Dzienniczek bardzo pop (8)

Pierwszy odcinek w nowym roku, a pojawia się dopiero teraz. Co, pewnie już myśleliście, że dałam sobie z tym siana? Haha, niestety nie ma tak dobrze. Chociaż w zasadzie niemal wszystko, co zostało tu opisane, ogarniałam już dawno temu, to uznaję, że warto stanąć na środku internetowego podwórka i donośnie ogłosić, co się na ten temat sądzi. Bo tak. Kulturalno-recenzenckie ciągoty raz złapane są raczej nieuleczalne. Poza tym coś trzeba zapodać, skoro lato się kończy, a relacja z Kabaretobrania nadal jest w trakcie pisania.
*kurtyna w górę, ryczący lew w kółku ze złotej taśmy itp.*

Filmowo:
Panna Marple: Nemezis (Marple: Nemesis; 2007) – kto czytał poprzedni odcinek „Dzienniczka…” dawno temu, ten wie, że do tego seansu postanowiłam się solidnie przygotować, to znaczy przeczytać książkowy pierwowzór. Już w pierwszych minutach filmu okazało się, że była to jednocześnie dobra i zła decyzja. Brzmi dziwnie? No cóż, wyjaśnię to jednym słowem-kluczem: odstępstwo od oryginału. Nadmierne, dodajmy. Przez cały czas mojemu oglądaniu towarzyszyło dramatyczne „EJ, ALE DLACZEGO?”, coraz silniejsze przy każdym kolejnym dziwnym pomyśle scenarzystów. Nie ma co kryć – z powieścią Agathy Christie ta produkcja ma wspólny tytuł, główną bohaterkę, kilka imion postaci drugoplanowych i garść faktów. Małą. Gdyby książka była jedną z tych słabszych, kulejących czasem fabularnie, to może byłoby to do pewnego stopnia uzasadnione. Tylko, że nie jest. Może i mnie nie wciągnęła aż tak bardzo, ale była dostatecznie dobra, żeby przenieść ją na ekran bez zasadniczych modyfikacji. Wiem, że czasem takie ekranizacje robione tak naprawdę na motywach potrafią być dobre, ale tutaj… no, po prostu to dobre nie jest. Chyba jedynym „ulepszeniem”, które mogłam zaakceptować, było wprowadzenie do akcji postaci Raymonda, siostrzeńca panny Marple, w oryginalnej powieści tylko wspominanego. A i to głównie ze względu na to, że był grany przez Richarda E. Granta, ksywa „Jeden z tych, co to ich mogłabym jeść łyżkami”, bo chyba w innej sytuacji ten bohater w takiej formie również budziłby u mnie spore wątpliwości. Nie zmieniło to faktu, że sporo smaku popsuła mi obecność w obsadzie Ruth Wilson, która swego czasu swoim fatalnym występem w przechwalonym „Lutherze” zraziła mnie do siebie kompletnie. Przy takiej kombinacji nawet z Grantem to nie mogło się idealnie udać. Ale z drugiej strony… kurczę. Nawet z tymi wszystkimi paskudnymi odstępstwami od oryginału, nawet z aktorką, od której mnie odrzuca na kilometr, całość była solidnie i porządnie zrobiona. Żadna fuszera, sam konkret. Po prostu głupio by było spuścić ocenę zbyt nisko. Dlatego koniec końców filmowemu „Nemesisowi” dostało się na Filmwebie 6/10. Co nie zmienia faktu, że raczej nie będę go szczególnie polecać.


No, chyba że ktoś jest die-hard fanem REGa i ogląda absolutnie wszystko, w czym się pojawił, nie bacząc na jakość. Uwierzcie mi, poza mną są jeszcze tacy.

Futro (2007) – są takie filmy, do których zasiadasz, bo mają w obsadzie twoich ulubionych aktorów w jakiejś liczbie, ale nie spodziewasz się po nich niczego ponad to. A potem się dziwisz. I właśnie przy tej produkcji mi się to przytrafiło. Nie obiecywałam sobie wiele, a dostałam naprawdę sporo, w dodatku jak na polskie kino tak pojechanego, że ma się uczucie zwane „mózgiem rozjebanym”. Począwszy od dialogów, w dodatku włożonych w usta obsadzie, której emploi w ogóle by takich gadek nie uwzględniało, poprzez radosne demolowanie tychże aktorskich szufladek – Gąsiorowska nie wkurza, a taka pani Wosińska aka wszystkie ustatkowane matki i siostry zakonne z naszych seriali robi za postać, która wciąga kreski, a potem wygłasza tyrady o starych kreskówkach – aż po mnóstwo różnych drobiazgów składających się na totalne porąbanie. Facet w stroju misia? Jest. Cicha wojna gospodarza z ojcem jego synowej na zupę i spłuczkę do toalety? Jest. Henryk Talar jako szurnięty sąsiad-wojskowy, żyjący w domku tak „eleganckim”, że nie powstydziliby się takiego mocno imprezujący studenci? NO JEST. A to tylko cząstka tego, co tam można znaleźć. Tak, tuziny tych wszelkich niuansów i niuansików, w dodatku mocno unurzanych w tłustym sosie czarnego humoru, zawsze są czymś, co bardzo aprobuję w kinie i dlatego stawiam duuuuży plus twórcom „Futra”. Poza tym… tak, idealnie to wpisuje się w hasło „najzwyczajniej w świecie dobrze się ogląda”. Tak po prostu. Wiem, nadużywam tej formułki, ale czasami bywa tak, że to jedyne w stu procentach sensowne wytłumaczenie. W każdym bądź razie na Filmwebie bez oporów kliknęłam w 9/10. Takie filmy chwalić trzeba i warto. Niech ludzie wiedzą, że w Polsce też można.

Serialowo:
Ja, Klaudiusz (I, Claudius; 1976), odc. 1-4 – tak, wiem, to dobry serial. Strasznie teatralny, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. I w dodatku Derek Jacobi w głównej roli, a to zawsze jest coś. Ale muszę się przyznać, że sięgnęłam po tę produkcję głównie przez wzgląd na polską wersję językową. Ten dubbing zdążył już obrosnąć niezłą legendą i… wiecie, co wam powiem? Nie dziwię się. Ani trochę. Gdy już przemknęłam przez wszystkie cztery odcinki, które udało mi się zdobyć w tym opracowaniu, i uświadomiłam sobie, że na ten moment więcej nie ma, całkiem autentycznie się podłamałam. To się tak cudnie oglądało! Zupełnie, totalnie cudnie. Tak zwaną oczywistą oczywistością jest to, że Stanisław Brejdygant znakomicie poradził sobie w roli Klaudiusza, który – przypomnę – był jąkałą z drgawkami i on to wszystko znakomicie oddał, ale równie świetnie słuchało się Tadeusza Bartosika jako Augusta i Zofii Mrozowskiej podkładającej Liwię. Aktorów z generacji, która naturalną koleją rzeczy jest mi raczej obca. Nie brak w obsadzie i artystów w jakiś sposób pokoleniowo mi bliższych, aczkolwiek niespodziewanych. Bo był i Cezary Morawski. Był Krzysztof Kołbasiuk. I Mariusz Benoit. I Anna Romantowska. Lekkie uderzenie w sentymentalne tony pt. „Hej, mamy też Wiesława Drzewicza!”. To opracowanie znakomicie łączy ze sobą dwie rzeczy, które w dubbingach cenię sobie najbardziej – obsadę złożoną z najlepszych aktorów znanych z kina i telewizji (zapomniałam wspomnieć: tam jest Roman Wilhelmi. TAM JEST ROMAN WILHELMI) oraz jakąś taką naturalność i autentyczność na poziomie przekazu. Żadnego mizdrzenia się, żadnego na pół gwizdka, wszystko zagrane totalnie i na stówę. Niektórzy szerzą przekonanie, że wszystkie polskie dubbingi robione przed 1989 rokiem były piękne, ładne i cacy. Uwierzcie mi i mojemu w sumie nie tak małemu doświadczeniu – nie każdy. Ale ten jak najbardziej jest. I stąd ból podwójny. Po pierwsze, że takich opracowań już się teraz nie robi, bo zamiast artyzmu szerzy się czyste rzemieślnictwo, a po drugie…
W tym miejscu oryginalnej wersji wpisu następował taki ciąg dalszy: „… że Telewizja Polska jak zwykle dała dupy i nie zrobiła absolutnie nic, żeby to małe arcydzieło ocalić od zapomnienia, zgnicia w archiwum czy whatever. Dlatego kopie, które oglądałam, to efekt amatorskiej, chociaż z dobrego serca dokonanej obróbki, przez co część ciężkiej pracy reżyserki, dialogistki i montażystów idzie do diabła, bo niestety synchronizacja polskiego dźwięku z wydartym chyba z oryginalnego DVD obrazem nie zawsze jest idealna.”
W momencie, gdy to pisałam, tak właśnie było. Ale niedawno, bo 24 sierpnia, rozeszła się wiadomość, która zmienia absolutnie wszystko. Po nie wiem w sumie, ilu latach, ale zapewne po wieeeelu, TVP Historia po raz kolejny na coś się przyda i w grudniu pokaże całość po polsku, z tym właśnie cudnym dubbingiem, w dodatku zrekonstruowanym cyfrowo. JARAM SIĘ TYM i wcale się tego nie wstydzę. Ja dostaję szansę na obejrzenie całości, a wy wszyscy, którzy to czytacie, na sprawdzenie na własnej skórze prawdziwości wszystkich moich ochów i achów na ten temat. Jedno jest pewne – jeszcze wrócimy do rozmowy o tym małym dziełku.
Słodkie życie (2014), sezon 1 – kiedy po raz pierwszy rozniosła się wiadomość, że Jedynka zaczyna nowy serial, realizowany w zapomnianej już nieco formule sitcomu nagrywanego w teatrze z udziałem publiczności, w dodatku z 2/5 składu Moralnych w obsadzie, moja pierwsza reakcja brzmiała: „What the hell?!?”. Ale potem stopniowo zaczęłam przekonywać się do tego pomysłu – wszak ja przecież mam świra na punkcie kabareciarzy w filmach – i z narastającą niecierpliwością czekać na emisję pilotażowych odcinków na początku nowego roku. Trochę na pohybel części tak zwanego środowiska, która od razu, nie zobaczywszy chociaż kawałeczka, wiedziała doskonale, jakie to będzie złe, syfne i komercyjne, bo przecież artystom kabaretowym nie wolno się szlajać po serialach. Oczywiście najbieglejsi w tej kwestii byli ci, co do których nie przypominam sobie, żeby ich ktokolwiek kiedykolwiek zaprosił do takiego projektu. Taka karma. Wreszcie nadeszły pierwsze dni stycznia, wraz z nimi premiera dwóch (jak się potem okazało nie do końca pierwszych) epów i… no cóż. Dobra, może to nie jest coś, na czym człowiek będzie pękał ze śmiechu bez przerwy. Ale budzi uśmiech, bynajmniej nie politowania – i tak „Słodkie życie” jest zabawniejsze niż niejeden ciągnięty na siłę wcześniejszy sitcom TVP (tu wymowne spojrzenie na „Sąsiadów” i „Facetów do wzięcia”). Poza tym zawodowa część obsady w znakomitej większości cieszy oko. W zasadzie mogłabym tu wymienić wszystkich poza Ewą Gorzelak z początkowych odcinków, która nie grała źle, ale na tle pozostałych zaistniała wówczas dość nikło, chociaż z potencjałem. No i powiedzmy sobie szczerze – nawet jeśli ten serial powstał tylko po to, żeby się Górski i Cieślak mogli trochę podszkolić w aktorstwie, to już jest dostatecznie dobry powód. Bo muszę przyznać, że chłopaki wbrew pozorom całkiem nieźle sobie radzą. Bardziej Mikołaj, bo on jednak zawsze miał dryg w tym kierunku, ale Robert też. Chociaż oczywiście fandom marudził, przyzwyczajony do jego paskudnego zagrywania się na amen w „Kabaretowym Klubie Dwójki” czy grania typu spychacz w „Spadkobierców”. Od razu widać, że średnia wieku nam tutaj spadła i ludki już nie pamiętają, że przerysowany Góral to kwestia zaledwie paru ostatnich lat. Ten wcześniejszy, nie szarżujący, trochę jak w „Baśni o ludziach stąd”, jest mi zdecydowanie bliższy. Wprawdzie zdarzają się momenty, kiedy się zapomni i pociśnie za mocno, ale rzadko i jako że tak jest tylko chwilami, traktuję to jako nieświadome wypadki przy pracy. Ogólnie całość jest niezobowiązująco przyjemna, w sam raz na niedzielne popołudnie, ale mimo to obawiam się, że czarno widzę przyszłość tej produkcji. Dziwnym trafem zawsze, gdy tak bardzo kochana TVP zaserwuje wśród serialowych rzeczy coś w miarę sensownego i z potencjałem na więcej odcinków, zazwyczaj utrąca to po pierwszej serii. Właśnie w ten sposób ostatnio ukatrupiono może nie bardzo wybitnego, ale legitymującego się przepyszną obsadą „BarONa 24”. Ale czym tu się martwić, przecież na pewno na jesieni dostaniemy nowy, zaginający czasoprzestrzeń i jeszcze bardziej kpiący z inteligencji widza sezon „Czasu honoru”.

Książkowo:
Zbigniew Uniłowski „Wspólny pokój” – lektury studenckie raczej rzadko przynoszą coś szczególnie interesującego. Chyba, że są z zajęć z historii literatury, prowadzonych przez gościa, który z premedytacją zadaje książki spoza egzaminacyjnego kanonu. Ot, żeby było ciekawiej. W taki właśnie sposób wpadł mi w ręce „Wspólny pokój”. Oczywiście nie od razu, bo od kiedy tylko trochę bardziej wdrożyłam się w uniwersyteckie życie, notorycznie zdarza mi się olać przeczytanie zadanej książki przed zajęciami, a potem liczyć na to, że nikt mnie na tym nie przyłapie, a przynajmniej dopóki jej sobie nie nadrobię przed kolokwium. O ile w ogóle, bo nie da się ukryć, że czasem wykręcam się opracowaniami, bo jakby tak człowiek miał wszystko to czytać od deski do deski, toby życia nie miał. To zabawne, ale w tym wypadku właśnie opracowanie skłoniło mnie do sięgnięcia po książkę – streszczona zawartość wydała mi się na tyle zdrowo powalona, że skończyłam przed bibliotecznym regałem, wybierając pomiędzy dwoma dostępnymi egzemplarzami „Wspólnego pokoju”: jednym zdezelowanym i drugim jeszcze bardziej zdezelowanym. No cóż, zdaje się, że ta powieść do najpopularniejszych nie należy i ostatni raz była wznawiana w czasach, kiedy jeszcze nikt mnie nie planował. Koniec końców wybrałam ten, który miał szansę nie rozlecieć się w trakcie czytania. Faktycznie się nie posypał, chociaż podczas lektury odkryłam brak jednej kartki, która jednak szybko znalazła się wetknięta za okładkę. Co zabawne, była to strona z jedną z pikantniejszych scen. Przypadek?… I właśnie w ten sposób trochę uprzedziłam fakty. Bo tak, „Wspólny pokój” to jedna z tych książek, które w momencie wydania były najdelikatniej mówiąc kontrowersyjne. Tak zwana bohema, klepanie biedy, seks po kątach, chlanie za ostatnie pieniądze, osiem osób cisnących się w jednym mieszkanku i dwudziestokilkulatkowie z wszechogarniającym poczuciem beznadziei. Trochę jakby „Withnail and I” w wersji „hardcore plus XX-lecie międzywojenne”. I może właśnie dlatego mnie to wzięło. Życie młodych, które według cholera wie, kogo powinno być takie fajne, bo och, ach, młodość, a tak naprawdę wszyscy wiemy, że nie jest, nigdy nie było i w zasadzie jakbyśmy wiedzieli, jak to wszystko wygląda, tobyśmy zostali w domu. Myślę, że najlepiej oddaje to wszystko ten smakowity cytat:

„- To nie jest powiedziane – odpowiada Zygmunt – że młodość ma być taka radosna. W młodości przecież szukamy dróg, obieramy sobie cel życia, stoimy przed tym, co nas czeka. Targa nami niepokój i trema przed wyjściem na tę wielką scenę. No a kiedy ma się już te artystyczne zamiary, to jeszcze bardziej się nękamy, bo a nuż cię los oszukał i nie masz talentu – tymczasem społeczeństwo patrzy na cię jak na darmozjada. (…) Nie, ta młodość, młodość… Nadużywa się tego słowa. Ta młodość nie jest wcale najpiękniejszym okresem życia – może raczej najważniejszym. Do dupy z tą niemożnością określenia samego siebie – jesteśmy jak chorągiewki na dachu.”

Lepiej niż opowiadać o tej książce jest ją czytać. Serio. Rzadko trafiają mi się tego rodzaju pozycje, ale tak właśnie jest. Przeczytać, a później rzucić się na wszelakie adaptacje, jak ja aktualnie planuję. A mimo faktu, że to niezbyt popularny tytuł, jest w czym wybierać. Film Wojciecha Hasa z 1959 roku z Mieczysławem Gajdą, TYM Mieczysławem Gajdą w roli Lucjana. Kisnę niemal na samą myśl o tej rozkosznej abstrakcji, chociaż widząc datę powstania mam świadomość, że całość może być w porównaniu do oryginału dość złagodzona. Serial „Życie Kamila Kuranta” z 1982, który okazuje się w całości bazować na pisaninie Uniłowskiego, dwa finałowe odcinki ma wywodzące się właśnie ze „Wspólnego pokoju” i w dodatku Jerzego Bończaka jako Edwarda – gdy przeczytacie, zrozumienie adekwatność takiego obsadzenia tej roli 😛 Ponadto fizycznie jest gdzieś nagranie ograniczonej do szóstki aktorów inscenizacji zrealizowanej w 1998 przez Teatr Montownia (!) i choćbym miała złożyć krwawą ofiarę pradawnym bogom, to dotrę do niego, choćby dlatego, że tutaj panowie chyba najdokładniej pokrywają się z moim wyobrażeniem o co niektórych postaciach. Jeśli dołożymy do tego jeszcze fakt zaistnienia Teatru TV z 1964, wersji krakowskiego Starego Teatru znowu z 1998 i koprodukcji teatrów z Wałbrzycha i Legnicy z 2001 (Iezus. Maria. Przemek. Bluszcz.), to naprawdę robi się tłoczno… Więc? Do lektury. Już.


Egzemplarz „Wspólnego pokoju”, który w jakiś czas po przeczytaniu tej powieści trafił do mojej biblioteczki. Notabene kupiony w kultowym wrocławskim antykwariacie pod patronatem kocura Dantego. Niestety wtedy akurat mistrza nie zastałam.

Muzycznie:
Dzisiaj pasowałby tu szyld z napisem „Piosenki znalezione w specyficznych miejscach”. Normalnie… leżałby jak ulał.
Po pierwsze – pani nazwiskiem Christie Laume i jej dwa kawałki wyłowione z puszczonego na TVP Rozrywka chyba tylko ze dwa razy programu „Przedstawiamy” z głębokich lat 60. A konkretnie z odcinka poświęconego młodym artystom piosenki francuskiej. Ta osóbka była jedyną, którą zapamiętałam z całości – prawdopodobnie dlatego, że jako jedyna nie smędziła cicho pod nosem, a miała fajne, rytmiczne, wpadające w ucho piosenki bardzo pod nóżkę. Po prostu kwintesencja tamtych czasów.
* Rouge Rouge
* La Musique et la Danse
Po drugie – świętej pamięci kasety magnetofonowe mojej mamy. Świętej pamięci, bo w okresie ostrej fascynacji starą muzyką spowodowaną otrzymaniem własnego radyjka udało mi się dwie najciekawsze uszkodzić. Niby dlatego, że nie były pierwszej młodości i świeżości, a poza tym Supertony ze szczecińskiego Wiskordu nie słynęły z wytrzymałości, ale wyrzuty sumienia zostają i tak. Zwłaszcza, że na jednej był występ kabaretu Tey z Opola’81 (buhuhuuu), na drugiej ponagrywane z Trójki i Jedynki modne kawałki z tamtego okresu, to jest ze wczesnych lat 80. – niestety niepodpisane. Zdążyłam się wprawdzie na tyle nasłuchać, żeby coś niecoś zapamiętać, ale mało mi to dało wówczas, w czasach braku dostępu do Internetu i jako tako wyrabiającego się angielskiego. Dopiero niedawno, wklepując w Google wyłapane z tekstu frazy albo totalnie przypadkowo, słuchając wszystkich stacyjek Złotych Przebojów na Tubie.fm (istna kopalnia rewelacyjnej muzyki, polecam), poodnajdywałam kilka piosenek. Niby tylko trzy, ale za to jakie! Lata osiemdziesiąte w czystej postaci (nawet jeśli jedna z nich tak naprawdę jest z 1979 roku, ale ciii).
* Grace Slick – Through the Window
* Secret Service – Ten O’Clock Postman
* Secret Service – Flash in the Night

I z tym vintagowo-elektronicznym akcentem was pozostawiam.

5 myśli na temat “Dzienniczek bardzo pop (8)”

  1. „Zapomniałam wspomnieć: tam jest Roman Wilhelmi. TAM JEST ROMAN WILHELMI” Roman Wilhelmi! Jak mogłaś zapomnieć wspomnieć :< Toć dla takiego wąskohoryzontowca jak ja, to jedyne znane nazwisko nie licząc Jacobiego. Oooo, i TVP Historia weszła do akcji! Jak ja lubię te wszystkie TVP Historie, Kultury i Stopklatki – może wiele im do ideału brakuje, ale już teraz odwalają większą część roboty, którą moim zdaniem telewizja powinna spełniać w ogóle.

    Kurce, muszę częściej ramówki przeglądać – ty coraz więcej rzeczy znajdujesz normalnie, poza Internetem, a ja nadal nic nie wiem.

    "Dziwnym trafem zawsze, gdy tak bardzo kochana TVP zaserwuje wśród serialowych rzeczy coś w miarę sensownego i z potencjałem na więcej odcinków, zazwyczaj utrąca to po pierwszej serii. " Skąd ja to znam – właśnie wpadła mi w ręce książeczka z felietonami "Talko z resztą", na podstawie której ktoś zaszalał i zrobił serial. Który był może nie genialny, ale INNY. I który oczywiście szlag trafił po odcinkach w liczbie mniejszej od dziesięciu. Eh.

    No proszę, a mnie notorycznie zdarza się zaczynać od streszczenia. Choć… bywa i tak, że jak już dorwę się do wersji pełnej, to się okazuje, że nie autor opracowania był dużo zręczniejszy literacko X)

    Kasety uszkodzone i pewnie wyrzucone, hm? 🙁 Bo wiesz, ja potrafię znaleźć taśmę magnetofonową na ulicy, wmonotować ją w to, czego już nie słucham i zrobić, że działa. Nie wyobrażam sobie więc, co by się z tymi kasetami musiało stać, żebym nie umiała ich przywrócić do działania X) Ale pewnie wyrzucone, szkoda…

    1. Niby tak, ale tylko przez jakieś 5 do 6 pierwszych miesięcy oglądania – już zdążyłam zauważyć, że od tych trzech lat, kiedy to mam dostęp do tych wszystkich stacji, oferta się zdeka skiepściła, a wygrzebywane przez nich perełki często okazują się być pewną ograniczoną grupą filmów czy innych produkcji, powtarzanych co jakiś niedługi czas jak nie w obrębie jednego kanału, to całej grupy pokrewnych. Pomijając oczywiście to, że stosunkowo rzadko ostatnio trafiają tam się rzeczy, które wzbudzają moje fangirlskie zainteresowanie…

      Z doświadczenia wiem, że filowanie z programem telewizyjnym w ręku to bardzo praktyczna rzecz, polecam. Bo jak myślisz, jakim cudem ja na to wszystko trafiam? 😉

      … dobra, a teraz to przeczytałam i totalnie serio mną trzepnęło. Ja przez te 10 lat, przez tę pieprzoną dekadę żyłam święcie przekonana, że nikt poza mną nie opłakiwał tego serialu. Byłam nim zjarana totalnie ze względu na obsadę pełną tych moich kochanych wykolejeńców, których nikt poza mną nie kojarzył, już liczyłam na to, że będzie hit, wszyscy ich docenią… a wyszło jak zwykle. Gdzie Ty wtedy, u licha, byłaś?!? xD
      A pierwowzór książkowy do tej pory leży na półce nieprzeczytany. Chyba powinnam się wreszcie za niego zabrać…

      Jakby to powiedzieć… podejrzanie sporo moich studenckich lektur pasuje do tej definicji xD

      A wiesz, że nie? Najpewniej leżą gdzieś w domu zawinięte w worek foliowy z nadzieją, że znajdzie się ktoś do ich naprawienia. Więc eee… jeśli je znajdę, to mogę przesłać do reperacji? ;D

      1. No niestety, oferta kulturalnych osłabła z czasem – sama nie wiem, czy brak im bardziej pieniędzy na licencje czy wyobraźni?

        Ha, filowanie z programem telewizyjnym – muszę przejąć od ciebie ten nawyk 😀

        WoW, więc to już 10 lat? Gdzie ja wtedy byłam? Był, jak mówisz, 2004 rok więc zapewne gdzieś pomiędzy Rumunią (O-Zone!) a Matrixem (Neo :3)… Jednak czytywałam w tamtym czasie te felietony i jak zobaczyłam, że właśnie z tego tytuły ktoś zrobił serialową ekranizację… No zaciesz dziki był już z samego tego – na aktorach, jak wiesz, się nie znam, a liczenia, że coś tak nieprzeciętnego utrzyma się dłużej na ekranie, jednak do mojej głowy realizm nie dopuścił. No bo jakże miejsce mogło by się znaleźć pośród „Klanów” i innych „Samych żyć”? Statystyczny Kowalski jest idiotą.

        O, nie wyrzuciłaś? To przesyłaj natychmiast, a nie się jeszcze pytasz 😀
        Adres masz, nie?

        1. Przyglądając się wszystkim ich kanałom, łącznie z kulawym niby-dziecięcym TVP ABC – stawiam na to drugie.

          Oj, oj, proszę mi „Samego życia” nie obrażać, akurat współczynnik antycukierkowatości był tam zawsze na tyle wysoki, że stawiałam tego tasiemca ponad pozostałymi. Ale widzisz, tutaj też ta teoria się sprawdza, bo mimo trzymania się twardo w ramówce przez 8 lat Polsat powiedział im: „Koniec zabawy, spadajcie”, chociaż można było to jeszcze trochę pociągnąć.

          Poczekaj, spokojnie, chwila minie zanim je w tym moim burdelu znajdę… xD

          1. Hehe, moja mama też oglądała „Samo życie” 🙂 A mi się ono tak bardzo nie odróżnia od innych obyczajowych… Ale 8 lat to i tak dużo. Zwróć uwagę, że Polsat akurat nie należy to tych stacji, które lubią wieloletnie tasiemce (chyba że powtórkowe). Na Jedynce czy Dwójce mogłoby to inaczej wyglądać. Inna sprawa, że teraz „Samo życie” nawet powtórek nie ma. Co ich ugryzło?

            Jak to mawiam, kiedy Nero coś zamula: spokojnie, nie pali się 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *