Barejadowa historia upadku na Dno

Znowu o wszystkim zadecydowała odrobina przypadku. Bo pierwotnie na Barejadzie miałam być tylko drugiego dnia i w dodatku na finale dopiero, bo kabaret Dno i takie tam. Ale gdy odbierałam bilet w JCK-u u miłej pani w sekretariacie i zobaczyłam na plakacie z programem, że wejściówki na resztę wydarzeń są za darmo, to wzięłam jedną na pokazy filmów konkursowych pierwszego dnia. Bo w sumie po co siedzieć w domu, skoro można pooglądać sobie jakieś fajne rzeczy.

Trzeba jednak powiedzieć, że było parę produkcji, które sprawiały wrażenie, jakby zostały dopuszczone do konkursu tylko dlatego, że były ładnie zrobione albo coś. Bo przypomnę, to teoretycznie jest festiwal filmów komediowych i głównym kryterium wyboru jest humor. A w praktyce to one nie były śmieszne wcale, nawet w specyficznych kategoriach żartu – to się zresztą dało wyczuć, gdy tuż po napisach końcowych na widowni zapadała głucha cisza, niezmącona nawet grzecznościowym małym brawkiem. Co najgorsze, cały pokaz zaczęto od właśnie czegoś takiego, znaczy się od „Oskomy” Mateusza Wojtyńskiego, krótko później dobijając to „Aniołem” Błażeja Kujawy. I weź tu potem człowieku miej jakiekolwiek nadzieje na dobrą zabawę! Na szczęście potem pokazało się mnóstwo rzeczy, które mniej lub bardziej faktycznie przypominały komedie, a niektóre nawet były dobre. „Okazja” Jarosława Kacpra Królaka fajnie wpasowywała się w czarny humor, w dodatku miała w głównej roli Jakuba Kamieńskiego, którego nie widziałam na ekranie już huuuuhuuu czasu, „Miłośnik kina” Mariusza Hybiaka ciekawie bawił się konwencją kina niemego, „Second Head” Bartka Tryzny miał po prostu trochę dobrego żartu, a „Nocna wyprawa” Mariusza Wirskiego śmieszny pomysł połączony z niebanalną animacją, ale spośród krótkich metraży moim absolutnym faworytem była „Adaptacja” Jakuba Janza. Niby tylko 60 sekund filmu, niby w pewnym momencie finał zupełnie do przewidzenia, ale i tak człowieka rozwala zupełnie. Wesoła koncepcja, wesołe obrazki, ot, po prostu takie urocze maleństwo. A jeśli chodzi o duże filmy, to… No cóż. Nie będę chyba oryginalna. „Bobry” Huberta Gotkowskiego. Po prostu „Bobry”. Tutaj to ja mogę pisać tylko i wyłącznie w superlatywach. Prześmieszne dialogi, oryginalna fabuła… Bo kto z was wpadłby na pomysł zrobienia komedii o pracownikach zaświatów, którzy na lewo podbijają sobie statystyki, coby jak najszybciej uciec od niewdzięcznej roboty pod tytułem zbieranie świeżo zmarłych na Ziemi? No i aktorstwo. Lekkie, niewymuszone i świetnie wpasowane w stylówę. Bez wyjątku, ale jak dla mnie absolutnym wymiataczem był Robert Jarociński jako wiecznie popijający, manipulancki i dekadencki Kosiarz, śmigający po kolejnych samobójców swoją wielką, mhroczną limuzyną. Miał w sobie coś z Petera Vincenta z nowszej wersji „Fright Night” i to mi przypadło do gustu (swoją drogą to brzmi zabawnie, jeśli przypomnimy sobie, że tę postać grał David Tennant, a mało zabrakło, żeby w polskim dubbingu „Przygód Sary Jane” robionym dla TeleToon+ Jarociński podłożył Dziesiątego Doktora… eeeh, czemu się reżyserstwo rozmyśliło jednak). Po takim seansie opuściłam salę z nieprzyzwoitym wręcz bananem na gębie. Ktoś jeszcze robi u nas dobre filmy. Ktoś robi!

Następnego dnia pojawiłam się w JCK-u znacznie później niż w piątek, bo dopiero przed godziną 20.00. Po jakimś czasie pożałowałam, że nie wcześniej, kiedy okazało się, że właśnie w sobotę odbył się pokaz filmów kabaretowej gwiazdy wieczoru, którego jakimś cudem nie znalazłam w programie, ale cóż, było już po tak zwanych ptokach. Humor poprawił mi fakt, że obaj moi festiwalowi faworyci wylądowali na pudle. Raz w życiu jakieś jury było podobnego zdania, co ja. Wow. Po prostu… wow.
Gdy już nagrody i wszelakie prezenty zostały rozdane, zza kotary wyłonił się Jarek Cyba. To mogło oznaczać tylko jedno 😀 Na rozgrzewkę Adam zaproponował przedstawienie się. Najpierw on, a potem na trzy-cztery widownia wykrzykuje swoje imiona. Najgłośniejsze było oczywiście czyjeś siedmio- czy ośmioletnie dziecko, które ktoś przyprowadził ze sobą. Riposta Mrówy była po prostu piękna – że fajnie, że są na sali dzieci, bo ich program zawiera (poza gołymi babami, gołymi chłopami i gołymi zwierzętami) również przekleństwa i jak mały w poniedziałek wróci do szkoły, to się będzie mógł pochwalić xD
Zaczęło się od czegoś, co w sumie było dla mnie niespodzianką, a mianowicie od „Drajwerów”. Taa, wiem, że to stary i znany skecz, ale właśnie. Stary. Z czasów, kiedy w składzie jeszcze był Tomek. To znaczy, że na cztery osoby. Chłopców w Dnie jest teraz tylko trzech, nie licząc technicznego. I jak tu teraz to zagrać? Dobrać sobie kogoś z widowni. W tym momencie zrozumiałam, o co chodzi z tą galerią ‚kierowców’ z różnych miast, która kilka razy rzuciła mi się w oczy na ich fanpage’u. Oni teraz tak to robią! I dobrze, bo lubię ten numer i fajnie było go mimo wszystko zobaczyć na żywo. Później bardzo szybko spełniła się zapowiedź o gołych zwierzętach i dostaliśmy Jarka próbującego ubić kurę na obiad w chińskiej knajpie. Efekt jest taki, że przez najbliższy czas na bank za każdym razem, gdy będę słyszeć „Everybody Dance Now”, będę mimowolnie dośpiewywać: „Każdy dróóób dostanie w dzióóób!”. W dodatku ten kurak był taki rozkosznie muppetowaty… Jak zresztą i bakteria, główna bohaterka późniejszego skeczu, która na przeżycie całego swojego życia ma tylko całe 6 minut. Dobre skojarzenie to podstawa. Dobry pomysł na scenkę też. Zresztą dobrych pomysłów było jeszcze sporo, oj sporo. Na przykład taki robot, konkurujący o względy płci pięknej z lowelasem w plastikowej peruce xD Albo historia tocząca się na morzu w znakomitej większości bez dialogów. I w sporej mierze bez rekwizytów. Za to Wojtek z Jarkiem mają dwa kije, które mogą stać się wszystkim. Dosłownie wszystkim. To był dopiero pokaz kreatywnego rozśmieszania! Niemniej wymyślny był koncept Siekierezady, „ostatniej kurtyzany Wschodu”. Chociaż z drugiej strony… wiecie, widziana z odległości pierwszego rzędu była zdeczka creepy, jak to Angole mawiają. Nie, że nieśmieszna, ale człowiek tak ogląda i to idzie mniej więcej tak: „Eheheh. Ehehe. Ojezu. Ahahaha. Rany. Ehehe. Omatkobosko. Ahaha.” i tak dalej i tak dalej 😛 Na szczęście potem czekał nas występ Jeana Michela Jarre’a z pokazem pirotechnicznym, więc można było się troszkę uspokoić. Jak to któryś zażartował – pokaz był sponsorowany przez organizatorów. Kto zna ten numer, ten rozumie xD Za to kolejny skecz wyglądał naprawdę wysokobudżetowo. W każdym bądź razie jeśli chodzi o występującego w nim egzorcystę. Zaprawdę powiadam wam, nie takiego egzorcysty się spodziewacie. I dobrze, małe zaskoczenie wam nie zaszkodzi. Zwłaszcza, że to był chyba jeden z najfajniejszych numerów tego wieczoru. Dobry pomysł, kapitalnie po prostu zagrany… No cud i miód. Późniejsza piosenka o kobietach aka ‚ta piosenka z babuszkami’ była trochę skromniejsza, ale zdecydowanie miała swój urok. To całe składanie różnych rzeczy z tych samych elementów… I mniej więcej w tym momencie sam program oficjalnie się kończył. Ale z racji faktu, że publika oczywiście po takiej porcji zabawy chciała bisu, pojawiła się premierowa piosenka. O komputerze, który się psuje. Bolesna i prawdziwa 😀 Oczywiście na tym się nie skończyło, bo na finał chłopaki z Dna zaserwowali nam jeszcze takie poskładane niemal wyłącznie z fragmentów piosenek coś o życiu pary meneli. Bardzo śmieszne coś. Tak bardzo, że występ zakończyli wszyscy w znakomitych nastrojach.
Było przezabawnie, ale muszę przyznać, że nie tylko skecze i dowcipy sprawiły mi masę radości. Także pewien detal, najpewniej zupełnie niezamierzony, który wjeżdżał na inne tereny moich zainteresowań. Bardzo whoviański, ale… ciii, ani słowa więcej! Nie będę psuć niespodzianki. Wprawdzie jak komuś bardzo zależy, to pewnie znajdzie w Sieci i trailer „Telepatii”, i plakat, i sobie sprawdzi, o co cho, ale ja mam czyste sumienie jakby co 😛 I dobra, jest i drobiazg, też całkiem niekabaretowy, którym mnie kupili – jeden z ich dżingli puszczanych w trakcie programu to fragment z „Children of Sanchez” Chucka Mangione. Mała rzecz, a cieszy.

A teraz pewien wesoły fakt, który świadomie pominęłam wcześniej, żeby napisać o nim teraz. Pomiędzy piosenką o drobiu a historią z życia bakterii był jeszcze jeden skecz, nawiązujący do tytułu całego programu – znaczy się do telepatii. Wojtek przyniósł dwa hełmy zrobione z misek, które miały rozszyfrowywać, o czym tak naprawdę myśli osoba mająca któryś z nich na głowie, i wybierał dwie osoby z widowni. Jedną panią i jednego pana. No i cóż… W kwestii pani padło na mnie 😀 Kusiłam los, kusiłam, i masz. Człowiek zapomniał o tym, że jak się siada w pierwszych rzędach, to mogą na scenę wyrwać. Naprawdę mogą. Tak skończyłam stojąc na deskach, ze spadającym z głowy plastikowym hełmem, odpowiadając na pytania Wojtka z pięciosekundowym opóźnieniem i słysząc z offu, co mi tam Mrówa dopowiada… W normalnym życiu pewnie byłyby za to bęcki, ale na występie kabaretowym mógł być tylko śmiech 😀


Fotka podwędzona z NJ24, jak widać po znaku wodnym. Mój wyraz twarzy – złapany z możliwie najmniej atrakcyjnej strony, czytaj z dołu – dość dokładnie wyraża moje odczucia w trakcie tego skeczu… A prawdę mówiąc ogarnęłam to wszystko dopiero w momencie, kiedy program już dobiegał końca i Adam dziękował osobom wyciągniętym z widowni tego wieczoru.

Nawet przy takiej kupie wrażeń nie mogę zapomnieć oczywiście o pewnym zupełnie niespodziewanym spotkaniu, które dodało tym dwóm festiwalowym popołudniom wiele smaku. Kiedy w piątek wdrapałam się już na trzynasty rząd, wygodnie usadowiłam i zaczęłam po raz setny sprawdzać, czy aby na pewno wyciszyłam telefon, stwierdziłam, że… cholera, ktoś mnie woła po imieniu? Na sali była Ania. Nie ta, która latała ze mną do teatru przez cały ogólniak. Ta z Gdyni. Tak, to kolejna z tych osób, które od paru ładnych lat znam online, a teraz nagle objawiają mi się w realu 😛 Okazało się, że przyjechała z kolegą – twórcą jednego z konkursowych filmów, przy którym sama zresztą pracowała. Produkcja zrobiona dla przyjemności, wysłana na Barejadę ‚ot tak’ i niespodziewanie się dostała. Wprawdzie pojechali do domu bez nagród, ale myślę, że miło spędzili tutaj czas… czy tam… spędziliśmy 😀

Tak to było. Jedne z paru wrześniowych dni wypełnionych niecodziennymi wrażeniami – kilka z pozostałych nadal próbuję jakoś ogarnąć w słowa – dzięki którym mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że na jesieni, jeszcze zanim wróciłam do studenckiego i mętnego życia na moim kochanym inaczej uniwerku, zdążyłam się trochę pobawić. Dobrze pobawić.
I upaść na Dno ;D

2 myśli na temat “Barejadowa historia upadku na Dno”

  1. Tak mi w pewnym momencie przebiegło przez myśl, że cię mogli wziąć, tak jakoś w połowie czytania, nie wiem, dlaczego :p To w takim razie gratuluję, gratuluję, nie każdemu się trafia ;D
    I muszę zobaczyć wreszcie, o co z tą telepatią chodzi. Na razie szukam plakatu. I na razie też ten talerz, co miałaś na głowie, kojarzy mi się z Dalekami.
    I znowu ze wszystkich kawałków skojarzyłam tylko pokazy pirotechniczne „sponsorowane przez organizatora” X)

    1. Wiesz, ujmę to tak: „I WASN’T EXPECTING THAT!” 😀
      A co do tego elementu, to akurat nie ta micha (fakt, trochę dalekowa, chociaż jedna koleżanka powiedziała, że bardziej teletubisiowa xD), ale blisko, blisko…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *