawet rok później. Jak to mawiają? Gdyby więcej takich istot chodziło po Ziemi, to świat byłby lepszy? No. I ja pewnie też. A już polski przemysł filmowy to w ogóle.

Kwiecień – było pół teatralnie, pół kabaretowo. W proporcjach mniej więcej równych. Zacznijmy od tej pierwszej strony. Spotkanie w ramach wydziałowego koła teatrologów z Maciejem Masztalskim, założycielem teatru Ad Spectatores, czyli kolejnym żywym dowodem na to, że istnieją jeszcze ludzie, którzy chcą robić normalny i bezpretensjonalny teatr dla ludzi, a nie dla krytyków i innych takich. Nie sądziłam, że to podziała na mnie aż tak motywująco, ale kurczę – podziałało! Potem lądowanie po raz drugi w Teatrze Współczesnym na „Zamku” zakończone wyjątkowo mocnym akcentem, bo… spotkaniem Przemysława Bluszcza we własnej, fantastycznej osobie. Czy muszę mówić, że to kolejne nazwisko na liście tych wszystkich wspaniałych, którzy są świetnymi aktorami i jednocześnie nie mają w sobie nic z gwiazdy? We Wrocku mówiłam „Dzień dobry!”, a krótko później w Jeleniej musiałam powiedzieć „Do widzenia”. Z afisza leci „Zakała”, rozkoszna farsa i jedna z tych sztuk, które w Teatrze Norwida lubiłam najbardziej. Zaliczyłam ostatnie dwa spektakle, ciesząc się nimi ile się tylko dało, pomimo paskudnego przeziębienia, które jednak w tej sytuacji nie mogło zatrzymać mnie w domu… W sferze kabaretowej z kolei wspominkowo bardzo – Jelenią Górę ponownie odwiedzili Wyrwigrosze, sprawiając mi radość wielką jak za dawnych dobrych czasów (wszak solidny poziom to rzecz, która u nich pozostaje niezmienna), zaś panowie i pani z Limo ogłosili światu, że z końcem 2014 roku grupa się rozpada, co też mnie rąbnęło specyficzną falą reminiscencji… ale o tym będzie osobny wpis.

Czerwiec – schyłek wiosny był jakimś dziwnym sezonem na pożegnania. W ślad za „Zakałą” zniknęła z Norwida jej sceniczna starsza siostra, „Kolacja dla głupca”. Co uderzyło mnie jeszcze mocniej, nie tylko ze względu na taką podejrzaną bliskość obu tych zejść z afisza. Ja „byłam” z tą sztuką przez 4 lata od premiery aż do końca, ona „była” ze mną od czasów licealnych aż po półmetek studiów. Człowiek się przyzwyczaił, człowiek dużo dobra i satysfakcji z tego wyciągnął, to i człowiek przeżywał. I czasem przeżywa nadal, nie znajdując w teatralnych repertuarach zbyt wielu równie porządnie zrobionych rzeczy.

Lipiec – przede wszystkim zostałam licencjatem. Szczęśliwie lub nieszczęśliwie oszczędzono nam pisania pracy, zamieniając ją na egzamin. Mogłoby się wydawać, że tak będzie łatwiej, ale gdzieee tam. Ogarnięcie wymaganej ilości materiału nawet przez cały semestr było misją niemożliwą, a szansa, że trafi się na pytania z tego, co się naprawdę dobrze rozumie – średnia. Ale jakoś mi się udało, głównie dzięki trafieniu na najbardziej pobłażliwą z komisji, ale się upiekło. Nic, tylko rzucić się w wir wakacjowania. Na przykład pójść na Festiwal Teatrów Ulicznych, gdzie ciekawych artystów było wielu, ale to Katalończycy z grupy Cia La Tal i ich „Carilló” kupili mnie bez reszty. Czegoś tak precyzyjnie i porywająco zarazem wykonanego nie widziałam od kiedy tylko podrosłam dość, żeby bywać na tej imprezie. A skoro już o imprezach mówimy – cicho przebąkiwane pomysły ze zlotu Whovian w Krakowie rok wcześniej zaowocowały, stając się osobnym i wyjątkowo radosnym meetem w Sobótce. Jako że kameralne eventy zawsze pod względem czysto ludzkim są lepsze od konwentów, zabawa była przednia, chociaż ewentualni ludzie z zewnątrz musieli ze zdziwieniem patrzyć na bandę poprzebieranych ludzi mówiących o jakichś tam Dalekach 😀 No i jeszcze pomniejszy akcent doktorowy: świat ujrzał pierwsze stworzone przeze mnie napisy. Do klasycznego odcinka „Doktora Who”, oczywiście.

Sierpień – ten miesiąc od paru lat musi oznaczać Kabaretobranie. Po prostu musi. Nieważne, czy leje, wieje albo przypieka. Bo nawet, jeśli całokształtem zeszłoroczna edycja wypadnie lepiej, to bieżąca nigdy poniżej pewnego poziomu nie spadnie. I zawsze ma ten solidny dobór artystów, wśród których nigdy nie brakuje tych, których na żywo oglądałam pierwszy raz. Cezary Pazura? Andrzej Grabowski? Czwarta Fala? Ireneusz Krosny? Wszyscy byli! Że nie wspomnę o tych zawsze mile widzianych, nawet po raz n-ty, wliczając w ich grono Ciachów jako gospodarzy. No i już zupełnie prywatne zejścia się z Klaudią, Aśką i całą resztą tych wariatów, z którymi proza życia nie pozwala mi spotykać się częściej.

Wrzesień – zaraz po zaliczeniu licencjatu i złożeniu odpowiednich papierów w dziekanacie miałam niecny plan rzucenia filologii polskiej w tak zwane pizdu. Tylko, że filologia polska wcale nie chciała rzucić mnie. Bo wiecie, co? Polonisty po samym licencjacie jakoś nigdzie nie chcą. A jeśli nawet, to w drugiej kolejności przyjęć… Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak zaczęcie studiów magisterskich na starych śmieciach. Skusiłam się na tę opcję nie tylko dlatego, że nie chcę jeszcze iść do roboty xD ale i ze względu na bardzo kuszący fakt istnienia specjalności. Wprawdzie okazało się, że moja wymarzona teatrologia we Wrocławiu zdechła już jakiś czas temu, ale sztuki widowiskowe też nie brzmią źle. Niby człowiek wcześniej chodził na zajęcia opcyjne na temat teatru i podobnych, ale teraz to już jest pełną gębą! Z konkretami! I wyjściami na spektakle za połowę ceny! Dlatego początkowo chciałam pójść za ciosem przy wyborze seminarium magisterskiego i wziąć to związane z teatrem, ale wśród propozycji na liście było też coś, co nazywało się „Gatunki i odmiany współczesnego komizmu”. I cóż… Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, niebo nie spadnie nam na głowy ani nie rozmyślę się tuż przed egzaminem niczym Mikołaj C., wysmażę pracę o tematyce kabaretowej z rejonów, w których nikt przede mną nie grzebał i będę promienieć zajebistością jak chyba nigdy dotąd. Daleko od sceny nie odchodziłam i poza kwestiami studenckimi – podczas Jeleniogórskich Spotkań Teatralnych wkręciłam się w festiwal „Novecento”, tym samym mając szansę na obejrzenie aż czterech różnych inscenizacji tej sztuki. Jednej doskonałej (nie muszę chyba mówić, która to była…), jednej świetnej, jednej nieprzekonującej i jednej nieakceptowalnej. Specyficzna i bardzo konkretna lekcja teatru.

Październik – mówiłam coś o wychodzeniu na spektakle jako elemencie mojej obecnej edukacji? No właśnie. Kiedy przydarzyła się okazja, żeby dostać się na któryś z przedpremierowych jeszcze pokazów „Wycinki”, bo krótkim rozeznaniu poszłam na to. Nie ze względu na nazwisko (u)znanego reżysera, ale na dwóch panów z tej mojej legendarnej gromadki w obsadzie. Wojciecha Ziemiańskiego można obejrzeć w Polskim w zasadzie zawsze (co nie znaczy, że przez 3 lata studiów to zrobiłam, ech), ale Jana Frycza… tylko przy tej okazji. Brzmi świetnie, ale radość opuściła mnie wkrótce po przekroczeniu progów gmachu na Zapolskiej. Szczęśliwie to nie była najgorsza sztuka, jaką zdarzyło mi się widzieć, ale do wymarzonego ideału pierwszego zetknięcia się z tymi dwoma biegającymi po scenie brakowało ogromnie dużo. Więc trochę smutno i zimno to wypadło. Nie pocieszała również sfera kabaretowa, bo w tej szczególnie bliskiej mojemu spleśniałemu serduszku nastąpiły zawirowania z gatunku tych, których życzyłabym tylko szczególnie pogardzanym przeze mnie ekipom. Czyli rozwiązanie się Ciachów, które finalnie okazało się wcale nie być rozwiązaniem się, ale skończyło się takimi roszadami personalnymi i niefajną atmosferą, że aż zęby bolą. Dlaczego takie rzeczy nie mogą przytrafiać się złym kabaretom, zawsze tylko tym dobrym albo co najmniej porządnym.

Grudzień – nie jest żadną tajemnicą, że od zamierzchłych czasów jaram się dubbingiem, a od pewnego momentu próbuję swoich sił w jego amatorskich odmianach. Zaczęłam od grania, ale potem doszłam do wniosku, że lepiej rządzić innymi niż być rządzoną, więc poszłam w reżyserię. I chociaż miałam już to i owo za skórą (najładniej spolszczony kawałek „Doktora Who” na polskim podwórku, anyone?), dopiero u schyłku 2014 z udziałem pomocnych ludzi z grupy Hoshi Akari zmajstrowałam coś, co było całością – niedużą, ale jednak całością – a nie tylko wyrwaną z kontekstu scenką. Tak powstał odcinek „Robot Chickena”, jeden z tych w tym momencie nie przetłumaczonych jeszcze oficjalnie na polski. Można się wozić, że ogarnęliśmy to szybciej niż AXN i lepiej, bo garść świetnych, chociaż nieprofesjonalnych, aktorów głosowych jest zawsze lepsza od jakiegoś monotonnie czytającego faceta 😛 A kto nie wierzy, to jest do sprawdzenia tu: [klik!]. Czy będzie reszta? Robię coś w tym kierunku, ale kto to raczy wiedzieć… Reszta ważniejszych przeżyć 2014 roku miała się wiązać z Teatrem Norwida. Najpierw pożegnanie ze „Scroogem”. Aż chciałoby się zapytać – które z kolei? xD Bo już co najmniej raz zapowiadano zdjęcie tej sztuki z afisza, ale zawsze na kolejny sezon świąteczny wracała jak bumerang. Tylko, że teraz repertuarowe klimaty są, jakie są i wszystko wskazuje na to, że tym razem naprawdę powiedzieliśmy tej inscenizacji „pa, pa”. Szkoda jak każdej z tych zrzuconych w tym roku w jeleniogórskim teatrze, bo znów kryje się za nią kilka ładnych lat z mojego życia, złożonych z wieczorów spędzonych w fotelu na widowni. No i to dziwne uczucie, gdy zamiast absolutnie ukochanego w roli Cratchita Jarosława Górala ogląda się kogoś zupełnie innego… Nawet, jeżeli tym kimś jest Piotr Konieczyński, aka facet-którego-mogłabym-łyżkami-jeść. I skoro już o nim mowa, to okazja do zaspokojenia tego niekończącego się apetytu zdarzyła się wyjątkowo szybko I TO W JAKIEJ FORMIE. Na 31 grudnia zaplanowano premierę sztuki „Mąż mojej żony”, gdzie ten pan miał wystąpić w duecie z Jackiem Grondowym. Czyli dwaj bodaj najlepsi aktorzy Teatru Norwida, duet który swoimi akcjami na jeleniogórskiej scenie połamał ze śmiechu i innych emocji nie jednego i nie dwóch, we wspólnej solówie. Czegóż chcieć więcej? Nic, tylko iść! Z racji daty takiej, a nie innej, dostanie się na premierowe przedstawienia byłoby trochę skomplikowane, ale od czego są próby generalne… Powiem krótko – wyrwało mnie z kapci i poprawiło humor na dłuuuuugo. Więcej będzie w osobnej notce, bo ci dwaj są warci i mszy i porządnego peanu.

Oczywiście musiało być coś pomiędzy. Znając mnie, to coś popkulturalnego. Cóż, pewne rzeczy muszą pozostawać niezmienne 😀 Nawet, jeżeli z różnych względów troszkę słabsze. Mój mały „the best of the best” leci, proszę bardzo.

Filmowo – pomijając wspominaną już wcześniej „Dziewczynę z szafy”: mała telewizyjna perełka „Pies na środku drogi” (panowie Chudecki i Majchrzak połamią wam serce na kawałki, przysięgam), „Sklep dla samobójców” (sam film ujdzie, ale ten dubbing pełen całkiem nieźle radzących sobie kabareciarzy, sam miód dla moich uszu), „Futro” (czarny humor made in Poland, bardzo me gusta) i „Casino Royale” (ale nie ta nie do końca udolna próba „odświeżenia” oficjalnego Bonda, tylko maraton ogólnego porypania z cudnym Peterem Sellersem i to nawet jeśli w zamierzeniu twórców ten obraz nie miał być komedią, to świetnie się w tej roli sprawdza).

Serialowo – tutaj było trochę różnie. Z jednej strony rzeczy, które w pewnym sensie zawiodły, chociaż wydawały się być sprawdzoną marką. Trzeci sezon „Sherlocka”, tak bardzo… khem… udany, że dalsze śledzenie odpuściłam sobie chyba już na wieki wieków amen, bo takiego festiwalu wydziwiania i taniego podlizywania się fandomowi nie widziałam chyba jak żyję. Ósma seria „Doktora Who”, która pozostawiła mnie z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony Peter Capaldi, który jest cudny jak rurka z kremem i rumem, boska Missy, Courtney z jej sprejem oraz „Robots of Sherwood”, a z drugiej moffatowe wibbly-wobbly coraz bardziej potykające się o własne nogi i psujące głupawą dramą to, co było mi w jakimś stopniu miłe (Claro, moja Claro…). No zmęczyło mnie to, mimo jak najlepszego nastawienia niemal do samego końca. Tak bardzo, że nawet tradycyjna próba spisania wrażeń z całości na potrzeby tego bloga skończyła się na dwóch krótkich akapitach, które zapewne nigdy nie ujrzą światła dziennego. Może dlatego więcej frajdy sprawiły mi świeże dla mnie odcinkowe odkrycia? Głównie animowane i zdrowo popieprzone. Począwszy od wspominanego już „Robot Chickena”, gdzie raz miałam tylko obadać scenkę parodiującą „Sailor Moon” poleconą mi przez znajomego, a skończyłam robiąc po kilka epków dziennie (i regionalizując niektóre, hue hue), poprzez „Inwazję Kórlików” w zgodzie z moją miłością do durnowato abstrakcyjnych przygód wszelkich średnio kumatych i bełkoczących stworków, aż po „W tę i nazad” vel eskalację kosmicznego dziwactwa z wyjątkowo smakowitym gratisem w polskim dubie w postaci Jacka Bończyka idącego w głównej roli na całość jak rzadko kiedy. Chociaż chyba tym najważniejszym był serial-legenda w połączeniu z opracowaniem-niemniej-legendą, na początku roku ledwie liźnięty, a u jego schyłku niespodziewanie obejrzany w całości. No, prawie – emisja rozłożyła się idealnie na dni pomiędzy Wigilią a moimi urodzinami – ale nie czepiajmy się szczegółów. Oczywiście mam na myśli „Ja, Klaudiusz”, którego powrót na ekrany z jedynym prawilnym tłumaczeniem, to znaczy z dubbingiem, był naprawdę wielkim „WOW!” dla wszystkich co bardziej ogarniętych i ciężką do opisania jazdą totalną pod niemal każdym możliwym względem. Kiedyś pewnie, jak to zwykle ja, rozpiszę się więcej na ten temat. Bo rzadko się zdarza, żebym mogła stwierdzić o czymś, że to złoto, czyste złoto – tak film, jak i dublaż. Coś tak dobrego, że aż człowiek czuje się jak rzymska szlachta, gdy to ogląda.

Książkowo – z czytaniem w porównaniu do poprzednich lat zawaliłam okropnie. Tylko tyle, ile było trzeba do zajęć plus jakieś niemrawe próby kontynuowania niegdysiejszego połykania kolejnych lektur. Agatha Christie przestała mnie aż tak jarać… W sumie ciężko jest wyróżnić jakąś szczególniejszą lekturę poza „Wspólnym pokojem” Zbigniewa Uniłowskiego. Stosunkowo zapomnianą książką, wciągniętą na zajęciową rozpiskę przez naszego oryginalnego w wielu aspektach – również tych dotyczących czytelniczych gustów – psora od historii literatury, która okazała się być niesłusznie przywaloną warstwami kurzu i nie zestarzałą trafną diagnozą niedorzecznego młodocianego życia. Mojego w jakimś sensie również. Przewidywalne? Ponoć najlepsze czytadła to te, w których można się porządnie przejrzeć jak w lusterku.

Muzycznie – zawsze jakoś mnie gięło w stronę lat 80., ale to, co się zaczęło wyrabiać przez te 12 miesięcy, to już była chyba eskalacja. Ejtisy, ejtisy wszędzie. Tu Genesis albo Phil Collins solo, tutaj Visage i Secret Service, tam Depeche Mode, OMD i cała reszta. Ciągłe brodzenie w tej różnorodności brzmień, znajdowanie nieznanych sobie wcześniej kawałków albo odkrywanie starych na nowo. Pet Shop Boys i późniejszy Queen dopadły mnie i chwyciły na tyle mocno, że skończyło się reedycjami „Actually” i „The Miracle” – pierwszymi zagranicznymi płytami w mojej domowej audiotece. Odezwał się we mnie zdeka stary rockowy duch, kiedy się okazało, że istniało na początku tej dekady coś takiego jak punkowy zespół The Dreamboys z ufarbowanym na marchewkowo niejakim Peterem Capaldim na stanowisku wokalisty. No i kurczę, absolutny hit: zidentyfikowana po latach piosenka Grace Slick „Through the Window”, gryz naprawdę solidnego dźwięku. Żeby nie było, że zagubiłam się totalnie w tym powrocie do przeszłości – flirt z singlami z najnowszej płyty Katy Perry, które poza „Birthday” naprawdę wpadły mi w ucho. Ba, nawet uszczknęłam coś z pogardzanej przeze mnie zazwyczaj Eurowizji i to bynajmniej nie jakiegoś kiełbasianego przebierańca (którego, nie oszukujmy się, zapamiętało się z brody, a nie z piosenki), a mniej lub bardziej poległe w głosowaniu utwory Szwajcarów i Francuzów, czyli „Hunter of Stars” Sebaltera i „Moustache” zespołu Twin Twin. Dobry rytm, włażące w uszy pogwizdywanie u tego pierwszego i odrobina zdrowej beki u tych drugich. Żadnej ideologii, czysty easy listening w solidnej postaci. Bo o to też czasem człowiekowi chodzi.

Teatralnie – pomijając te wszystkie bardziej i mniej wesołe przygody opisane pod miesiącami, w ramach wspominanej już edukacji/działania w kole teatrologów (niepotrzebne skreślić) trafiłam na wrocławskie widownie jeszcze po dwakroć – raz w Teatrze Współczesnym na „Życie jest snem” i kolejny raz w Teatrze Polskim na „Podróży zimowej”. I o ile pierwszy z tych spektakli poza byciem okropną nudą obtoczoną w nieczytelnej i niepotrzebnej ideologii większej szkody nie czynił, o tyle po drugim nie pragnęłam niczego poza dużą butelką wybielacza do mózgu. Zaczęło się dość przyjemnie, ale potem… znienawidzony przeze mnie tak zwany współczesny teatr w formie niemalże czystej. Takie 98,5 procenta. Z obligatoryjnym pustym krzykiem, tak bardzo zaangażowanymi nawiązaniami do rzeczywistości, ordynarnym i nieprzemyślanym łamaniem czwartej ściany oraz równie ordynarną i niepotrzebną gołą babą. Ktoś, gdzieś, kiedyś stwierdził, że należy i warto oglądać nawet to, czego się nie toleruje – chociażby po to, żeby się utwierdzić w tym przekonaniu – ale… to bolało. Bardzo. Nie idźcie na tę sztukę. A jeśli już pójdziecie, to wiedzcie, że zostaliście ostrzeżeni.

Narzekałam, że zawsze dzieje się za mało albo nie aż tak mocno, jakbym chciała? Wychodzi na to, że trochę bezpodstawnie i chyba faktycznie jestem jedną z tych, którym apetyt wyjątkowo rośnie w miarę jedzenia. Nie było źle. Nie było nudno. A kto wie, może to tylko przygrywka do większego „dziania się”? Wszak da się stwierdzić bez wątpliwości, że po paru latach gibania się bez sensu chyba udało mi się wpaść we właściwą koleinę, którą potoczę się heeeen, ku sławie i wielkim pieniądzom… Dobra, nie przesadzajmy. Sama sława wystarczy ;D Albo – spoglądając na to wszystko z innej perspektywy – może lepiej, że sprawy wydarzają się umiarkowanie, bo nie bez powodu niektórzy złorzeczą na siebie nawzajem frazą „bodaj byś miał ciekawe życie”. Także właśnie takiej zdrowej mieszanki braku stagnacji ze świętym spokojem, takiego złotego środka życzyłabym sobie na rok 2015. Oczywiście oprócz zawojowania świata, ale to tak na marginesie.

3 myśli na temat “2! 0! 1! 4!”

  1. Ooooo, podsumowanie roku! Twoje jest najpóźniejsze, czyli najbardziej przemyślane :3

    Licencjat? Licencjat! <zastanawia się, czy powinna coś wiedzieć> A dlaczego ja nic nie wiem? Yh, moja skleroza kochana. Cusz, gratuluję :] I jeszcze się załapała na teatr za pół ceny w ramach nauki! Czemu my nie mieliśmy wstępu do jakichś labolatoriów? XD

    O, a czemu spleśniałe serduszko? :<

    Ooooooj, Ciachy się rozpadły? Kurce, lubiłaś ich bardzo… Mam nadzieję, że jakoś to będzie

    Aaaaaaaa..! Dubbing! I nawet Doctor Who the Movie robiliście! Czyli jak będzie mi znowu łaziło dogrywać polski tekst do Felix the Cat (taaaaak, nie przeszło mi jeszcze), to już wiem, do kogo się zgłaszać ^^

    O, ósma seria DW. Wiesz, że jak ja się zbierałam i zbierałam do napisania komentarza na Forum, próbując się zdecydować pomiędzy tymi mieszanymi sprzecznościami, tak w końcu zobaczyłam twój komentarz i stwierdziłam „A nie, ona już to napisała jak trzeba” i darowałam sobie pisanie tego samego X) My normalnie mamy takie same opinie o odcinkach. To jest ewenement! Zwłaszcza, że jeśli chodzi o ciebie, to ty się naprawdę znasz na kulturze i multimediach, więc mogę powiedzieć, że jestem wręcz dumna z tego zbiegu okoliczności 😀

    „Ponoć najlepsze czytadła to te, w których można się porządnie przejrzeć jak w lusterku.” No ba!

    „Pet Shop Boys (…) chwyciły na tyle mocno, że skończyło się reedycjami „Actually”” :3 A przy Peterze Capaldim… No nie wiem, nie wiem, co powiedzieć XD Kolega jak się dowiedział, to powiedział „Okeeej” i zaraz włączył („Outer Limits”). Nie poznałabym 😀

    Hehe, mnie wystarczy sama sława albo same pieniądze ;D W takim razie również życzę ci wszystkiego, czego tylko chcesz. To będzie wspaniały rok, nawet jeśli zaczął się oficjalnie dopiero w lutym XD

    1. OJ TAM, OJ TAM! (Chyba każdą odpowiedź na Twój chwalący komentarz będę zaczynać w ten sposób xD)

      Yyy, bo nikt nie pytał, bo poza wiadomym portalem nie chwaliłam się chyba nigdzie, bo życie towarzyskie na forum doktorowym zdechło? I dziękuję <3

      Przyjaciółka użyła kiedyś takiej pięknej frazy. Chyba wiedziała, że będzie do mnie pasować – zepsucie zawsze było jedną z tych rzeczy, które nas najbardziej łączyły xD

      Szczęśliwie się nie rozpadły – tego bym chyba nie przeżyła. Ale smród straszny pozostał i prawdę mówiąc nie wiem, jak się dalej będą z nimi sprawy toczyć. Oczywiście życzę wszystkim odłamkom tego kabaretu jak najlepiej, ale… wiadomo, życie jest dziwne i nigdy nic nie wiadomo.

      Ależ napisz, może dyskusja trochę tam ożyje 😀 Nie wiem, czy aż tak bardzo się znam. Ponoć wcale nie trzeba być kucharzem, żeby stwierdzić, że zupa jest niejadalna. Po prostu chyba obie doskonale wiemy, czego chcemy od DW, a wujek Moff nam tego nie chce dać, bo woli robić przyjemność innym bratankom. Albo chcemy więcej, niż on umie. Ot, co.

      "To będzie wspaniały rok, nawet jeśli zaczął się oficjalnie dopiero w lutym XD" – no, taką mam nadzieję, tylko żeby bez żadnych kosmitów, gadającego śniegu i innych takich! xD

      1. No zdechło życie na Forum i wstać nie chce :< To wszystko wina Moffata (który, moim zdaniem, nie tyle nie chce dać, co właśnie nie umie X) ). Ale nie pamiętałam też właśnie, żebyś pisała tutaj. Ale mogło mi coś uciec, wiem z doświadczenia.

        Niewiele po napisaniu tamtego komcia obejrzałam też „Robota Chickena”. To było… dziwne X)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *