Dzienniczek bardzo pop (5)

Oj, rozwaliło mi się znowu w czasie to pisanie. Nawet trochę bardziej niż zwykle, bo doszłam do malowniczej sytuacji 3 notek kleconych równocześnie, w różnym stopniu niedokończonych. Dlatego po raz kolejny bez większego wstępu. Zresztą po co wstęp? Książki, filmy i inne sprawki już czekają 🙂
(Bez „Doktora Who”. Doktor będzie osobno.)

Filmowo:
The Monk (1990) – no cóż… To jeden z tych specyficznych filmów, które są dziwne, nie do końca udane, ale mają w sobie coś, co sprawia, że i tak ci się na swój sposób podobają. Nie jest tym fabuła, bo chociaż niezła, to chyba nieszczególnie wyróżniająca się. Nie do końca aktorstwo, bo w zasadzie poza odtwórcą roli tytułowej (niezawodny Paul McGann, oczywiście) aktorstwa nie stwierdzono. Nie ścieżka dźwiękowa, przecież tak groteskowo momentami niedopasowana. Ale to wszystko ma jakiś taki ciekawy, dziwaczny klimacik, który odróżnia ten jeden film od całego szeregu podobnych. Może to kwestia daty powstania. Wiecie, te wszystkie charakterystyczne produkcje z przełomu lat 80. i 90. mają taki niepowtarzalny, że tak to ujmę, urok 😀 Ktoś powie, że kicz. Ale tamten kicz dla mnie zawsze będzie lepszy od kiczu współczesnego. I nawet jeśli to i owo kuleje, zasługuje zawsze na te 6/10.
Job, czyli ostatnia szara komórka (2006) – zrozumiałam, dlaczego już dawno temu przestałam ufać krytykom i recenzentom. Bo jakbym im uwierzyła, to by mnie ominął tak fajny filmik jak ten. W czasach, kiedy u nas robi się niemal wyłącznie cuchnące na kilometr tanim patosem kino podobno historyczne, homoniewiadomo o nazwie „komedia romantyczna” albo superpoważne badziewia z życia rynksztoka, takie śmieszne, chociaż fragmentaryczne i pozbawione tradycyjnej fabuły cuś jak „Job” nagle staje się prawie że zbawieniem. Nie wszystkie scenki są równie zabawne, okej. Całość mogłaby być odrobinę krótsza, okej. Ale te różne niedociągnięcia tuszuje jedna istotna zaleta – toto się bardzo dobrze ogląda. Na spokojnie, bez napinki, ale i nie bezmyślnie, bo niektóre dowcipy wymagają lekkiego zorientowania, chociażby w innych filmach. To mi się chyba najbardziej podobało, sprytne aluzje do innych produkcji 😀 Do tego jeszcze całkiem niezły zbiór aktorów w rolach większych i mniejszych, w tym oczywiście spora ilość znajomych ryjków. Tutaj to zdecydowanie bardziej zaleta niż wada. Jeśli potrzeba wam czegoś sympatycznego na piątkowy czy sobotni wieczór, to „Job” będzie idealną pozycją. W skali Filmwebu 7/10 – pozbawione wątpliwości.

Serialowo:
The Monocled Mutineer (1986) – recenzję tej miniserii sponsoruje tumblrowa drużyna fanów Paula McGanna, która pewnego dnia krzyknęła: „Ej, dawajcie, oglądamy!” i urządziła watchalong. Serial właściwie w ogóle poza Wielką Brytanią nieznany, z dość wyrazistych powodów. Główną osią fabuły opartej na książce pod tym samym tytułem są losy Percy’ego Toplisa, dezertera i kryminalisty, łączonego z buntem brytyjskich oddziałów w Étaples – mało znanym u nas epizodzie z czasów I wojny światowej. Nie do końca w sumie udowodniono mu udział, dlatego po premierze paru politykierom nie spodobała się „przekłamana” historia i w efekcie „The Monocled Mutineer” został skazany na nieformalną banicję – nikt nie mówił o cenzurze, ale BBC nie powtórzyła serialu nigdy więcej i gdyby nie wydanie go w latach 90. na kasetach wideo, a po roku 2000 na DVD, produkcja zginęłaby w mroku dziejów. A szkoda by było, wielka szkoda. Mimo pewnego „zamulania” w środkowych odcinkach całym tym tłem typowo wojskowym, różnymi rozmowami i strategiami mundurowych, które są ważne dla fabuły, ale momentami przynudnawe, ogląda się dobrze. Przede wszystkim ze względu na postać głównego bohatera, gościa w typie bystrego drania, którego charakterystyka rozwija się bardzo ciekawie – zaczyna od drobnych cwaniactw, żeby później wkręcać się w coraz poważniejsze występki i zamotawszy się zbyt mocno skończyć jako uciekająca zwierzyna. Niby typ nie do zaakceptowania, prawda? No właśnie. Niby. Percy w interpretacji zaczynającego dopiero swoją filmową karierę Paula McGanna przestaje być ewidentnie czarnym charakterem. Zyskuje mnóstwo niejednoznaczności, bardzo niepokojącej. Bo, kurczę, jak u licha taki kawał niezłego sukinsyna może nagle mieć swoją sympatyczną, jaśniejszą stronę? Jak może być momentami nawet uroczy, gdy śpiewa te wszystkie piękne piosenki z tamtych czasów przy akompaniamencie pianina? Właśnie. To jest w tym wszystkim najlepsze. Wiesz, że nie możesz Toplisa polubić – a jednak trochę zaczynasz. McGann daje tutaj prawdziwy popis. Wiecie, tu nawet nie chodzi o to, że tego pana to ja od dłuższego już czasu wielbię każdą moją kosteczką. Po prostu taka rola w rękach aktora dwudziestoparoletniego, który potrafi ją udźwignąć, to naprawdę wielka rzecz. Starczy wspomnieć, że w „The Monocled Mutineer” gra głównego bohatera na przestrzeni niemal dekady – od Percy’ego piętnastoletniego, skazywanego za pierwsze wybryki, aż po Percy’ego dwudziestoczteroletniego, obciążonego wojennymi przeżyciami i kilkoma przestępstwami znacznie poważniejszymi niż nieuregulowane opłaty za bilety, który… No! Żeby się dowiedzieć, proszę obejrzeć samemu. Na wszystkich etapach jest tak samo wiarygodny i przekonujący, zaś scena na drodze z finałowego odcinka to najlepszy dowód na to, że Paul McGann już od samego początku miał zadatki na świetnego aktora. A serialowi 8/10 się należy. I duża reklama, bo z oczywistych względów w Polsce wiedza na temat jego istnienia jest praktycznie żadna. Może kiedyś się wścieknę na tyle, że podejmę się zrobienia napisów. Historia o buntowniku z monoklem jest tego warta.

Książkowo:
Hugh Laurie „Sprzedawca broni” – to była książka z serii „oboże, ten aktor pisze”. Nie mogę ukryć, że to właśnie osoba autora skusiła mnie do przeczytania. I podobnie – niestety – nie mogę ukryć, że Laurie jest znacznie lepszym aktorem niźli pisarzem. Nie czepiam się stylu, bo ten ma bardzo fajny, pełen charakterystycznego suchego humoru. Czasami Laurie ciskał takim tekstem, że szło nogi połamać. Gdyby to był zbiór krótkich opowiastek, pewnie czytałoby się rewelacyjnie. Tylko, że zamiast tego szarpnął się na grubą fabułę i odniosłam wrażenie, że w tej kwestii zaliczył epicką wywrotkę. Zaczyna się w miarę ciekawie, ale im głębiej w las, tym trudniej jest utrzymać uwagę, to wszystko się rozmywa, nazwiska i postacie zaczynają się mylić… Zwłaszcza w drugiej części, której już zupełnie nie ogarnęłam i którą kończyłam na siłę, czyli tym samym zdecydowanie bez frajdy. Dlatego tylko 3,5 w skali BiblioNETki.
Robin Cook „Coma” – a jednak. ‚A jednak’, że ktoś łaskawie oddał po dłuuugim czasie przetrzymany biblioteczny egzemplarz i ‚a jednak’, że pomimo rozczarowania „Czynnikiem krytycznym” zdecydowałam się na przeczytanie i tej powieści. Nie mogłam i nadal nie mogę powstrzymać się przez porównywaniem tych dwóch książek. Druga połowa i finał „Comy” nie wciągnęły mnie aż tak jak ta sama część w „Czynniku…”, ale wypadła ciekawiej jako całość. Była bliższa mojemu wyobrażeniu na temat thrillera medycznego? Być może. Ale nie wpasowała się w nie idealnie. Znowu nie stykało mi za bardzo to, co działo się w późniejszych rozdziałach. Dokładnie w ten sam sposób, jak poprzednio. Dlatego mam ochotę zadać tyleż dramatyczne, co pachnące spoilerem pytanie: czy istnieje jakaś książka Cooka, gdzie w akcję nie zostaje wmieszana żadna dzika mafia i gdzie motywem koniec końców nie okazuje się w pewnym stopniu forsa? Bo ten myk mnie nie przekonuje. W ogóle. Biorąc jeszcze pod uwagę główną bohaterkę, która w ciągu całej lektury parę razy zdążyła mnie wkurzyć, „Coma” wypadła w sumie na 4,0. Czyli mimo wszystko daje radę. I zdecydowanie zachęca do zapoznania się z adaptacją filmową.
Dorota Masłowska „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” – mam w tym blogowym cyklu taki zwyczaj, że piszę recenzje książek które albo mi się podobały bardzo albo troszkę albo miały chociaż jakiś potencjał. Ta pozycja nie należy do żadnej z tych kategorii. Za to wpasowuje się idealnie w inną, która w ramach „Dzienniczka…” pojawia się chyba po raz pierwszy. Taką z wielkim napisem „JEZUS MARIA, NIE”. Gdybym powiedziała, że nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, to byłoby ogromne, tłuste kłamstwo. Znacie taką klasyczną internetową parodię filmu „Upadek” pod tytułem „Hitler w poszukiwaniu elektro”? Pamiętacie z niej frazę „nieprzemyślane wymioty werbalne”? No, to właśnie jest chyba najlepsze określenie, jakie w kontekście tego badziewia mi przychodzi do głowy. Podczas czytania miałam na myśli jeszcze „dno i trzy metry mułu”, „ludzie, ratujcie drzewa” i parę podobnych. Nie dość, że o niczym (kto, u licha, mógłby doszukać się głębi w historii o wiecznie naćpanym dresiarzu?), to jeszcze napisane z tak pretensjonalną manierą i takim paskudnym językiem, że głowa boli. Z całym szacunkiem, ale gdybym ja napisała coś takiego w wieku 19 lat, to po chwili konstatacji kazałabym się odprowadzić do psychologa. Nie wiem, do kogo taki ściek mógłby przemawiać na tyle, żeby okrzykiwać go literacką „rewelacją”. Zresztą bogowie święci, nie nazywajmy tego literaturą, to takie szlachetne miano w końcu. Ocena może być tylko jedna. 1,0. Słownie JEDEN i błagam, nie wracajmy do tego więcej.

Audiobookowo:
Rafał Kosik „Felix, Net i Nika i Gang Niewidzialnych Ludzi”, czyta Andrzej Mastalerz – cicho tam być. Jakiś dziwny sentyment za powieściami czytanymi w radio przed laty wziął górę nad poczuciem, że ta książka nie będzie miała prawa mi się spodobać. Zwłaszcza, że okazała się być znacznie słabsza, niż prognozowałam. Oczekiwałam ot, takiej historyjki dla nastolatków, jakimi podkarmiane jest chyba każde pokolenie – przygody, dziwne wynalazki, pościgi za gangami i te pe. Wszystko to tam było, owszem. Ale na tyle słabo i pretensjonalnie napisane, że szybko przestałam brać to na poważnie. Wiecie, miałam takie wrażenie, że autor niby opowiada o 13-nastolatkach, ale chyba takiego prawdziwego, normalnego 13-latka to w życiu na oczy nie widział. Już zupełnie pomijam wątek jedynej dziewczyny w gronie głównych bohaterów, której sytuacja życiowa była tak niedorzecznie nieprawdopodobna, że chyba nawet dziecko by się kapnęło, że coś tu jest nie tak. Oszczędzę wam spoilera nawet przy tak cienkiej pisaninie, ale przysięgam – gdy wszystko wyszło na jaw mniej więcej w połowie historii, strzeliłam epickiego facepalma.
Ale dobra, kij z tym. To jest chyba dostatecznie oczywiste, że jakość książki była tutaj kwestią drugorzędną. Bo chodziło o aktora. Dobrego, dodajmy. Takiego, który nawet coś takiego potrafi ogarnąć na tyle ciekawie, że wymęczysz całość. I takiego, który przy tym zmyślnie manewruje tymi wszystkimi małymi niuansami, minimalnymi zmianami intonacji i sposobu mówienia. Warto podkreślić tę zręczność, bo to jest to, co odróżnia dobrą aktorską interpretację od audiobooka robionego przez lektora i audiobooka zagranego na śmierć. No i prawda… Mastalerz ma fajny głos. Taki bardzo do czytania, jeśli można to tak ująć. Wyrazisty, ale bez przesady. Doskonale w sam raz. To są wszystkie powody, dla których nawet taką nieszczególną książczynę można przebrnąć. Chociaż nie da się ukryć, że największą chyba atrakcją był niejaki Manfred czytany głosem zblazowanego starszawego podrywacza. Wręcz idealny do wyrywania jego wypowiedzi z kontekstu. Tym bardziej, że z innych audiobooków nagranych przez sympatycznego Andrzeja M. mam do wyboru drugą część tego cyklu, garść skandynawskich kryminałów, których nie lubię za bardzo i… Paulo Coelho, którego to nawet w takim wykonaniu kijem nie ruszę. Uh.

Muzycznie:
Wiecie, co? Wkurza mnie to, ale tutaj znowu będzie smuteczek. Niestety. Bo wszyscy chyba słyszeli. Marek Jackowski nie żyje. Wiadomo, że „oprócz błękitneeegooo nieeeebaaa”, te sprawy, ale dla mnie najważniejsze było i nadal jest to, że ten facet założył Maanam i skomponował większość najważniejszych piosenek tej kapeli. A bez Maanamu nasza przezacna polska scena rockowa byłaby znacznie mniej ciekawa.
Już nic więcej nie mówię. Po prostu posłuchajcie.
* Raz-dwa-raz-dwa
* Lipstick on the Glass
* Simple Story
* Po to jesteś na świecie
* Po prostu bądź
* Ocean wolnego czasu – Kraków
* Sie ściemnia
* Nocny patrol
* Szał niebieskich ciał
Sporo tego jest, bo ciężko było wybrać mniej… Ale warto. Naprawdę. To nie tylko kawał historii. To przede wszystkim świetna muzyka. Która w dodatku ni cholery się nie starzeje. Good work, panie Jackowski. Good work.

5 myśli na temat “Dzienniczek bardzo pop (5)”

  1. „The Monocled Mutineer” już dodany do listy tytułów do obejrzenia, bo po tym jak zakochałam się bez pamięci w „Takin’ Over the Asylum” (Tennant w początkach swej kariery), jestem gotowa brać w ciemno wszystkie stare produkcje BBC z aktorami których lubię. Te nowe w sumie też, bo jeszcze nie trafiłam na taką która by mi się nie podobała.

    1. Szykuj chusteczki na finał!
      Ech, „Takin’ Over the Asylum” już od dłuższego czasu spogląda na mnie smutnymi oczkami, trzebaby wreszcie to ruszyć…
      Fakt – wprawdzie z nowymi bywa różnie, ale starę będę brała jak leci. Zzzawsze.

      1. Rusz, rusz, bo naprawdę warto. Nawet jak historia nie kończy się happy endem to i tak jest wstanie naładować człowieka mnóstwem pozytywnej energii.

  2. Nie wracać do tego więcej… A mogę ci przytaknąć? 😉 Z tą „Wojną polsko-ruską” to jest jakieś takie dziwne zjawisko, do którego też zresztą łapią się „superpoważne badziewia z życia rynksztoka”, tyle że tu dochodzi jeszcze ten „niezwykły” styl pisania, który nie wiedzieć czemu swoją „nowoczesnością” i „metaforycznością” przyciągnął krytyków. Nie wiem, oni to chyba zaliczają już do nowego nurtu. Tyle że to nie jest już nurt literatury w takim samym stopniu jak SMSy. Może dlatego tak się jarają? A reszta „normalnych ludzi” rzuca się z ciekawości i czują się wtedy mądrzy. Taaaaki tam światowy paradoks.
    „Jakiś dziwny sentyment za powieściami czytanymi w radio przed laty wziął górę nad poczuciem, że ta książka nie będzie miała prawa mi się spodobać. Zwłaszcza, że okazała się być znacznie słabsza, niż prognozowałam.” Yes, yes, yes! Kolejny raz strzeliłam perfekcyjnie w poziom książki na podstawie tego, co słychać dookoła niej (patrz akapit wyżej). A myślałam, że to tylko zazdrość (bo w końcu farciarzowi zekranizowali!!!)

    1. Wyjaśnienie tego „fenomenu” było jednym z niewielu pożytków moich dziwnych studiów – Wyborcza się uparła, żeby toto babadziwo Masłowskiej wypromować, no i wypromowała. Siła mediów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *