The Whovians have Sobótka

Zaczęło się od cichych konszachtów rok temu, jeszcze na poprzednim i pod względem organizacyjnym bardzo dyskusyjnym krakowskim meecie fanów „Doktora Who”, ale chyba nikt do końca się nie spodziewał, że skończy się faktyczną, odrębną zlotową inicjatywą. Wprawdzie nie toczka w toczkę taką, jaką sobie wtedy wydumałyśmy, z rozstawianiem kostek rodem z „The Power of Three” po mieście i innymi takimi działaniami, ale jednak. Nie, że wyszło gorzej. Po prostu inaczej i to w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa.


Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… tak to się zaczęło. Wykadrowane z fotki nie pomnę, od kogo, jeśli autor rozpoznaje, to niech się zgłosi.

Cała historia obejmuje trzy dni, od 18 do 20 lipca. Szczęśliwie dla mnie, w tym roku nie musiałam pakować się do autobusu bladym świtem, bo daleko nie było. Przed 10.00 wsiadłam do pekaesu do Wrocławia, wpół do 13.00 przeskoczyłam do innego, który zmierzał w stronę Sobótki, wcześniej kupiwszy w świeżo otwartym na dworcu lumpeksie małą sztruksową torebeczkę za dwa złote jako brakujące ogniwo mojego mniej lub bardziej prowizorycznego cosplayu. Wszystko fajnie, wszystko zgodnie z planem, tylko jednego nie przewidziałam. Że autobus do Sobótki nie będzie miał klimatyzacji i utknie na dłuższą chwilę na rozkopanych Bielanach Wrocławskich. Efektów można się domyślić. Zwłaszcza, że aby zadać na dzień dobry whoviańskiego szyku, ubrałam t-shirt z Cybermanem w kolorze przede wszystkim czarnym. Dlatego trzeba było odcierpieć swoje. Mimo, że wcześniej dostałam od jednego z orgów w osobie Soni zdjęcia przystanku, żeby się nie pomylić i nie wysiąść w złym miejscu, oczywiście o mały włos nie przeoczyłam go, bo nie dostrzegłam od razu widocznego na fotografii wielkiego napisu xD Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wysiadała tam pewna dziewczyna z wyjątkowo dużym pakunkiem wśród bagaży. Po cichu od początku podróży podejrzewałam, że może zmierzać do Sobótki w tym samym celu, co ja i wkrótce, gdy zebrana już na miejscu reszta ekipy przyszła odebrać nowoprzybyłych, moje przypuszczenia okazały się trafne. Co więcej, wyszło później na to, że… znamy się z Internetu, ale żadna nie kojarzyła drugiej z twarzy. Taki numer. Jednak sporą część obecnych w przeciągu tych dwóch dni na różnych etapach zlotu znałam i to niekiedy całkiem nieźle, bo już pozainternetowo. Vide orgi, czyli Sonia i Olga, Ewa aka Astroni, Karolina znana też jako Lost i Aga/Agrafka. Do tego para osób znanych tylko z Sieci – Wolf i wspominana już Matthi – a całą resztę dopiero trzeba było poznać. Całą resztę, to znaczy Aleksandrę, Dominikę, Olę, Basię i mamę Basi plus jeszcze parę, których imion, wstyd przyznać, nie zapamiętałam. Dziwnym trafem w naszym whoviańskim gronie zabrakło facetów… Jak stwierdziłyśmy później, męska część fandomu albo się nie angażuje zbytnio w takie zloty albo w ogóle nie wychodzi z domu 😛
Zaczęliśmy od nabycia odpowiedniej ilości prowiantu wszelkiego, rozłożenia się w pokojach i ewentualnego przebrania się w kostiumy, bo przecież przy tej pogodzie chyba nikt nie ryzykowałby przepocenia w trakcie podróży stroju, w którym ma biegać potem przez cały weekend. Cosplayerów mieliśmy nie więcej niż rok temu, ale z wyraźniejszym, żeby nie powiedzieć jednoznacznym przegięciem w stronę klasycznych serii – po ośrodku biegali sobie Czwarty, Trzeci i Drugi Doktor (który w kolejnych dniach zmieniał się w Mistrza od Trzeciego i Daleka), Jamie i Leela. Reszta poprzestała na adekwatnych koszulkach. Ale zanim wszyscy dojechali (albo przynajmniej większość), minęła dłuższa chwila, którą wykorzystaliśmy na rozłożenie gratów w pokoju, wyżeranie Jelly Babies i doktorowy wariant gry w „Zgadnij, kim jesteś”. To znaczy każdy komuś innemu przyklejał na czoło – najczęściej na włosy, ała – karteczkę z imieniem jakiejś postaci i trzeba było za pomocą pytań pomocniczych dojść, kim się zostało. Mi trafił się Brygadier, a najgorzej miała Aleksandra, która została Bratankiem z „The Doctor’s Wife” i dłuuugo nie mogła się odgadnąć, żeby koniec końców rozczarować się, bo nie lubi Oodów xD Później przeszliśmy na dół (pokój mieliśmy na najwyższym, drugim piętrze) do sali konferencyjnej, gdzie zajęliśmy się szeroko pojętą integracją. Olga rozłożyła na stole zrobione przez siebie doktorowe dobra w formie breloczków, kolczyków i innej biżuterii, w znajdującej się bliziutko kuchni Astroni w mikrofali grzała pierogi (których dwie paczki kupiła teoretycznie dla siebie, a w praktyce jedli wszyscy – jesteśmy okropni, wiem), zaś dziewczyny smażyły – z braku patelni w garnku – paluszki rybne i przyrządzały budyń w zastępstwie custardu. Ucząc się na własnych błędach z zeszłego roku tym razem zawczasu zadbaliśmy, aby paluszki były z filetów, a nie z mielonki 😛 Była również pierwsza w ciągu tego weekendu prelekcja, podczas której Olga opowiadała o tak zwanym extended universe w DW. Tam są takie rzeczy, o których się nawet starym tardom nie śniło – wliczając w to kosmitów z życiem małżeńskim i drzewo, które zostało Władcą Czasu oraz naszym ulubionym zlotowym grypsem 😀

A to wszystko po to, żeby przetrwać panujący na zewnątrz upał, dlatego dopiero około godziny 18.00 postanowiliśmy przejść na taras, wyposażony w daszek, stoliki, ławki, krzesła, grilla oraz piaskownicę. Z tej ostatniej nie korzystaliśmy 😛 Za to grill przydał się bardzo do upieczenia kiełbasek na wczesną kolację, zaś wszystko, na czym dało się usiąść, do dalszej zabawy. Jedni pilnowali, coby nam się mięsiwo nie spaliło, inni rysowali, a wszyscy rozprawiali o takich rzeczach, że aż przyniesiony przez mamę Basi arbuz się zaczerwienił 😀 Imprezowanie na świeżym powietrzu skończyło się na kalamburach przerwanych po zmroku, bo po primo komary żarły dotkliwie (o efektach ich uczty miałam się przekonać nazajutrz rano), a po secundo po ciemku słabo widać, kto co pokazuje. A że mimo wszystko za wcześnie jeszcze było, żeby iść spać, wróciliśmy do konferencyjnej, która okazała się skrywać pewną niespodziankę. Mianowicie to, co wcześniej uważaliśmy za obłożoną boazerią ścianę, było w rzeczywistości przesuwanymi drzwiami, za którymi kryło się drugie wejście do – według oficjalnej wersji zamkniętej w tym czasie – kawiarenki. W ten sposób mieliśmy dodatkową opcję rozrywki w formie stołu bilardowego, który cieszył się całkiem sporym powodzeniem, bo jak ktoś nie grał, to chociaż oglądał. Szkoda tylko, że do stojących obok piłkarzyków nie było piłeczki, bo podejrzewam, że też byliby na niego chętni… Do tego dorzućmy podjadanie przyniesionych przez kogoś czipsów i innych takich (na zasadzie „co rzucone między nas, to wspólne” :P), słuchanie doktorowego soundtracka z czyjegoś laptopa i bawienie się czyimś sonicznym śrubokrętem Jedenastego. I tak, aż się wszyscy zmęczyli i zdecydowali rozejść do pokoi. Bo koniec końców zmieściliśmy się w trzech. Mi przypadła tak zwana „piątka” pospołu z Astroni, Lost, Basią i jej mamą. Pozostałe to były druga „piątka” i bodaj jedna „trójka”. W tej drugiej dość szybko zrobiło się cicho, zaś w tej pierwszej impreza – z tego, co słyszałam przez drzwi – trwała jeszcze dłuuugo.

Dzień drugi dla mnie rozpoczął się wyjątkowo wcześnie, bo Lost wstała już po 7.00, a ja niestety na wyjazdach mam zazwyczaj płytki sen 😛 Poza tym, jak już wspomniałam wcześniej, właśnie wtedy się przekonałam, że poprzedniego wieczora komary urządziły sobie niezły posiłek na moich nogach, a spanie z niemiłosiernie swędzącymi kostkami też do łatwych nie należy. W każdym bądź razie kiedy już się ogarnęłam, sturlałam na parter do kuchni, przyrządziłam sobie śniadanie w formie wczorajszej bułki krzywo rozkrojonej nożem do smarowania oraz herbaty i wygrzebałam się na taras, zastałam tam tylko Lost właśnie. Potem przyłączyły się Basia z mamą (którą już wcześniej spotkałam w kuchni – mamę, nie Basię) i Astroni, ale ogólnie mimo umówienia się ze wszystkimi na bycie na nogach o 9.00, było nas… no, trochę mało. Zanim wszyscy doszli jako tako do siebie po sturlaniu się z łóżek, minęła jeszcze odrobina czasu. Niestety ze względu na panujący przez kolejny dzień niemiłosierny upał znowu zmuszeni byliśmy przesiedzieć najbliższe kilka godzin w sali konferencyjnej, ale mieliśmy zaplanowane na ten czas kolejne punkty zlotowego programu, więc nie nudziliśmy się. Ewka zaprezentowała pierwszy bodaj w polskim fandomie doktorowy stand-up (z pamiętnym dowcipem o River pytającej matkę o swoje pochodzenie xD), a przede wszystkim odbyła się wiedzówka, znaczy się konkurs wiedzy o serialu. Zostaliśmy rozdzieleni na trzy trzyosobowe drużyny – mi przypadło być w jednym teamie z Lost i koleżanką-blondynką-w-okularach-której-imienia-nie-pamiętam – które w kilku turach odpowiadały na pytania dotyczące zarówno ery RTD i Moffata, jak i klasycznych serii. Stopień trudności był różny – od „oczywistych oczywistości” po detale, które zazwyczaj zapamiętuje się dopiero po kilkakrotnym obejrzeniu danego odcinka. A to wszystko pod cichym patronatem pewnego kołnierza, którego w swoim podejrzanie dużym bagażu przytachała Matthi.

Tak, można coś takiego zrobić samemu. Trzeba tylko trochę talentu i wieeeelkich pokładów cierpliwości. Na przykład ja nie mam żadnej z tych cech w tej kwestii 😀 Oczywiście takie cacko nie mogło być nagrodą w konkursie, ale było coś równie sympatycznego – pluszowa TARDIS. Użyłam liczby pojedynczej nieprzypadkowo. Ta drużyna, która wygrała z pozostałymi, w finale rozdzielała się i każdy z jej dotychczasowych członków musiał wojować na własny rachunek. Może to lepiej, że mój team był drugi… Dlatego, że często brałyśmy pytania określane jako „hardkorowe”, za które było najwięcej punktów, ale na których najłatwiej było się wyłożyć albo dlatego, że rzucałyśmy się na pytania z ery RTD, a potem się okazywało, że to te kilka cholernych odcinków, których jeszcze nie widziałam xD W końcu, po dość wyrównanej walce, grand prix zgarnęła Wolf. Przy tym okazało się, że Matthi lada moment przyjdzie się już zbierać na autobus powrotny. Z tego powodu uznaliśmy, że to chyba odpowiedni czas, aby wreszcie porobić sobie trochę zdjęć na pamiątkę. Również po to, żeby uwiecznić nasze absolutnie fantastyczne stroje oraz zapozować z kołnierzem, który prędko stał się Kołnierzem Rassilona i nawet zaproponowano, aby otrzymał własną stronę na Facebooku. Oczywiście takowa strona później powstała – nie pytajcie, za czyją sprawą 😀 Fotki są, po Internecie się już szlajają od dawna, więc szukajcie, a znajdziecie. Zdaje się, że to właśnie jakoś potem była druga prelekcja tego zlotu. Moja. Tadą, wreszcie i ja zdecydowałam się na jakiś wkład w program. Oczywiście o czymś, na czym się dobrze znam, czyli… na doktorowych figurkach, w tym wypadku jako ułamku ogólnego merchu. No cóż, materialistą jestem i nic, co można obmacać, kupić i postawić na półce, nie jest mi obce. Przy czym każda z tych czynności w wypadku wielu przedstawionych przeze mnie egzemplarzy i zestawów zakrawa na abstrakcję, bo ich dostępność w naszym pięknym kraju jest minimalna, a ceny sprowadzenia tego czy owego z Wielkiej Brytanii są trochę przerażające. No cóż, no cóż, no cóż. Przynajmniej ładne zdjęcia sobie pooglądaliśmy. Po 17.00 – chciałoby się rzec, że tradycyjnie – zeszliśmy na taras, aby ponownie jeść różne rzeczy z grilla i ponownie bawić się w kalambury. Tym razem jednak nikomu nie chciało się skakać i machać łapami, więc były rysunkowe. Za to nadal bardzo zabawne. Jeśli nie bardziej…


Ja niestety nie uwieczniłam naszych obrazków, ale Sonia i owszem. No to teraz zagwozdka dla was – ile tytułów odcinków nowych serii bylibyście w stanie odgadnąć na podstawie tych ilustracji? XD

Resztę wieczoru zajęły nam błazenady w konferencyjnej i baaardzo luźna prelekcja kolejnej-koleżanki-której-imię-zapomniałam o nawiązaniach do Doktora w innych produkcjach. Niestety już bez Astroni i Basi z mamą, które w późnych godzinach popołudniowo-wieczornych zabrały się w stronę Wrocławia. Wtedy też definitywnie zrezygnowaliśmy z planowanego pierwotnie LARP-a, czyli improwizowanej gry terenowej, przekładanego bez ustanku od piątku najpierw z powodu upałów, a potem już chyba tylko z powodu naszego niechcemisięnia. Jakkolwiek możemy powiedzieć i nawet pochwalić się, że odejście od tego punktu programu było naszą wspólną decyzją, a nie kwestią przypadku i dezorganizacji, if you know what I mean 😛 Więc cóż? Bilard, Wolf kontynuująca zabawę w rysunki do odcinków DW, wertowanie Internetu w poszukiwaniu zdrowego cracku (skecz z Catherine Tate i Davidem Tennantem z Comic Relief zawsze mile widziany) i takie tam. Znowu bawiliśmy się tak, dopóki nie zaczął morzyć nas sen. Ale przejście do pokojów wcale nie oznaczało dla wszystkich końca tego dnia, o nie. Zrzuciliśmy tylko dzienne ciuchy na rzecz wygodniejszych o tej porze piżam tudzież strojów piżamopodobnych i kto nie kimał, ten przybył do tej bardziej zapchanej z „piątek” na pogaduchach oraz nocnym seansie „The Curse of Fatal Death”, którego to jakimś cudem kilka osób nie znało. No to teraz poznały i chyba nie żałowały ;D

Trzeci dzień oznaczał niestety ni mniej ni więcej tylko to, że zbliżamy się do finiszu. Po ogarnięciu się, zjedzeniu czegoś i posprzątaniu bajzlu pozostawionego przez tych z nas, którzy dotrwali do tego momentu i nie wyjechali wcześniej, wesołą gromadką ruszyliśmy na autobus do Wrocławia. Czy też raczej busik, bo to, co się zjawiło na przystanku, było raczej malutkie. Ale się zmieściliśmy. My i Kołnierz, który wracał z Olgą 😀 Pogoda znów nie rozpieszczała, ze wszech miar próbując nas ugotować i to bardzo dosłownie, bo temperatura gruuubo przekraczała 30 stopni. Głównie z tego powodu planowany pierwotnie pochód w kostiumach po Rynku nie odbył się, a zamiast tego schroniliśmy się pod parasolami ogródka pizzerii Dominium, gdzie część z nas jednak się przebrała (w toalecie, oczywiście xD), po czym zagraliśmy jeszcze raz w karteczki na czołach i zjedliśmy pizzę, która z czasem zrobiła się radioaktywna. Bo wiecie, jak zostają na talerzu tylko trzy kawałki, to pewien symbol wręcz sam się układa… 😀 Parę osób z tej części towarzystwa, która była miejscowa, stopniowo się rozeszło, na chwilę pojawiła się jakaś bliżej mi nieznana koleżanka z chłopakiem i finalnie została nas czwórka – ja, Sonia, Olga i Wolf – która stopniowo pożegnała się ze sobą ładnie i porozchodziła na swoje dworce czy też miejsca zamieszkania.
I to by było na tyle.

Inne drobiazgi, o których należy wspomnieć:
– Sonia robiąca minę w stylu „:C” za każdym razem, gdy ktoś mówił o Adricu.
– Drzwi do łazienki w jednym z zajmowanych przez nas pokoi, które wyglądały mniej więcej tak:

– Inkarnacja Mastera zwana Crispym jako „spalony Kenny z South Parku”.
– Budyń waniliowy to tak naprawdę utajone Ciało.
– „Doctor in Distress”. Oczywiście z jedynym i niepowtarzalnym, przesiąkniętym latami 80. teledyskiem.
– Master z przypinką „Czarny charakter”.
– Crossover DW i filmu „Kingsajz” jest jak najbardziej mile widziany.
– Adric nie umarł, tylko poszedł do Akademii Pana Kleksa, bo miał imię na „A”.
– Soundtrack do „Flash Gordona” w wykonaniu Queenów słuchany w dzieciństwie podstawą dobrego gustu muzycznego w dorosłym życiu.
– „Koty liżą masłoooo.”
– Ten tumblr: [klik!]. Króliczki <3
– Moje zęby jako dowód na to, że człowiek został stworzony do jedzenia mięsa.

Powiem krótko – mimo tych paru niedogodności natury siły wyższej kto nie dotarł, niech żałuje. Robienie szeroko rozumianych głupich rzeczy w gronie ludzi, którzy wiedzą, o co w nich chodzi, a poza tym sami nie mają oporów przed ich czynieniem, zawsze wychodzi na dobre. Tak powinny wyglądać porządnie ogarnięte zloty, ot co! Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że przyszłym roku uda nam się spotkać w takim samym albo chociaż podobnym składzie. A może i większym, bo tak się rozbujamy? 😀 Szczerze na to liczę.

P. S. A w następnym wpisie – kto jest ze mną w nieco bliższych kontaktach, ten wie – oczywiście Kabaretobranie i moje wesołe przygody na zielonogórskiej ziemi. Musiałam znowu tam pojechać, no musiałam! 😀

6 myśli na temat “The Whovians have Sobótka”

  1. „…bo przecież przy tej pogodzie chyba nikt nie ryzykowałby przepocenia w trakcie podróży stroju, w którym ma biegać potem przez cały weekend”
    Tylko ja gupia zawsze XD

    A pierogi cieszę się, że się przydały – miałam/mam wrażenie, że inaczej byśmy popadali z głodu w trakcie czekania na to ognisko, serio XD

    „Pierwszy bodaj w polskim fandomie doktorowy stand-up” – yeah, jak dumnie to brzmi!

    Radioaktywna pizza!!! XD

    1. Nie gupia, tylko hipsterska xD

      Prawdę mówiąc też tak mi się zdaje, chociaż nie mogę pozbyć się wrażenia, że przez te kilka dni byłam po prostu bezczelnie żarłoczna :c

      Dumnie, dumnie, niechaj Ci różnoracy Rucińscy padają do stóp 😀

Skomentuj ~Lost Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *