Poniedzielnie

Nie wiem, co ja takiego zrobiłam, ale ostatnio musiałam się chyba podlizać jakimś kabaretowym bóstwom. A może to po prostu ta wiosna, co to wreszcie łaskawie przyszła.

Dostałam pod koniec zeszłego roku Artura Andrusa, teraz dali mi Andrzeja Poniedzielskiego. I to wcale nie za długo po owym pamiętnym, przecudnej urody odcinku „Dzięki Bogu już weekend”. Timing idealny.

Jako, że ponownie Literatka, to znowu z Kat i… znowu problem z miejscami. Chociaż teraz niby żadnych rezerwacji nie prowadzono (na wszelki wypadek wcześniej się wywiedziałyśmy) i przykazano nam przyjść kwadrans przed dziewiętnastą, to gdy zjawiłyśmy się po osiemnastej i wkrótce jako jedne z pierwszych weszłyśmy na salę, jakimś magicznym zbiegiem okoliczności niemal wszystkie sensowne miejsca były już dla kogoś zaklepane. Tak więc skończyłyśmy na krzesłach na półpięterku, które byłyby znakomitą miejscówką, gdyby nie fakt, że scenę tym razem przeniesiono spod wejścia (czyli naprzeciw schodów) pod okna (czyli bokiem do schodów), także w efekcie widziałyśmy głównie głośnik i nogi wykonawców. Znaczy jak się człowiek dobrze wychylił w bok, to widział więcej, ale ileż można wytrzymać w takiej pozycji? Chyba trzeba będzie złożyć jakąś krwawą ofiarę ważnym z Literatki, żeby następnym razem nam też mogły magicznie znaleźć się dobre miejsca.

Tradycyjnie właściwy występ poprzedziły występy lokalne, z których w sumie zapamiętałam niewiele szczegółów. Byli m.in. panowie z Elity – tym razem wszyscy trzej – i znowu jakaś śpiewająca laska z gatunku tych, które chwalą się przede wszystkim dykcją i przeponą i których ni cholery nie trawię. W dodatku męczyła jakiś wiersz Andrusa w formie muzyczno-piosenkowej. Ueh.
Na szczęście zleciało szybko i po przerwie na sali pojawił się Miszcz. Nie no, jakoś w kontekście Poniedzielskiego to słowo nie wydaje mi się zbyt duże. I chociaż poza razem czy dwoma nie był to śmiech w stylu „bruhaha, walę głową w kolana”, to bardzo, ale to bardzo skłamałabym mówiąc, że nie bawiłam się świetnie. Nawet zrobiła mi się tam lekka podróż sentymentalna – bo i ostatni raz widziałam A.P. na żywo jakieś 7 lat temu, i jeden z monologów, które pojawiły się tego wieczora, miałam (i nadal mam zresztą) nagrany w zamierzchłych czasach z radiowej Trójki na kasecie magnetofonowej. Tak, były przede wszystkim monologi (w tym jeden taki prezentowany w DBJW, który puentą zwalił mnie z nóg). Również i piosenki, w tym przecudna adaptacja „Dance me to the end of love” Cohena, ale nade wszystko słowo mówione. Baaardzo żywe, chociaż żywiołowość to ostatnia cecha, z którą można byłoby łączyć tego pana 😀 Ze względu na retrospektywny charakter niektórych historii (czasy studenckie i te pe) publika została pod względem wieku podzielona: na „kiwi” i „niekiwi”. Kto tam nie był i nie wysłuchał wytłumaczenia, ten nie zrozumie xD A zamiast bisu – życzenia. Ale jakież niebanalne! Bo i bardzo niebanalna istota została zacytowana.

I tak to było. Poniedzielski w poniedziałek. Zabawne, nie?

4 myśli na temat “Poniedzielnie”

  1. Moim zdaniem słowo „mistrz” (Czy miszcz) w odniesieniu do Pana Andrzeja nie jest ani trochę przesadą. Geniusz słowa, mój idol, którego teksty wielokrotnie pomagały mi zbijać interlokutorów z nóg. Zawsze byl kimś wielkim, ale tym bardziej teraz, gdy polski kabaret osiągnął dno, z którego nie ma już szans się kiedykolwiek podnieść.

    1. Oj marudzisz z tym „dnem” (zresztą Dno to bardzo fajny kabaret). Zawsze były rzeczy lepsze i gorsze, z tym, że był taki fajny moment, gdy te lepsze miały większą siłę przebicia. Tylko, że ‚złota era’ nigdy nie trwa wiecznie. Ot co.

      1. A Kabaret DNO jeszcze w ogóle istnieje? Bo ponoć był blisko rozpadu.
        Mówisz, że marudzę, ale jeszcze parę lat temu grupy reprezentujące tzw. humor kloaczny nie święciły tryumfów, teraz są one głównym nurtem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *