Pielgrzymka do miejsc neonowych

Święta to ponoć czas cudów i jeśli chodzi o mnie, to wszystko się zgadza. Na wieczerzy zebrana w komplecie cała jedna strona rodziny (bagatela, 24 osoby), w telewizji „Ja, Klaudiusz” ze zremasterowanym i boskim dubbingiem, pod choinką zaś cud dość dosłowny, bo Queenowy. Wtajemniczeni skumają żart.

Zaś poza tym wszystkim pierwszy dzień Świąt przyniósł mi coś, czego może nie wypada określać tym mianem, bo to przecież dość duże słowo, ale z mojej perspektywy znamiona cudu zdecydowanie posiada.

Powroty po dłuższej nieobecności są zawsze trochę skomplikowane. Nie ma za bardzo znaczenia, na jakim gruncie się odbywają. A jeżeli w dodatku zdarza się taka sytuacja, że jedno wydarzenie mimowolnie skupia w sobie więcej niż tylko jeden comeback, to już w ogóle robi się trudne do ogarnięcia.

Niby to tylko pierwsza realizacja telewizyjna Neo-Nówki po półtorarocznej przerwie.* Tylko albo aż, jak zwykle wszystko zależy od punktu widzenia. Mój był taki, że właśnie od mniej więcej takiego czasu nie widziałam chłopaków ze świeżynkami na szklanym ekranie, zaś na żywo, na estradzie – od prawie trzech lat. Tak się jakoś niestety złożyło. Można by rzec, że ot, życie. Co zabawne, niekoniecznie z powodu tego nieznośnego okresu na początku studiów, kiedy kabaretowanie zdecydowanie nie było mi w głowie, bo wtedy jakimś cudem wylądowałam na wszelkiego rodzaju graniach Neonów trzy razy. To dopiero potem, kiedy teoretycznie wszystko się unormowało, w praktyce jakoś się bieganie na występy rozjechało zupełnie. No i nie oszukujmy się, to się niestety w ostatnich latach zrobił wyjątkowo kosztowny biznes, a gdy się jest tak zwanym biednym studentem, 70 złotych za bilet to zdecydowanie za duża impreza. Dlaczego żeby móc wreszcie zobaczyć ten program, z którym Neonsi zjeździli pół Polski, musiałam czekać aż do teraz.

Chociaż sam fakt, że panowie szarpnęli się w „Pielgrzymce do miejsc śmiesznych” nie na typową składankę kabaretową, a fabularyzowane coś (a jak wszyscy wiemy, ja takie cosie uwielbiam) jest dużym plusem, to nie będę kłamać – na początku było raczej średnio. To znaczy średnio jak na Neonów, bo to nadal był całkiem wysoki level w stosunku do tego, czym potrafią dowalić niektórzy ich koledzy po fachu. Ale i tak w piosence na wstęp nie potrafiłam dosłyszeć połowy tekstu, pierwsze wstawki „ramowe” z Paciaciakami wzbudziły tylko przelotny uśmiech na mojej twarzy, a skecz o zjeździe gnieźnieńskim… Dobry Andrusie. Pomysł sam w sobie miał tak wielki potencjał, nie tylko dlatego, że można było się ponabijać z rodzinnego podobieństwa u Bolesława Chrobrego i tym samym dołożyć trochę paliwka do wesołego continuity. Tylko, że wyszło jak wyszło. Niby nie można stwierdzić kategorycznie, że spieprzyli, bo nie spieprzyli, było kilka naprawdę dobrych momentów (reakcja na dowcip Bolka – bezcenna), ale całość wypadła jakoś tak przyciężkawo, stanowczo za bardzo jak na ten konkretny kabaret. I wtedy zaczęło mnie coś po cichu dziabać, taka malutka myśl gdzieś z tyłu głowy, że może właśnie nadszedł ten moment, którego tak bardzo się przez lata obawiałam. Że nawet ich, jedną z tych ekip, które uważałam za nie tylko dobre, ale najlepsze i które nawet ze scenicznych potknięć potrafiły wyjść zwycięsko, dopadło osłabienie, skiepszczenie, jakieś takie stępienie ostrza. Przeszłam już taką sytuację z niejednym kabaretem – o czym zapewne każdy, kto w miarę śledzi tego bloga, doskonale wie – i o ile tak naprawdę nigdy to nie jest fajne, o tyle tutaj… No, nie jestem pewna, czy byłabym w stanie to znieść.

Siedziałam sobie tak dalej przed telewizyjnym odbiornikiem, nieporuszona pokazywanymi mi do tej pory żartami, gdy na scenie wyrosło pocztowe okienko, przed nim Żarówkowa kolejka, a zza winkla wyskoczyła stara, dobra, moherowa Janinka. Taka sama, jak dawniej, nawet beret identyczny. Aż mi się tak jakoś milej zaczęło robić… i nie chciało przestać. Nawet po tak okropnie zrecyklingowanym tekście o byciu zmęczonym o 8.15, który wywołał na mojej twarzy minę z gatunku „przepraszam bardzo, co ja właśnie usłyszałam?!?”. Lubimy niby rzeczy, które już znamy, ale bez przesady. Ale mniejsza z nim. Było bardzo dobrze. Zwyczajnie bardzo dobrze. Tak, jak zawsze powinno być. Cały rząd babskich plot na temat kolejkowiczów powoli, acz sukcesywnie rozbroił mnie niemal zupełnie. Słowo „niemal” okazało się być tu kluczowe, bo dzieła miało dopełnić coś, co wprawdzie się z tym skeczem łączyło, ale powinno być postrzegane jako osobny element. Piosenka. Oczywiście śpiewana przez Radka, bo wiadomo, kto na tym pokładzie ma najlepszy głos i muzyczne ciągoty. A że mówimy tu o kawałkach Neo-Nówki właśnie, a nie jakiegoś innego kabaretu… Musiało być pół serio. No po prostu musiało i przy okazji pozamiatać mną po kątach takowoż. Jak kiedyś „Że”, „Robią co chcą” czy pokrewne. Wybrzmiała ostatnia nuta, Bielik ze sceny zlazł, program toczył się dalej, a ja czułam się, jakby mi coś w środku gruchnęło.

Potem to już się jakoś poturlało radosną stertą, poprzetykaną Paciaciakowymi wkładkami. Scenka „namiotowa”, która wkrótce zrobiła furorę w Sieci. Skecz o samolocie, ociekający zabawnymi tekstami, ale który spokojnie można by było skrócić o parę nieznaczących fragmentów, bo momentami się ciągnął jak tak zwana guma z majtów. Szort o sklepie i piosenka finałowa, chociaż stylistycznie jakoś zupełnie mi nie leżące do Neonów (do Moralnych prędzej, z jakichś dziwnych powodów), również zostały zaakceptowane. Jak i ogólnie cała „Pielgrzymka…”, bo w tym momencie już absolutnie nikt i nic nie było w stanie wmówić mi, że to się nie udało.

Czasami bywa tak, że wychodzisz na dłuższą chwilę, wracasz i okazuje się, że tak naprawdę nie miałeś po co. Ale podobnie czasami zdarza się, że wyjdziesz, wrócisz i może nie znajdziesz wszystkiego w takim porządku, w jakim to zostawiłeś, ale bez trudu rozpoznasz tamto dawne miejsce i znowu poczujesz się tak, jak kiedyś. Poczujesz się jak u siebie. Wśród znajomych kątów, skeczów, gestów, żartów. Jakbyś opuścił je na naprawdę króciutki czas. Dla takich sytuacji – mimo tego, że są tak rzadkie – warto siedzieć jeszcze w tym kabaretowym biznesie. Obserwować cudze śliczne comebacki i samemu ich się dopuszczać.

Napawa mnie wielkie jak na mnie szczęście, dlatego wołam do was: rozgłoście wszędzie radosną nowinę. Chłopcy wrócili.

 

* Dobra, wiem, że wcześniej był tegoroczny Lidzbark, ale ja to deniuję, wypieram z pamięci i najchętniej spaliłabym wszelkie dowody świadczące o tym, że to się kiedykolwiek wydarzyło.

Jedna myśl na temat “Pielgrzymka do miejsc neonowych”

  1. Taki wybór swoich ulubieńców to spora odpowiedzialność i wręcz niebezpieczeństwo – zakochasz się w kimś, a on cię rozczaruje… Ale Neonówki są dobre, mam nadzieję, że tak im zostanie i cały czas będziesz mogła się ich trzymać 🙂

Skomentuj ~Astroni Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *