Doktor i jego zagadka, albo Jak siódma seria DW dobrnęła do końca

[Poniższa notka w znakomitej większości powstała przed ogłoszeniem odejścia Matta z serialu i tym samym gruuuubo przed ogłoszeniem, kto będzie Dwunastym Doktorem – toteż ogólnie podsumowanie pozbawione jest tej perspektywy. Może to i lepiej. Z drugiej strony świadczy to też o moim lenistwie i totalnym braku zorganizowania, skoro tak długo to pisałam :P]

Pamiętacie jeszcze wpis, który tu wrzuciłam po zakończeniu pierwszej połowy 7 serii „Doktora Who”? W zasadzie mniejsze lub większe zadowolenie finalnie polane wielgachnym wiadrem niesmaku po ostatnim epizodzie?
No. To tutaj się tego nie spodziewajcie. Bo ta część sezonu napchała mnie na nowo wiarą w ten serial. Dokładnie tą samą, której „The Angels Take Manhattan” i nieudolny świąteczny specjal niemal całkiem mnie pozbawiły. Za to jak najbardziej spodziewajcie się spoilerów. Wiadomo – pisanie o DW porządnie bez zdradzania niespodzianek to nie pisanie.

Zaczynanie od „The Bells of St. John” sobie daruję z tego prostego względu, że ten odcinek doczekał się własnej notki. W skrócie sytuacja wyjściowa po tym epku była mniej więcej taka: Doktor przestał się wreszcie zachowywać jak emo i mazać się jak baba po Pondach, zapoznał się z kolejną Clarą, która tym razem nie umarła i po przeżyciu jednej fajnej przygody (z Richardem E. Grantem jako Wielką Inteligencją, oczywiście <3) wyrusza z nim ku kolejnym perypetiom. Ale nie tak, że siedzi cały czas na pokładzie TARDIS. Skubaniutka umawia się z Doktorem na konkretną godzinę. To jedna z tych rzeczy, dzięki którym ta Clara miała u mnie plusa na samym wejściu. A więcej zyskała już po „The Rings of Akhaten”. Bo nagle, w odróżnieniu od poprzednich kompanionów Jedenastego, totalnie oderwanych od jakiegokolwiek normalnego życia, ona ma jakąś rodzinę. Jakichś znajomych ma. I, o kurczę, jakąś sensowną historię za sobą. Którą w dodatku potrafiła poświęcić, żeby komuś innemu uratować tyłek. Coś takiego po zapatrzonej tylko w swoje sprawy Amy musiało mi przypaść do gustu. Zwłaszcza w kontekście całego epizodu, który był po prostu… ładny. Nie w typowy sposób dla ‚moffatowych’ sezonów pokręcony, ale prosty i w tej prostocie urodziwy. To jedna z tych rzeczy, których w erze 11. mi brakuje i pewnie dlatego tak mi się to spodobało. Ze wszystkimi śpiewami, magicznym światem i dziecięcą główną bohaterką. Oj, zwłaszcza to ostatnie. Fani mają tendencję do psioczenia na nieletnich bohaterów (o czym szerzej się rozgadam przy jednym z późniejszych odcinków), ale mnie ta idea bawi i kręci.
„Cold War” już mnie tak nie ujął, chociaż nie mogę narzekać. Fandom zachwycił się klimatem w stylu „Midnight” i pojawieniem się klasycznego Lodowego Wojownika, ja przeszłam nad tym mniej więcej w taki sposób: „… no, okej, fajnie”. Mimo, że odcinek napisany przez Marka Gatissa, nie porwał mnie tak, jak inne jego epizody, chociażby „The Idiot’s Lantern”. Na szczęście całość mocno ożywiała postać totalnie zakochanego w brytyjskiej muzyce Profesora. Pytanie o Ultravox skierowane do Clary było zdecydowanie najlepszą rzeczą w całym odcinku, jak zresztą cała interakcja między tą dwójką. No i zgadnijcie, skąd przyczepiło się do mnie „Hungry Like The Wolf” zespołu Duran Duran, chociaż do tej pory uważałam ją za jedną z mniej ciekawych piosenek tej formacji. Cóż, cóż, cóż.
Ale mimo wszystko myślę, że to „Hide” był jednym z większych rozczarowań tej części serii. Nie jakimś mega wielkim, jak to przy 6 sezonie się zdarzało, ale jednak. Bo zarys fabuły obiecujący, potwór budzący szczere ciary na plecach swoim szkaradnym ryjem, ale potem to się wszystko jakoś rozmyło całkiem. Okej, kolejny etap rozwoju znajomości Jedenastego i jego nowej-nienowej koleżanki, ale cała reszta? Rozwiązanie zagadki rzekomych duchów w postaci „podróżniczki z przyszłości” jak na mój gust zupełnie nie pasowało do całości. Wątek goniącego ją potwora takowoż. No i jeszcze Emma. To ten typ postaci, którego nie trawię. Bo wszyscy się rozwodzą nad nią, jaka to ona biedna, wykorzystywana, jak się poświęca, a ja patrzę i widzę tylko nudną, nieszczególnie rozbudowaną psychologicznie bohaterkę do zapełniania drugiego planu. Eh, mogło być fajnie, a wyszła zapchajdziura. Wprawdzie lepsza niż niejeden totalnie poroniony epizod serii 6, ale jednak.
„Journey to the Centre of the TARDIS” wprowadziło trochę radosnego zamieszania w serialu, ale tylko trochę. Wiecie, po prostu węszę tutaj sporą ilość niewykorzystanego potencjału. Bo pomysł był wręcz mega. Pojazd większy w środku niż na zewnątrz, niezbadana ilość pomieszczeń w jego wnętrzu, wszystko się może tu znaleźć… Pięknie brzmi, prawda? Taaa, szkoda tylko, że tak naprawdę to niewiele tutaj tego było. Policzmy na szybko: basen, obserwatorium, biblioteka z płynną Encyklopedią Gallifreyańską i „Historią Wojny Czasu”, Oko Harmonii… Niby same fajne rzeczy (w dodatku ostatnia lokacja wytrąca ostatecznie argumenty z ręki wszystkim hejterom podważającym kanoniczność filmu z Ósmym). Ale nie wydaje się wam, że tego wszystkiego w sumie było mało? Bo ja odniosłam takie wrażenie. Tym bardziej, że część z miejsc pokazano tylko przelotem. Większą część. Jeszcze trochę przedmiotów powiązanych z doktorową przeszłością typu parasolka Siódmego czy figurka TADRIS zrobiona przez małą Amy i tyle. A można było dorzucić o wiele, wiele więcej. Mimo tego karygodnego wręcz grzechu zaniechania odcinek miał jednak swój wielki walor – tutaj chyba najlepiej ukazano i kształtowanie się relacji między Doktorem a Clarą, jak i charakter samej Clary, zbierającej sobie u mnie coraz więcej plusów za zdrową równowagę. W obliczu groźnego nieznanego nie była ani przesadnie zes(t)ra(cha)ną panienką ani domorosłym ‚badassem’ kamikaze pchającym się bez potrzeby w oko cyklonu. Coś trochę w stylu Rose czy Sary Jane – słucham Doktora, ale mam swój rozum. I wbrew dość rozpowszechnionej w fandomie opinii, że wątek braci wędrujących razem z Jedenastym po zakamarkach TARDIS był w ogóle nie potrzebny, śmiem twierdzić, że był. Zastanówcie się przez chwilę – na dobrą sprawę usuwając go pozbawilibyśmy cały odcinek paru ważnych zwrotów akcji, sporej ilości dynamiki i ogólnie zrobilibyśmy z niego leciuchne flaki z olejem 😛
I teraz uwaga, uwaga, skupcie się, bo właśnie przechodzimy do mojego absolutnego faworyta tej połówki serii i poważnego pretendenta do tego tytułu w całej. „The Crimson Horror”! Tutaj muszę uważać, żeby się nie rozpędzić i nie zacząć pisać bezczelnie w samych superlatywach. Z tym, że będzie ciężko, bo to naprawdę wyjątkowo udany odcinek i – naturalnie! – stosunkowo mocno nawiązujący do stylu przygód starego dobrego Dziesiątego. Intryga jest bardzo dobra, pomimo pewnej wtórności motywu pana Sweeta wobec „The Snowmen”. Z tą ważną różnicą, że tam wujek Moff skrewił, a tutaj papcio Gatiss się przyłożył i tym się wybronił 😛 Może i historia jest stosunkowo nieskomplikowana. Ale ma świetny, wciągający klimat, zaś ta prostota jest wielką zaletą. W końcu nie trzeba dużo kombinować, żeby stworzyć dobrą fabułę. No i kurczę, zobaczcie – gdy ktoś inny niż Moffat pisze Vastrę i Jenny, to nagle one zaczynają mieć jakąś osobowość! Jakiś charakter, coś wyróżniającego je, a nie zamykające się tylko na atrakcyjnym dla spragnionych femslashu fanów motywie lesbijskiego małżeństwa. No cóż, Gatiss tym razem spisał się na medal. Zauważcie, że przez cały odcinek ani razu nie padło hasło „małżeństwo”, „żona” itepe, a potem przypomnijcie sobie nachalne wtrącenia na ten temat we wspominanym już ostatnim świątecznym specjalu. Gdyby to ten pan pisał ten duet od początku, prawdopodobnie byłyby to jedne z moich ulubionych postaci ery Jedenastego. A tak to… ale dobra, nie rozpływajmy się nad tym nadmiarem szczęścia. Bo mimo wszystko ideałów nie ma i takim właśnie ten odcinek jednak nie był. Wprawdzie minus jest jeden, niewielki i mało rażący, ale jest. Jak w „Hide” irytowała mnie Emma, tak tutaj działała mi na nerwy Ada. Z trochę innych powodów, chociaż obie panie łączył motyw bycia „głupią gąską” i zupełnie niezrozumiałe dla mnie poparcie fandomu. Tutaj pewna część widzów próbowała Ady później bronić, wykręcając się „wiktoriańską obyczajowością”, ale powiedzmy sobie wprost – zwykłej głupoty i naiwności żadna epoka nie tłumaczy. Jedyne, co tę pannę ratuje, to fakt, że w ta konkretna fabuła potrzebowała jakiejś ofiary, a przecież nikt się nie nadaje na ofiarę lepiej niż postać, która słabo daje się lubić. Tak czy siak… jeśli kiedyś ktoś mnie spyta, jakie przygody z całej serii 7 polecałabym najbardziej, bez namysłu wymienię „The Power of Three” i właśnie „The Crimson Horror”.
Potem objawił się „The Nightmare in Silver” i część osób prawie sfiksowała, bo scenarzystą tego odcinka był nie kto inny, tylko Neil Gaiman. Mnie to w sumie średnio wzięło. Odcinek przyjemny, ale do „The Doctor’s Wife” się nie umywa chyba w każdym względzie. Wyłączając bardzo sympatyczny moim zdaniem pomysł, aby dzieci, których opiekunką jest Clara – Angie i Artie – w pewnym momencie zorientowały się, co ich niania robi po godzinach i wymusiły na niej obietnicę wycieczki z jej „chłopakiem”. Jak już wspomniałam przy okazji „The Rings of Akhaten”, pomysł dzieciaczków pałętających się w okolicach Doktora i spółki podoba mi się okrutnie. Nie mam tu na myśli różnych przedwcześnie dojrzałych jednostek pokroju Nancy z „The Empty Child”/”The Doctor Dances”, ale zwykłe, postępujące zgodnie z wiekiem podstawówkowym czy gimnazjalnym małolaty. Już świadome, że to, co dzieje się wokół nich, nie jest do końca normalne, ale nadal mające otwarte umysły i dostateczną ilość wyobraźni, żeby jednak to kupić, a nawet jakoś się tym cieszyć. Samą obecność Cybermanów przyjęłam całkiem naturalnie, bez wielkiego entuzjazmu – chociaż zawsze staram się bronić tych wrogów Doktora w ich nowej wersji, notorycznie jechanej z góry na dół przez twardogłowych fanów klasycznych odcinków, nie jestem ich zagorzałą fanką. Ciężko wycisnąć coś nowego z nich samych (Davies w erze Dziesiątego chyba wycyckał ich motyw do cna) i trzeba naprawdę się nagłowić, żeby zbudować wokół nich dostatecznie ciekawą otoczkę. Gaiman miał parę fajnych pomysłów, muszę przyznać. Chyba najbardziej spodobał mi się „wewnętrzny pojedynek” Doktora, przekapitalnie przez Matta Smitha zagrany. To taki kolejny z tych twardych argumentów na tych wszystkich, którzy uważają, że odtwórca roli Jedenastego jest dupa a nie aktor. Nie mogę oczywiście pominąć zabawnej postaci karłowatego koleżki o imieniu/ksywce/whatever Porrige (ktoś w polskiej wersji językowej ku ubolewaniu niektórych przełożył to jako Owsianka – mnie tam pasowało). Najbardziej jednak chyba rozwalił mnie (oczywiście w tym ironicznym sensie) odzew fandomu w stosunku do rodzeństwa. Taaa, tak jak mówiłam tutaj lud ma jakąś dziwną skłonność do hejtowania bohaterów dziecięcych, za to, że… są dziećmi. Zwłaszcza nie najbardziej grzecznymi. Bo Angie była taka, śmaka, marudna, nazwała TARDIS głupią maszyną, blah blah blah. A jak ma, u licha, zachowywać się 14-letnia bodaj dziewczynka? Czyżby zapomniał wół, jak cielęciem był? W dodatku bardzo szybko, wszak średnia wieku w fandomie do najwyższych w ostatnich latach nie należy. Ale cóż, już dawno powinnam przyjąć do wiadomości, że są na niebie i ziemi rzeczy, o których nie śniło się filozofom, a które można znaleźć w środowiskach fanowskich.
I tak, proszę państwa, dotarliśmy do finału. Sam tytuł – „The Name of the Doctor” – zdołał jeszcze na grubo przed premierą namieszać wśród fanów i dać bezmyślnym hejterom Moffata kolejny argument za tym, że „łolaboga, ten człowiek niszczy DW, trzeba go wyrzucić jak najszybciej, zanim przez niego znowu zdejmą serial z anteny !!11!!oneone”. Tak. Na ładnych kilka tygodni przed emisją, kiedy jeszcze nie było wiadomo niemal nic o fabule odcinka, oni wszyscy już doskonale wiedzieli, że papa Moff na pewno zdradzi imię Doktora i „zrujnuje 50-letnią historię serii”. Widzicie, od pewnego momentu jest w fandomie taka moda. Za przeproszeniem jebać pana M. z góry na dół za co się tylko da. Nawet, jeżeli tak naprawdę to nie ma sensu. Bo tutaj nie miało. Chyba tylko idiota mógłby sądzić, że ten konkretny scenarzysta zechciałby wyjawić największy sekret głównego bohatera. Ja od początku domyślałam się, że jak to zwykle bywa strolluje łatwowierny światek whoviański (który jak widać po poprzednich seriach nadal niczego się nie nauczył), rzucając dwuznaczną sugestię, z której koniec końców się jakoś wywinie w zupełnie inny sposób, niż by oczekiwano. W sumie trochę tak jakby tak było… Powiedzmy sobie wprost – o ile ogólnie do odniesień do klasycznych odcinków w tej serii jestem nastawiona sceptycznie, bo zazwyczaj węszę w tym zwykły tani ‚baiting’ na nieprzekonanych starych fanów, o tyle przy pokazaniu się dawnych inkarnacji Doktora (w dodatku w świetnie zmontowanych z oryginalnego materiału scenkach) to był pisk, krzyk i fangirling pełną gębą. Tylko skąd u każdego z nich Clara? Skłamałabym troszeczkę, gdybym powiedziała, że nie przeszła mi przez myśl taka opcja: „skoro panna Oswald w różnych swoich formach zetknęła się z Jedenastym, nie mając w ogóle pojęcia, że było jej więcej niż jedna, to i pewnie przy wcześniejszych Doktorach to się zdarzyło”. Ale… no sami wiecie, papcio Moff rzadko proponuje coś zgodnego z oczekiwaniami jakiegokolwiek widza, nawet takiego z rozbuchaną wyobraźnią jak ja, więc porzuciłam tę ideę. A tu bum, miałabym jednak trochę racji. Oh, Moffat! Wprawdzie wytłumaczenie tego, jak to się stało, było tradycyjnie przesycone nadużywanym w erze Jedenastego wibbly-wobby timey-wimey, zaginaniem czasoprzestrzeni i te pe, ale dziwnie nie miałam jakiegoś takiego niesmaku jak po finale 6 serii. Ludzie narzekali, że znowu dostaliśmy „towarzyszkę o specjalnym znaczeniu”. Mnie się taka opcja podoba. Chyba lepszy taki kompanion, który będąc zwykłym człowiekiem dokonuje rzeczy niezwykłych niż taki, który tylko siedzi na tyłku i biernie czeka, aż inni wszystko za niego załatwią. Ale dobra, skłamię, jeśli nie powiem, że jedną z największych atrakcji wieczoru był dla mnie powrót Doktora Simeona. Sorry, Jack, Grant is back! I bardzo dobrze, bo Moffat do pewnego stopnia zatarł złe wrażenie, jakie pozostawił pisząc tę postać w „The Snowman”. O ile tam demoniczny prowodyr Wielkiej Inteligencji jawił się jako zwykły, jednowymiarowy, kreskówkowy villain, o tyle tutaj zaczyna mieć własny charakter i charyzmę. I okej, przyznam się – biorąc za dobrą monetę fakt, że Simeona wchłonęła linia czasowa Doktora wierzę, że w przyszłości zaowocuje to regeneracją w inkarnację o jego twarzy. Ale to już taka moja mała utopia. Niby wszystko miodzik, miodzik, w mniejszym lub większym stopniu miodzik, ale nie myślcie, że obyło się bez tej łychy dziegciu. Moffat is here. Ujmijmy to tak – Moff potrafi być fajnym scenarzystą, co w sumie do pewnego stopnia tutaj udowodnił, ale wątków miłosnych to on pisać nie umie. Bo momenty zarówno Vastry i Jenny, jak i Doktora z River, były równie subtelne i przekonujące co betonowy blok na środku lasu. No właśnie. River. Tak cholerna River Song znowu tu jest! Jej historia teoretycznie powinna już być zamknięta, ewentualnie zmierzać ku wydarzeniom z „The Silence in Library”/”Forest of the Dead”, a tu widzę, że ni cholery. Bo „żona” głównego bohatera straszy nas nawet zza grobu. Tak. TAK. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw i może lepiej, później zaczęłam się irytować. To wszystko było naciągane jak diabli i na tle samej fabuły odcinka ziało koszmarną fastrygą, takowoż zachowanie samej River. Tak zwany ‚character development’ w tym przypadku jak leżał, tak dalej leży. Im dalej się ten wątek ciągnie, tym większe sprawia wrażenie robionego na doczepkę, na siłę. Postać tak samo. A ja tu słyszę po fandomie teksty typu: „Nie wyobrażam sobie lepszej partnerki dla Doktora”. Zaiste, jest idealna! Córka niezrównoważonej panienki i pantoflarza, mieszaniec pokątnego pochodzenia cholera wie jakim cudem, niby taki wielki badass z jeszcze większą spluwą, ale jak przychodzi co do czego, to albo tylko łzawe wyznania miłości albo świecenie dekoltem. Chociaż w sumie jakby spojrzeć w przeszłość, to taka Peri dajmy na to też lubiła wyeksponować cyc, ale nie miało się raczej przy tym wrażenia podstarzałej kokietki wyrywającej na chama napotkanego młodziaka. Poza tym… pewnie się powtarzam, jak znam życie, ale będę o tym przypominać bez końca – profesor Song śmierdzi tanią, fanfikową Mary Sue na kilometr. Ma moce jak Doktor (chociaż logicznie rzecz ogarniając nie powinna), dostała soniczny śrubokręt jak Doktor, wie tyle, co Doktor, a nawet więcej, wliczając w to sekrety, których przez grube lata trwania serialu nie zdradził nikomu. Po prostu jest mu niemal równa. A, jakkolwiek to nie zabrzmi, ja nie widzę i nie chcę żadnego towarzysza czy towarzyszki równego Doktorowi. Przez lata cały witz polegał na tym, że nasz ulubiony Władca Czasu był pod względem różnych „kosmicznych” zdolności o krok czy dwa przed swoimi kompanionami. Z tymi ludzkimi i emocjonalnymi to już niekoniecznie, ale właśnie dlatego to wszystko było takie fajne. Malowniczym wyjątkiem była chyba tylko Romana, ale ona też była Władczynią Czasu. Prawdziwą, nie jakąś krzyżowaną, kształconą tak jak i Doktor w Akademii Gallifrey i osiągającą od niego lepsze wyniki w nauce. Taki równorzędny towarzysz? Jestem za. Sztucznie podciągany wbrew prawidłom serialu do poziomu głównego bohatera z wpychanym na siłę wątkiem romansowym? Jestem na nie. Dlatego naprawdę chciałabym wierzyć, że ten odcinek był dla River już definitywnie pożegnalnym, ale biorąc pod uwagę dotychczasowe doświadczenia to póki mister Steven będzie rządził w DW, tak długo ladacznica Pondówna będzie wracała na sto urągających tak zwanemu continuity sposobów.

… ale okej, po ostatniej scenie siedziałam z rozdziawioną gębą i głębokim przekonaniem, że nie wytrzymam do listopada. I że Moffatowi należą się brawa za przypieprzenie z zupełnie innej strony, niż lud oczekiwał. To jest chyba jedna z tych paru rzeczy, które u niego lubię. Podsuwanie rozszumiałej widowni wskazówek wiodących ją jak najdalej od miejsca, gdzie tak naprawdę wybuchnie bomba.
I teoretycznie tutaj opowieść o najnowszej serii „Doktora Who” możnaby zakończyć, ale się nie da z jednego prostego względu. Bijące po łbie zakończenie łączyć się ma bezpośrednio z rocznicowym odcinkiem, który ma się zapremierować właśnie w listopadzie, i objawienie się tej nowej, tajemniczej, „złej” inkarnacji głównego bohatera dolało oliwy do ognia w kwestii całej fali gromów spadających na 50-lecie. Do tej pory się dostawało twórcom za to, że według zapowiedzi (podkreślam – według zapowiedzi) ma zabraknąć w nim Doktorów i towarzyszy sprzed ery Dziesiątego, co zresztą w wielu wypadkach sprowadzało się do „wali mnie ten jubileusz, jeśli nie wraca mój ulubiony Doktor i towarzysze”. Teraz doszło jeszcze to, że ten paskudny, niedobry Moffat chce zniszczyć dotychczasową historię DW (znowu…), zaburzając znaną nam do tej pory numerację wcieleń i ukrócając możliwość powrotu Ósmego jako tego, który walczył w Wojnie Czasu, bo przecież ten Doktor Johna Hurta był ubrany w jego strój z narzuconą kurtką a’la Dziewiąty, więc na pewno, absolutnie na pewno to starsza i zniszczona życiem wersja wcielenia numer osiem. Żeby jeszcze na to wszystko były jakiekolwiek sensowne dowody, którymi zwodzące na manowce wskazówki Moffata nie są, to dobra. Ale tak? Prym w tego rodzaju wanku wiedzie, ku mojemu jednak zaskoczeniu i pewnemu ubolewaniu, fandom Ósmego Doktora, grupa zazwyczaj wyciszona i niezainteresowana, gdy przychodziło do wielkich whoviańskich sporów. A tak to wyszło szydło z worka, na tumblrowych tagach „Eight Doctor” i „Paul McGann” zaroiło się od ocierających się wręcz o teorie spiskowe żali i komentarzy, że niewiele ich teraz ten jubileuszowy specjal obchodzi, zwłaszcza, że Big Finish przygotowuje swój, gdzie będzie wielu starych Doktorów oraz ich towarzyszy. No jaaaaasne. Brygada z BF razem ze swoimi doktorowymi słuchowiskami przez lata ich wydawania zrobiła większy burdel w całym kanonie niż Moffat przez swoje trzy serie. I naturalnie zupełnie pomijam fakt, że ściągnięcie całej dawnej obsady jest pestką, gdy nie musisz się przejmować, jak sensownie wytłumaczyć to, że Szósty jest dwa razy większy niż był, Piątemu przerzedniała czupryna, a Czwarty po czterdziestu latach już nie jest do siebie taki podobny.

Haters gonna hate. Ja, chociaż nie jestem aż tak zachwycona, jak to drzewiej za czasów Dziewiątego czy Dziesiątego bywało, jestem dość zadowolona z drugiej połowy 7 serii i z niecierpliwością czekam na listopad. Będzie… Doktorowo.

3 myśli na temat “Doktor i jego zagadka, albo Jak siódma seria DW dobrnęła do końca”

  1. W sumie to pod koniec bytowania w DW Pondy też między przygodami wracały do domu 🙂

    Naprawdę tak ludzie nie lubili współczesnych Cybermanów? Dla mnie, choć większość „unowocześnień” pana RTD wołała o pomstę do nieba, to akurat z blaszakami poradził sobie względnie dobrze. (Względnie, bo Cyberman-gigant…Bez komentarza) Przynajmniej bezproblemowo można było wyjaśnić różnice np. w cyber-konwersji. Dla odmiany odpowiedzi na pytanie, czemu ponad dwumetrowi Sontaranie stali się karzełkami chyba już nigdy nie poznamy 🙂

    Ci aktorzy, którzy się bardzo zmienili, swoją drogą, a np. Sylvester McCoy, który tylko posiwiał (I, nawiasem mówiąc, gdyby mu teraz dać wdzianko Siódmego Doktora, wyglądałby bardziej, jak za „swojej ery”, niż w filmie) swoją drogą.

    Ja bym chciał, żeby River wracała jeszcze z raz, czy dwa, w odstępie czasu, rzecz jasna. Jak Brygadier kiedyś 🙂

  2. Hehe, zaczyna być mi szkoda Moffa ;D Chociaż czy ja wiem, czy on faktycznie tymi swoimi wskazówkami poodciągał fanfom od „bomby”? Powiedziałabym raczej, że narzucał pełno tyleż przekonujących, co prawie że wykluczających się nawzajem, że fanfom nie otrzymał żadnej jednoznacznej sugestii. No bo coś o Trenzalore było, coś o włażeniu w przeszłość Doctora było, Wielka Inteligencja też jakby przewidywalna, że i o ciągłym gadaniu o Clarze nie wspomnę.

    Hmm, sama lubię się martwić, czy Moff czasem nie wepchnie Hurta „pomiędzy”. Ale może faktycznie, że dotąd robił rzeczy odważne i ekscentryczne, ale nie chamskie? Było mieszczące się w granicach logiki zakończenie wątku Clary, był wybór kolejnego Doctora, co do którego straszono że będzie kobietą*. Nie wiem, martwię się.

    O, podobał ci się „The Crimson Horror”? Już myślałam, że ze mną coś nie tak, że mnie się podobał (no podrapał mnie za uchem jak „The name of the Doctor” niemalże), ale nijak nie mogłam sobie wyjaśnić, dlaczego. Może lubię takie jaskrawe sytuacje w stylu paskudnych eksperymentów, może zdobyło mnie to, że Doctor na początku też efektownie oberwał… Ale obiektywnie to aż nijaki mi się wydawał. Bardzo dziwny przypadek.

    *W sumie to nie wiem, co się tak przejmowałam, w końcu Kopernik też była kobietą…

  3. W drugiej połowie siódmej serii, poza pierwszym odcinkiem wszystkie pozostałe uwielbiam. The Rings of Akhaten mnie nie oczarował, a fandomowe zachwyty wręcz działały na jego niekorzyść i to chyba jedyny odcinek z drugiej połowy sezonu, którego nie darzę zbytnią sympatią. Nawet odcinek napisany przez Gaimana mi się podobał, a do tego pana to po The Doctor’s Wife mam uprzedzenie równie wielkie jak Pałac Kultury. Z wielu różnych powodów tego odcinka nie znoszę i jak mogę staram się zapomnieć o jego istnieniu, natomiast historia z Cybermenami podobała mi się niesamowicie.

    W przypadku Rivier, to ja jestem zdania, że już nie wróci. Pożegnanie z Doktorem, sugerować może wiele, ale jak się dobrze przyjrzeć temu co się wówczas wydarzyło, to było ostateczne. Rivier nie chciała odejść bez pożegnania, ale poprosiła Doktora by pożegnał ją tak, jak gdyby miał jeszcze wrócić.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *