Wycin(an)ka

Ambiwalencja to słowo, które chyba najpiękniej oddaje nastrój wieczoru spędzonego na pokazie przedpremierowym „Wycinki” Thomasa Bernharda w Teatrze Polskim we Wrocławiu. I najlepsze wytłumaczenie, co tym razem zamiast zwyczajowego u mnie lenistwa sprawiło, że składałam ten wpis słowo po słowie przez niemal 3 tygodnie.

Mówią, że Krystian Lupa wielkim reżyserem jest. Ale ja – skoro już posługujemy się terminologią z Gombrowicza rodem – po tych ponad 4 godzinach byłam i jestem nadal niczym uczeń Gałkiewicz, który krzyczał: „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?”. Ktoś mógłby na takie dictum stwierdzić, że „jak widać Gałkiewicz nie jest inteligentny”, bo „innych zachwyca”, ale – hehe – to wcale nie jest takie proste. Zwłaszcza dla kogoś, kto jeszcze nie tak dawno w referacie pisanym na przedmiot o egzotycznej nazwie „Tożsamość w kulturach” stwierdził, że „(…) przypisanie czegoś do kategorii wartościowej, ważnej dla dziedzictwa kulturowego i ogólnie lepszej z obiektywnego punktu widzenia nie jest niczym innym, jak tylko opinią”, nawet, jeśli robią to ludzie, których traktujemy jako znawców, w dodatku w licznej gromadzie.

Wydaje mi się, że w teatrze nie ma nic gorszego niż brak emocji i jeżeli stajesz wobec sytuacji, w której nie masz siły ni chęci nawet na to, żeby się wkurwić na twórców za zmarnowanie Ci cennych kilku godzin życia, to naprawdę jest coś nie tak. Jedyne, co czułam, to narastające uwieranie fotela w pewną niewymowną część ciała i powracające, przeciągłe chwile znużenia, jako że należę do grupy istot, których zdolność koncentracji w niesprzyjających warunkach wyczerpuje się po półtorej godziny. A niestety atmosfera tamtego wieczoru nie służyła takiej wytrwałości.

Tytuł spektaklu to „Wycinka”, ale myślę, że jego zawartość to taka bardziej wycinanka. Może nie do końca w warstwie akcji, a w formie całości. Nie mogłam się wyzbyć wrażenia, że kolejne sceny, kolejne elementy nie pasują do siebie, nie stykają, że gdyby były kawałkami układanki, to dzieliłyby je od siebie szpary i prześwity różnej wielkości. Niby powiedziano ci, o czym jest ta sztuka – ale ciągle coś ci nie gra. O czym oni rozmawiają? Dlaczego co i rusz mówią wszyscy na raz, każdy co innego, tak, że nie można nic zrozumieć? Dlaczego są tacy apatyczni, beznamiętni? Dlaczego wyświetlane na telebimie nad sceną sekwencje? Dlaczego ten pan i ta pani rozbierają się, by biegać nago między ławkami? I wreszcie, z trochę innej beczki – dlaczego ludzie na widowni śmiali się, chociaż to, co działo się na scenie, wcale nie było zabawne? Takie mnożące się pytania mogą na pozór wydawać się naiwne, ale nie zapominajmy o jednej ważnej rzeczy. To dziecinne „dlaczego?”, powtarzane z natrętnością ciekawskiego kilkulatka, może rozbić aż do podstaw nawet najpoważniej wyglądające koncepcje. Czyli rozłożyć je na czynniki pierwsze i sprawić, że być może staną się chociaż w części zrozumiałe. Więc pytam: dlaczego, dlaczego, dlaczego?

Najbardziej chyba przeraża mnie fakt, że to wszystko tak się skończyło pomimo obecności na scenie dwóch niebylejakich osobowości – Wojciecha Ziemiańskiego, inspirującego mnie za moich młodych lat do heroicznych czynów na poletku okołokulturalnym, oraz Jana Frycza, w którym swego czasu podkochiwałam się jak każda szanująca się polska nastolatka z tych co bardziej rozgarniętych. Czyli ogólnie spełnienie marzeń młodocianej fangirlsy, coś, co powinno wywołać u mnie falę niezdrowej ekscytacji. I nic. Pustka, zero, null. Może co najwyżej jakiś przebłysk, chwilowe szarpnięcie, raczej wymuszone ciągłym przypominaniem sobie, że to taka wyjątkowa sytuacja, niż spowodowane szczerym zachwytem. Bo nie było łatwo odnaleźć w całości choćby moment, który mógłby jakieś większe uniesienie wywołać. Doprowadzenie do czegoś takiego w wypadku tych dwóch aktorów, zdolnych przecież jak diabli, to rzecz niepojęta i dla mnie na swój sposób tragiczna. Snujący się sennie po kątach starszawy facet przecież nie mógł być tym Ziemiańskim, o którym ktoś kiedyś mi powiedział, że na scenie naprawdę rozwija skrzydła. Mówiący bez końca, jakby sam do siebie gość chwilami tylko przypominał mi tego Frycza, który potrafił mnie już na ekranie poruszać byle drobiazgami. Przy drugim z panów tylko pod sam koniec, jakby ostatkiem sił, spektakl wypluł z siebie jedyną szansę na coś więcej, jedyny moment, od którego lekko ścisnęło mnie w środku. Bo chociaż jego bohater krzyczał na pozostałych obecnych na deskach, miałam niemożliwe do uciszenia wrażenie, że beszta mnie. Nie ich, nie te co najmniej kilkadziesiąt osób na widowni, ale właśnie mnie. Czułam się zrugana. Czułam. Nareszcie.

Wyszłam z gmachu przy ulicy Zapolskiej zmęczona i dziwnie obojętna. Nie tak wyobrażałam sobie moje pierwsze zetknięcie się na żywo, na gruncie teatralnym, z tymi dwoma. Zupełnie nie tak.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *