Ciach na wiosnę

Znowu pisanie o wydarzeniu kabaretowym tak mi przez te studia idzie, że kończy się opublikowaniem posta jakiś ponad tydzień po fakcie. Chyba powinnam się do tego przyzwyczaić. Bo, cholera, tak się dzieje nawet w wypadku występów live, które podobały mi się bardzo i wrażeniami z których chciałabym się podzielić możliwie jak najszybciej. Nawet, jeśli widziałam kabaret Ciach.

Jest w tym coś z podróży sentymentalnej. W dość niedaleką przeszłość, ale jednak. Bo to w sumie żadna tajemnica, że gdzieś bliżej początków mojej przygody z kabaretem byłam do bólu zjarana Zielonogórskim Zagłębiem Kabaretowym i wszystkim, co z nim związane. A Ciachy w tej kategorii się mieściły. Oj, to kurczę było! Pierdyliard różnych grup, jeszcze więcej luda, projekty takie czy inne, ba – nawet własna wytwórnia filmowa. Dla kogoś, kogo zawsze bawiło wychodzenie poza konwencję i artyści jednej dziedziny mieszający się do innych, taka instytucja zakrawała na małe niebo. Także dlatego, że kabareciarze w filmie. Ba, PRZEDE WSZYSTKIM KABARECIARZE W FILMIE. Każdy, kto mnie zna, ten wie, jak bardzo ten motyw mnie brał niemal od początku moich kabaretowych przygód. Mało brakowało, a jako skore do działania dziewczę zmajstrowałabym grubszy referat o ZZK. Troszkę śmiać mi się teraz chce, no ale cóż – tak było, tak sobie wymyśliłam 😀 Niestety lub stety pozostało to w sferze planów. Chociaż z drugiej strony kto wie, może gdyby mi wtedy nie zabrakło motywacji (jak zawsze…) i cały ten pomysł doszedł do skutku, mogłoby to być całkiem fajne. Zresztą jeszcze nic straconego, bo jak to było w starym przysłowiu pszczół, ‚nigdy nie mów nigdy’. Tylko, że raczej nie w takiej formie, w jakiej chciałam na początku, bo jednak po paru latach nadszedł ten moment, kiedy ZZK jako całość przestało mnie fascynować. Nie z dnia na dzień – wszystko się rozegrało na przestrzeni chyba roku – ale jednak. Trudno mi teraz powiedzieć, ile w tym było zwykłego przejścia z jednych zainteresowań w inne, takiego typowego dla pewnego wieku, a ile ogólnego zorientowania się, że jednak to nie jest do końca takie zajebiste, na jakie wyglądało. Ale chyba coś mi zostało z tamtych lat. W jakiej ilości dokładnie to nie wiem, ale na pewno jest w tym taki jeden kabaret, na którego występy nadal latam, kiedy tylko mogę.

A tu bum. Znowu dobrą organizacyjną robotę odwala Przystań Cieplicka, która tym razem umyśliła sobie mały kabaretonik w ramach Wiosny Cieplickiej. Za friko. Z mnóstwem miejsc siedzących. I to się im bardzo chwali. Zanim jednak przejdę do Ciachów, warto wspomnieć o kabarecie, który tego uroczego sobotniego popołudnia występował przed nimi. Chyba. Ekipa, po której nie obiecywałam sobie niemal niczego (ich dotychczasowe osiągnięcia, które miałam średnią przyjemność widzieć, nie napawały optymizmem) i która… pozytywnie mnie zaskoczyła. Wprawdzie mieli sporo momentów, które śmierdziały sucharem, ale powiedzmy sobie szczerze, że są suchary i suchary. Jedne jakoś pobłażliwie puszcza się mimo uszu, inne zaś zostawiają po sobie tak epicki niesmak, że pamięta się je długo potem. Te od nich podpadały pod tą pierwszą kategorię. Zreeeesztą. Po kolejnej Płockiej Nocy Kabaretowej, która odbyła się dzień wcześniej i bezpośrednio z której zabawnym zbiegiem okoliczności oba kabarety do Cieplic przyjechały, ustanowiono na tyle epicki rekord kiepskiego żartu (Nowaki ze swoją piosenusią o biustach przeszli samych siebie), że istnieje naprawdę niewiele rzeczy, które mogłyby być gorsze. A i w sumie… chwilami byli naprawdę zabawni. Serio serio. Spoko, sama się dziwię, że to piszę.
(A może to kwestia tego, że nie było z nimi pani i grali tylko we dwóch. Kto wie, kto wie.)

Ale co tam Chyba, nawet, jeśli było śmiesznie, kiedy człowiek czeka z utęsknieniem na CIACH. Czeka i się w końcu doczekuje. Nie miało większego znaczenia, że praktycznie poza bisem wszystkie numery już kojarzyłam, czy to z TV, czy z innych występów. Ten repertuar to akurat można oglądać do, za przeproszeniem, usranej śmierci. Bo fajny, bo sympatyczny i – przede wszystkim! – śmieszny. Nawet, jeżeli zrezygnowali z grania tego dnia skeczu o naciąganiu zielonej herbaty. Co oczywiście wcale nie oznacza, że nikt nie został wyciągnięty na scenę, o nie, o nie. Pewną panią wkręcono w zagranie narzeczonej samobójcy 😀 I trzeba przyznać, że poszło jej świetnie, głównie za sprawą malowniczej twórczości własnej w warstwie dialogowej.
Cóż poza tym? Jedna, tylko jedna piosenka (ale za to jaka! Z Leszkiem!) i kolejno numery: o piwnicy, o mężu wracającym po nocy (gdzie widok Tomka w kostiumie… nie powiem kogo, bo spoiler, jest przekomiczny :D), o prezencie dla żony, o sportach ekstremalnych, o rymowanym podrywie, o takim wkur…zającym współpasażerze (true, so true), o czajniczku, wspomniany już skecz o samobójcy, coś o sklepie z melodiami do telefonu (na bis) i w sumie aż dwie scenki z udziałem radośnie przyjętej przez publiczność pani Maćkowskiej. Rozumiecie. „Z banieczki, bania, bania, bania i kujawiaczek!” 😀 Radocha taka przy tym była, aż miło. Zresztą trudno się dziwić, w końcu to taka… hm… porywająca postać. Taki kick-ass. Dosłownie.

Ciepła pogoda bez deszczu (chociaż się kisiło, oj kisiło), fajna atmosfera i śmieszny kabaret – nie można chyba niczego więcej chcieć na początek maja. Może co najwyżej aparatu robiącego lepsze zdjęcia, chociaż tym, które udało mi się wyłuskać ze wszystkich natrzaskanych wtedy nie mogę chyba aż tak wiele zarzucić: klik!. A poza tym ja nie żaden wielki środowiskowy vip, co to obfotografowuje każdą imprezę ze wszystkich stron, ja po prostu zawsze lubię mieć jakąś pamiątkę.

Oprócz dobrych wspomnień, oczywiście 🙂

Jedna myśl na temat “Ciach na wiosnę”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *