Koszaliński wyścig szczurków

I znowu jakoś tak kabaretowo się robi na tym blogu. Cóż, wakacje to zawsze sezon co ważniejszych dużych telewizyjnych plenerówek. Kiedyś też i rozlicznych pojedynczych występów na świeżym powietrzu, ale to chyba już przemija. Jeszcze parę lat temu człowiek w przeciągu dwóch-trzech letnich miesięcy mógł być na kilku imprezach, najczęściej festynopodobnych i tym samym dostać solidną porcję kabaretu. A w tym roku przykładowo w mojej okolicy to tylko K2 na Lwóweckim Lecie Agatowym, gdzie i tak nie mogłam pojechać. Sniiif.

Przysiadłam do oglądania Koszalina z tym większą uwagą, że z oczywistych względów przegapiłam Mazurską i chwilowo nie zanosi się, żebym tę zaległość nadrobiła (co nieszczególnie mnie smuci, ale ciiii). Niezależnie od wszystkiego oczekiwania wobec całości miałam spore, bo i poziom zawsze tu był nie niski i nawet nie średni. W dodatku już – olaboga! – od 20 lat. Kiedy to zdążyło tak zlecieć, nie mam pojęcia, ale wiedząc, że zadebiutowałam na świecie ledwie 4 lata wcześniej, czuję się trochę staro…
Dobra, dosyć tych sentymentów. Co w tym roku przygotował dla nas Koń Polski? Wielką, wielką korporację. Zaś w niej Piotra Gąsowskiego jako bossa i dodatek do duetu Malinowski&Sierański. Bo aktor na kabaretonie to jak grzybek do barszczu. Dodaje smaku. Że go nie popsuje do szczętu skład występujący byłam absolutnie pewna od początku (z takimi ekipami ciężko tak autentycznie spieprzyć całość, naprawdę…), ale może go zmieni? Tego miałam dowiedzieć się w trakcie oglądania.
Zaczęło się od piosenki – oczywiście! – i Moralnych. Tutaj trochę się obawiałam, bo wiadomo, jak to z nimi ostatnio bywa. Ale wybronili się. Co więcej, całkiem szczerze się roześmiałam po kilkakroć na ich numerze, mimo jego dziwnego kształtu wyglądającego jak combo skeczu i badylopodobnego monologu. Dobra, to nadal nie jest tak do końca to, co w złotym okresie ich działalności, ale zdecydowanie przewyższyło poziom większości rzeczy, które teraz grają. Tylko mnie Przemek z wąsami na gumce od majtek rozproszył… i te moje podświadome rozważania pt. „Nie mam pewności, czy to make-up, czy naprawdę Góral się tak postarzał. Czy tam nie wyspał”. Nie miałam na nie jednak zbyt wiele czasu, bo zaraz potem na scenie pojawiły się Ciachy. Oni zawsze są dobrzy, ale teraz to już dali do pieca po całości – zrobili skecz kpiący z femnazi i tej całej ideologii gender, a solidne nabijanie się z tych koszmarków zawsze doceniam. Słowo „solidne” jest tu ważne, bo chichrałam się jak norka, a po tekście o tym, czego pani prowadząca szkolenie nie powinna mieć, poleciałam ze śmiechu na twarz, tym samym waląc nosem w pufę. To było zbyt trafne! Ogólnie zachwyt (mimo bólu nosa, heh heh), który nie wyparował ze mnie jeszcze długo, bo następni w kolejce byli Wyrwigrosze. Numer nienowy i znany mi już z występu, ale idealny do tematu całej imprezy, bo to ten o ludziach z biura obsługi klienta. Jakąś dekadę temu Maciej Stuhr też robił skecz na ten temat. I co? Nic się nie zmieniło. Na pociechę mamy jedną z moich ulubionych w ostatnich latach ról Maurycego Polaskiego i Andrzeja Kozłowskiego mówiącego takim głosem, że aż się prosi o zrobienie z niego nawigacji GPS. Łot, taka moja mała utopia ;D Swoją drogą utopijne nieco klimaty wprowadził Marcin Daniec, bo chociaż monolog znów z gatunku „to nie jest śmieszne, to jest prawdziwe”, to piosenka o tym, że nas tu trzyma „ino klimat i święta” i żeby się nie łamać, bo kiedyś musi być lepiej. Stara, okej, ale to jeden z tych kawałków kabaretowych, które powinny wracać jak najczęściej.
Druga część. Koń Polski z europosłem też odświeżył stary skecz, ale w obecnych okolicznościach okazał się być bardziej niż odpowiedni. A KSM-y? Trochę śmiesznie, bardziej chaotycznie, ale wyciąganie niczego nie spodziewającej się ofiary z publiczności lubię ZAWSZE. No, chyba, że ja jestem tą ofiarą 😀 Ach, i dowcip o Kancie i Nietzschem. To jedno było dobre, naprawdę. Następnie na scenie pojawił się… no któż? Oto jest telewizyjny debiutant – kabaret Inaczej. Do młodych ekip mam jakiś taki uraz z definicji, bo większość nie jest nawet zadowalająca i ta tendencja utrzymuje się co najmniej od 5 lat, ale białostoczanie byli całkiem, całkiem okej. Bez silenia się na nie wiadomo, co… Po prostu okej. Koń Polski po raz drugi też w porządku. A potem przyszedł Robert Korólczyk. Chyba znudził mu się góral, bo się przerzucił na pachnącego szmoncesem Żyda. Szkoda tylko, że nie poszło za tym przejście na bardziej wyrafinowane żarty… To nie to, zdecydowanie nie to. Za dużo dowcipów jak pieprznięcie szpadlem w głowę, podejmujących najaktualniejsze polityczne tematy dla samego podejmowania. Już grająca po jego monologu kapela Romanca, teoretycznie totalnie z odmiennych klimatów, bardziej mi pasowała.
Swoją drogą to właśnie w tym segmencie przydarzył się ten jeden, jedyny moment w całym kabaretonie, po którym został mi spory niesmak. Nie była to wina artystów, a publiczności, która na żart, że sceniczną korporację przejął Gazprom, zareagowała… mocarną falą gwizdów. Chciałam napisać kilka wyjątkowo zgryźliwych słów na ten temat, ale chyba sobie daruję – to i tak w tej konkretnej sytuacji nic nie da.
Ale, jak to śpiewał mistrz Andrus, nie mówmy o dewiacji. Trzecia część wystartowała z plażową piosenką Wyrwigroszy, która już od jakiegoś czasu śmigała po Youtubie. Co by nie mówić, wersja „live” zawsze jakaś taka weselsza i żywsza. Zawsze to dobry dodatek do kawałka, który już jest solidny. Jak to zawsze u nich. I nawet aspekt edukacyjny jest! 😀 Moralni nie śpiewali, woleli słowo mówione. Szczęśliwie za „tą razą” u boku Górala pojawił się Mikołaj, bo już się lekko martwiłam, że przyjechali w niekompletnym składzie. A może raczej powinnam powiedzieć, że ci byli z tym, bo już się obawiałam, że przyjechali tam bez tego? ;D Znowu się pośmiałam! O święty Bałtroczyku, co się dzieje? Przecież to z nimi nie zdarza mi się od lat! Nawet, jeśli padły parę razy dowcipy polonistyczne, które z zasady mnie odrzucają, bo żarty ludzi z filologii polskiej to nawet nie suchary, jeno Sahara. Warto przy tej okazji wspomnieć o wstawce konferansjerskiej, która pojawiła się tuż potem i która mogłaby być niezłym mini-sequelem do numeru Zenona Laskowika o kancelarii cmentarnej. A potem przyszła pora na Raki. RACZKI. Tyle kazali mi czekać na wisienki z tortu, ale się doczekałam. I szybko się zorientowałam, dlaczego ich numer pojawił się tak późno… Odrobina kontrolowanego świntuszenia jeszcze nikomu nie zaszkodziła, a ilu rozbawiła. No i wiadomości z prasy jakoś nagle robią się bardziej pozytywne. Panowie, ja poproszę takie różowe okulary, jak te ze skeczu! Aha, i dowcip o sankcjach USA bije na głowę większość nawiązań do tej sytuacji, na które silili się co niektórzy wcześniej. Chłopaki z Inaczej zadbali o to, żeby miły acz niegrzeczny nastrój nie padł. To był temat na skecz, którego wcześniej aż tak konkretnie chyba nikt nie podjął – pojedynek na wysokiej jakości sass. Ile odzywek z tego można przemycić do codziennych rozmów! 😀 Tymczasem zaraz po nich Ciach znowu bombarduje świeżynkami. Nietrudno jest więc się domyślić, że nadal było fajnie. Posłuchaliśmy trochę o stosunkach damsko-męsko-rodzinnych – w tym temacie ta ekipa radzi sobie naprawdę nieźle, a ten numer to tylko udowadnia. Co następne? Cóż… Był Hanek w Rakach, to i musiał być Hanek w monologu. Nie, żebym narzekała, bo w dobrym. Taka prawidłowość bardzo mi się podoba 😉

Jeszcze tylko kolejna piosenka w wykonaniu Romancy i tak się ten jubileuszowy Koszalin zakończył. Po tym wszystkim tak sobie pomyślałam, że nie ufam ludziom, którzy nie lubią tego festiwalu kabaretowego. Czasem bywa troszkę lepszy, czasem troszkę gorszy, ale nigdy nie rozczarował mnie zupełnie. Wiem, że się powtarzam, bo kiedyś już, przy bodaj czternastej edycji sześć lat temu relacyjkę zakończyłam podobną tyradą, ale będę to robić tak długo, aż co niektórzy to zrozumieją. Nie na wiele zda mi się impreza, która w jednym roku strzela epickim fajerwerkiem tylko po to, aby w następnym paść na twarz. Wolę taką, która może nie zawsze ma w zanadrzu szeroko rozumianą bombę, ale jest solidna i daje mi pewność, że kolejnym razem będę się bawić co najmniej tak dobrze, jak poprzednio. Najlepiej, żeby przy okazji można było tam znaleźć taką luśną, ciepłą atmosferkę, bez jakiejś napinki czy czegoś w tym stylu. Taaa, dobrze myślicie. Uważam, że Koszalin ma i to, i to. Koszalin, czy – jak to ujmował Daniec – Koszaliniuniu. I niech tak będzie przez kolejne dwadzieścia lat, a jak bogowie dadzą, to jeszcze dłużej.
Nie straciłam tych trzech godzin bez sensu. Dzięki, Koniki, Koniczynki i inne Koniowe rzeczy. Dzięki.

2 myśli na temat “Koszaliński wyścig szczurków”

  1. Daguś o kabaretach – cóż może być lepszego? ;D
    O, Inaczej. Fajna nazwa, faktycznie nie znam. Okej, mówisz? Ciekawe, co z nich wyrośnie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *