Dzienniczek bardzo pop (7)

Tak się cieszyłam na te wakacje, a tu bum! Minęły jak zwykle za szybko. Naturalnie kończąc z radością i ulgą semestr letni miałam gigantyczne wręcz plany co do tego, czego to ja teraz nie obejrzę, nie przeczytam czy nie wysłucham. Wyszło… no cóż, jak wyszło. Leń w tym względzie mnie dopadł koszmarny. Bo po cholerę siedzieć i wgapiać się w ekran telewizora/komputera, skoro na zewnątrz tak fajnie i ciepło jest? Miało to oczywiście swoje dobre strony – co trochę widać po paru „opisach przygód”, które zdążyły się już pojawić na blogu. Ale i tak siedząc teraz przed laptopem w ciemny, jesienny wieczór mam delikatne poczucie absolutnego nic-nie-zrobienia przez całe lato. Te studia z jednej strony niszczą mi mózg, a z drugiej demotywują na maksa, jak Andrusa kocham.
Dobra, jednak mimo wszystko coś tam się udało ogarnąć, więc kończę już typowe „wstępniakowe” ględzenie i czym prędzej piszę o tym wszystkim.

Filmowo:
Dama Kameliowa (1994) – kiedyś z pewnych powodów cholernie chciałam obejrzeć ten film. Potem jakoś o nim zapomniałam. A ostatnio hop, wyskoczył mi nagle na Kulturze. Nigdy nie byłam wprawdzie fanką filmów kostiumowych, zwłaszcza tych bardziej romansowych, ale… tutaj było jakoś inaczej. Pierwszą godzinę obejrzałam bez znudzenia i marudzenia, a to już sporo. Z drugą było różnie, ale dzięki bogom nie aż tak, żebym miała ochotę prędko przypomnieć sobie, gdzie to ja położyłam pilota. Ale doskonale zdaję sobie sprawę, że to w żadnym wypadku nie była kwestia fabuły czy obserwacji XIX-wiecznej obyczajówki. „Dama Kameliowa” jest po prostu piękna do bólu pod kątem wizualnym. Wnętrza. Kostiumy. Ach, te kostiumy! Toż to był istny costume porn. Nie wspominam już o aktorach. Obsada jest mocno krakowska i jakoś tak… No dobry Gatissie, oni wszyscy też wyglądali przecudnie, a szczególnie główny duet. W sumie jeśli weźmiemy pod uwagę, że to Anna Radwan z Janem Fryczem, czyli tacy ludzie, którzy w zasadzie w każdym filmie poza solidnym aktorstwem mają do zaoferowania urodę (nawet występując w różowych sukienkach – dotyczy obojga), to niby nic dziwnego. Tylko, że w sceneriach pokoi z epoki czy też jezior i łąk, w zdobionych obficie gorsetach i surdutach, to jakby mnoży się razy pięć czy nawet sześć. Pewnie stąd mimo wszystko po seansie szarpnęłam się na całe 7/10, chociaż miałam dać tylko 6. Ale nie, takie filmy trzeba chwalić, bo czasem człowiek potrzebuje po prostu ładnego obrazka i nienachalnie zagranej reszty. Naprawdę.

Serialowo:
Vicious (2013), odc. 2-4 – moja miłość do Freddiego i Stuarta trwa nieprzerwanie. A nawet się trochę nasila. Trudno się dziwić, skoro to, co ujęło mnie w pierwszym odcinku – znaczy się zabawne dialogi i urok odtwórców głównych ról – oblazło mnie ze wszystkich stron w następnych. Taaa. Zaczęło się dobrze, a potem jest jeszcze lepiej. Naszą ulubioną parę spotykają nowe, czasem trochę dziwne przygody, wyrafinowane wzajemne złośliwości śmigają jak jaskółki, Violet nadal nie daje spokoju Ashowi… 😀 Przy czym mimo wdzięku wszystkich z obejrzanych do tej pory epków zdecydowanie zwycięża u mnie póki co ten z numerem 4. Nie tylko dlatego, że rzuca bohaterów – skądinąd starszych ludzi – do modnego klubu. Nie tylko dlatego, że w jakimś takim porywie wywijają do „TiK ToK” Ke$hy. Nie tylko dlatego, że Penelope… a zresztą kto widział, ten wie. Po prostu to był pierwszy bodaj odcinek, gdzie twórcy dali nam trochę wytchnienia od spirali wrednoty, jaką panowie nakręcają między sobą – wprawdzie bardzo śmiesznej, ale ileż można żreć same cukierki – i dali, tak dla równowagi, trochę dowodów na to, że tak naprawdę Stuart i Freddie nie żyją ze sobą wyłącznie po to, żeby się nawzajem doprowadzać do szału. To było… po prostu fajne. Naprawdę. I przy okazji dało świetny przykład na to, że można wrzucić do sitcomu głębszy „ton” na tyle subtelny, żeby człowiekiem nastawionym na bezrefleksyjną rozrywkę (bo czegóż innego można przy tym gatunku chcieć?) nie trzepało. No i… Dobra, skłamię, jeśli nie powiem, że dowcip z „najpopularniejszym wrogiem z Doktora Who” z odcinka 2 mnie poniszczył. Tak. Tego typu aluzje zawsze mnie biorą.
Siedem życzeń (1984) – to z cyklu podróży sentymentalnych albo wakacyjnych powtórek. Ewentualnie tych pierwszych wywołanych przez te drugie. Bo ten serial w całości widziałam raz, góra dwa, w dodatku nie bliżej niż jakieś 8 czy 10 lat temu, ale wbił mi się w pamięć na tyle intensywnie, że nie mogłam sobie odmówić małej repety. Chyba trudno mi się dziwić, zwłaszcza, że nie była to kwestia wyłącznie nostalgii. Powiedzmy to tak… Seriale dla dzieci i młodzieży w latach 80. w lwiej części były nudne, źle nakręcone, natrętnie moralizatorskie i najczęściej obsadzone irytującymi dzieciakami. Odstępstw od tej reguły było stosunkowo niewiele, a takie „Siedem życzeń” nie dość, że jest jednym z nich, to jeszcze na tle pozostałych „wyjątków” wyróżnia się do tego stopnia, że aż do następnej dekady nie zaistniało nic, co by ten serial chociaż trochę przypominało. Nagle mamy w środku ówczesnej rzeczywistości – notabene oddanej fajnie i bez nachalnej brzydoty, jak to teraz się robi – odrobinę magii w postaci gadającego kota i spełnianych przez niego życzeń. Można się dzisiaj śmiać z ‚technikaliów’ typu sceny z kwestiami Rademenesa, pytanie tylko, po co? Ile podobnych ówczesnych seriali może pochwalić się takim klimatem, takim aktorstwem, taką dbałością o szczegóły? Przypomnijcie sobie cały ten egipski biznes, a poza tym czy przyglądaliście się kiedyś plakatom w pokoju Darka? Czy jakikolwiek inny polski odcinkowiec, nawet późniejszy, doczekał się zbioru 9 przebojowych piosenek napisanych specjalnie na tę okazję przez nie byle jakich autorów – wszak to Zembaty i Porter, John Porter – i wykonanych przez jeden z najpopularniejszych wówczas zespołów rockowych? Właśnie. ŻADEN. A wypadkowa tych wszystkich cech dała nam coś, do czego miło się wraca bez zniechęcenia, którego można doznać widząc, jak dramatycznie zestarzała się ulubiona produkcja z dzieciństwa.
I nie zapominajmy o jednym. Dam głowę, że bez „Siedmiu życzeń” wszystkie te na poły magiczne seriale Jerzego Łukaszewicza, na których wychowywała się dzieciarnia w latach 90., nigdy by nie powstały. A przynajmniej nie w takiej formie.


Przeczytałam taki komentarz pod filmikiem na YT z którąś z serialowych piosenek i nie mogłam się powstrzymać. To było takie… akuratne.

Akwen Eldorado (1988), odc. 1-2 – opowiem wam teraz historię tak niedorzeczną, że aż śmieszną. To jest rewatch, ale rewatch dosyć specyficzny. Dawno, daaawno temu, jeszcze będąc w ogólniaku, rzuciłam się na tę miniserię jak szczerbaty na suchary, radośnie pochłaniając pierwsze trzy epki w przeciągu jednego tygodnia. Został tylko finał. I… nie tknęłam go przez następne trzy lata. Do dzisiaj po cichu się z tego śmieję, chociaż nie bardzo jest z czego, bo to tylko kolejny dowód na moje epickie lenistwo. Bo te trzy lata się zrobiły z trzech dni. No wstyd, wiem. Wstyd, który jednak postanowiłam w te wakacje zmazać. Żeby jednak ze zrozumieniem zabrać się za ostatni odcinek, musiałam odświeżyć sobie wydarzenia z poprzednich. Bez poczucia jakiegoś przymusu, bo „Akwen Eldorado”, chociaż zdaje się być mocno zapomniany, to dobry kawał serialu. Realia teoretycznie niezbyt porywające i zdecydowanie mało sensacyjne – dwóch młodych chłopaków, braci z rybackiej rodziny, przyjeżdża na Mazury za chlebem i dachem nad głową, z tym drugim okazuje się nie być zbyt różowo, obiecanych mieszkań spółdzielnia nie ma, więc zamieszkują w sypiącym się domu starszego pana nazwiskiem Sznajder i ciężko pracują na jeziorach, okazuje się, że grasują tam kłusownicy, którzy kradną ryby z sieci i sprzedają na lewo, i te pe, i te de. Bardziej obyczajówka, taaa? Nic bardziej mylnego. Jak to w życiu naprawdę się zdarza, w sprawach niby to trywialnych ludzie wykazują aż nadto zaciętości, bo dla nich to nie jest byle co. Jeśli spojrzymy na całą fabułę z takiej perspektywy, wkręcenie się w nią nie będzie problemem. Chociaż akcja zawiązuje się dość nieśpiesznie, już w pierwszym odcinku mamy mocne „pieprznięcie”, a potem – trochę jak u Alfreda H. – napięcie powoli narasta. Nie brakuje sprawnie zrealizowanych z dreszczykiem emocji scen z udziałem łodzi i motorówek, bardzo fajnie uzupełniających się ze spokojniejszymi, bardziej dialogowymi momentami. Jakkolwiek gdy już zaczyna się cała przeprawa Sobczyków z kłusownikami, to ciągle coś się dzieje. A wszystko to polane konkretnym sosikiem lat 80., który – nie da się tego ukryć – lubię cholernie. Sporo jest tego nie tylko w samych realiach, ale i w klimacie, podkreślanym świetnie przez muzykę. Fascynacje Andrzeja Korzyńskiego elektronicznymi brzmieniami są wyraźne, ale nie dominujące – zgrabnie łączą się z pojawiającym się często bardziej tradycyjnym instrumentarium. Pewnie dlatego temat z czołówki jak dla mnie zwyczajnie wyrywa z kapci (szkoda tylko, że sam obraz nie jest równie dynamiczny, ale cóż…). Sporym atutem jest również aktorstwo. Drugi plan zaludniają solidne nazwiska pokroju Edmunda Fettinga, Krzysztofa Stelmaszyka czy Zdzisława Kozienia, ale to, co mnie przyciągnęło i szczególnie urzekło w tej konkretnej produkcji, to odtwórcy głównych ról. Zaczynając od braci Sobczaków w osobach Jerzego i Wojtka, których zagrali tacy dwaj młodzi i świeżo po szkole… Z naszej obecnej perspektywy – osób, które orientują się w ich późniejszym dorobku – pierwsze sceny mogą być zaskoczeniem, ba, może nawet lekkim szokiem. No bo kurczę, na ekranie Artur Dziurman (notabene oglądany przeze mnie ledwo kilka dni wcześniej w „Damie kameliowej”), ale w głośnikach… zdecydowanie NIE Artur Dziurman. No właśnie, z nie za bardzo znanych mi przyczyn sympatyczny debiutant przemawia głosem nieco starszego kolegi, Wojciecha Wysockiego. Biorąc pod uwagę, że obaj panowie brzmią dość podobnie, a branie do dubbingowania kogokolwiek aktora o zbliżonej tonacji zdaje się nie mieć sensu, domniemuję, że coś być może przeszkodziło Dziurmanowi w stawieniu się na postsynchronach i stąd to zastępstwo. Tak czy siak przez pierwsze sceny to sprawia pewien dyskomfort, przyznaję. Jednak po pewnym czasie, dzięki wysiłkom pana podkładającego, człowiek się przyzwyczaja. Zaczyna traktować tego Dziurmana mówiącego Wysockim jako specyficzny dla tego jednego filmu, osobny byt. To głupio brzmi, ale w moim wypadku tak jest 😀 Na szczęście drugi z odtwórców ról głównych przemawia z ekranu swoim własnym głosem. A jest nim… werbelki, fanfary, prośba o trzymanie się krzeseł… Łukasz Rybarski. Tak. TEN Rybarski. Nie da się ukryć, że ten człowiek jest wykształconym aktorem i zanim poświęcił się karierze kabaretowej, zdążył coś niecoś zagrać. Bardzo fajnie zagrać zresztą, bo… Rozumiecie, w każdym rodzeństwie musi być ten najmłodszy, najzadziorniejszy i najczęściej pakujący się w kłopoty. Tutaj padło na Wojtka. A kto wciela się w tę postać? 😀 Tylko do tej pory zachodzę w głowę, co mnie bardziej ujęło w Sobczaku numer dwa. Czy to faktycznie głównie aktorstwo Rybarskiego, który jest w „Akwenie Eldorado” tak fajny i swojski, że zwyczajnie nie da się go nie lubić, czy może jednak to, że jego bohater z dwójki braci jest ciekawszy. Bo Jerzemu blisko jest do szeroko rozumianego ideału… no, w każdym bądź razie zdecydowanie bliżej. Porządny, uczciwy, chce się ożenić, ustatkować, i te pe. Za to Wojtek, cóż, święty nie jest. Swoje za skórą ma, co raz zostaje wyraźnie i bardzo konkretnie wyłożone. Ale to wszystko nie zmienia faktu, że w gruncie rzeczy dobry, pracowity chłopak jest.
Okej, jeżeli ci dwaj to jeszcze nie dość, aby was zachęcić do wzięcia się za ten serial, to napomknę – bo nie mogę sobie tego odmówić – że w roli ichtiologa Marka, który dość szybko zaprzyjaźnia się z braćmi, pojawia się kolejny pan, co to go wszyscy znamy z kabaretowej sceny, ale ma papiery na aktorstwo, a konkretniej mówiąc Jerzy Kryszak. I to powinno wystarczyć, bo wychodzę z założenia, że każda okazja, aby obejrzeć go w produkcji nie będącej komedią, jest dobra. Zwłaszcza, że grać to on umie, oj umie.

Książkowo:
Agatha Christie „Nemezis” – nie mogę się uspokoić z tą Christie, co nie? W sumie mogłabym, ale jak tu się powstrzymać, kiedy na bibliotecznej półce w swoim rodzinnym mieście nareszcie dostrzegasz tę powieść, na którą polowałaś od dawna, ale jakiś mało uprzejmy użytkownik biblioteki wrocławskiej przetrzymywał ichni egzemplarz od co najmniej kilku miesięcy. Zależało mi, bo miałam w planach obejrzenie adaptacji filmowej, co faktycznie potem zrobiłam, ale nie wyprzedzajmy faktów. Tak czy siak – dorwałam, przeczytałam i… nie było zaskoczenia. Znaczy się było o tyle, że jak zwykle nie udało mi się wcześniej domyślić, kto zabił, bo w tej kwestii pani Christie zdaje się nigdy nie dawać ciała. Ale mimo pomysłowości całej intrygi nie wciągnęłam się w nią tak mocno, jak to przy niektórych innych powieściach tej autorki bywało. Nie zmienia to oczywiście faktu, że wielu innych twórców kryminałów mogłoby uczyć się od niej trzymania solidnego i równego poziomu kolejnych swoich książek. Dlatego na BiblioNETce pojawiło się 4,0, a nie mniej. Bo mniej dać to zwyczajnie nie wypada.

I ponownie kończę mój popkulturalny wywód na smutno, ale widocznie taki już mój los. Bo do takich autorów, jak Agatha Christie, którzy z pewnego poziomu starali się nie zjeżdżać, należała w mojej opinii Joanna Chmielewska. Z tym większą przykrością piszę o tym w czasie przeszłym, że dawno, dawno temu – gdzieś pod koniec podstawówki – pod wpływem serialowej ekranizacji „Całego zdania nieboszczyka” wpakowałam się w jej twórczość i przez jakiś czas tkwiłam w niej radośnie. Wprawdzie objętość większości z nich nawet dla takiego pożeracza książek, jakim wtedy byłam, sprawiała wrażenie trochę przerażającej, ale mimo wszystko brnęłam i dobrze się przy tym bawiłam. Potem, gdy byłam już starsza, to wiadomo. Człowiekowi zmieniły się nieco zainteresowania, ale ciepły stosunek do niegdyś ulubionej autorki pozostał. Stąd i smutno bardzo, że już jej nie ma, ale pewną pociechą jest ilość napisanych przezeń książek, z których wiele wciąż czeka na przeczytanie. Po raz pierwszy albo i po raz drugi. Ironicznym zbiegiem okoliczności na bardzo krótko przed ogłoszeniem wiadomej informacji w mediach zabrałam się po raz kolejny za ciągle odwlekany z braku czasu „Klin”, a poza tym teraz całkiem rozważam ponowne przeczytanie dwóch innych powieści, więc sądzę, że do tematu jeszcze tutaj wrócimy. I że to będzie najlepszy ‚tribute to Chmielewska’, jaki mogę zrobić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *