Dzienniczek bardzo pop (4)

Wiosna idzie. Ponoć. Bo za oknem zimno jak diabli, wszędzie leży śnieg, ogólnie lipa straszna. Jak to mawiają, no me gusta. Tylko czekałam, aż ktoś w trakcie świąt Wielkiej Nocy puści „Last Christmas”, bo podejrzewam, że nikt by nie zauważył, że to nie ta okazja. I nic się nie chce. Nawet notki piszą się wolno. Ale uwaga, uwaga – udało mi się jakimś cudem kolejną skończyć.

Filmowo:
* Mądrość i seks (Filth and Wisdom, 2008) – aj, ten polski tytuł jest dość niefartowny. Bo chociaż reżyseruje Madonna – ta Madonna, skandalizująca i w kontaktach z filmem jakoś mało kochana przez krytyków – to tego seksu tutaj nie znajdziecie nazbyt wiele. Chyba, że za takowy policzycie sceny, w których A.K. – dorabiający sobie jako męska domina – wizytuje swoich klientów i okłada ich pejczem czy tam czymś innym. Ale to chyba tak nie bardzo. Oryginalny tytuł zdecydowanie lepiej oddaje to, co dzieje się w tym filmie. Trochę jak jeden z monologów A.K., z którego wypływa jeden wniosek: wszyscy mają w głowie bagno. I on, i dzielące z nim mieszkanie dziewczyny – Holly i Juliette, i wegetujący na parterze tego samego domu profesor Flynn. Życie głównych bohaterów jest popaprane, mają mocno pod górkę, do tego kupę niespełnionych marzeń i oczekiwań. Ale to wcale nie znaczy, że skoro egzystują sobie gdzieś na dnie, to na tymże dnie mają pozostać po kres swych dni. I to chyba ten subtelnie optymistyczny wydźwięk sprawił, że „Mądrość i seks” nabiera pewnej nietypowości w stosunku do podobnych produkcji. Specyficznego smaczku dodaje też ścieżka dźwiękowa w wykonaniu formacji Gogol Bordello i jej lidera Eugene’a Hutza, jednocześnie odtwórcy roli A.K. Chociaż w sumie to on tak nie do końca gra. Raczej jest sobą, eheheheh. Ale prawdę mówiąc największym atutem filmu jest coś zupełnie innego. Rozśmieszy was zapewne moja nieuleczalna monotematyczność w tej kwestii, ale… tak, to Richard E. Grant i jego rola. Bez jego udziału nie miałabym chyba jednak poważniejszego powodu, żeby się za „Mądrość i seks” zabierać 😛 Co nie zmienia faktu, że opłaciło się, bo zagrane pięknie, chociaż nieszczęsny profesor Flynn, poeta pozbawiony wzroku i resztek nadziei, to chyba najbardziej dołująca postać ze wszystkich tutaj. Swoją drogą to lekki ból, że Grantowi zawsze najlepiej udają się bohaterowie w wysokim stopniu nieszczęśliwi. Nie ujmując niczego tym „normalnym”, oczywiście. Ogólnie, jeśli zbierzemy razem wszystkie elementy, nawet te dosyć oryginalne, film moim (nie)skromnym zdaniem zdecydowanie zasługuje na 7/10. Również jako taki mały dowód na to, że film o smutnym życiu nie musi być ciężki jak gacie z ołowiu. A to dla mnie zawsze wieeelka zaleta.

Serialowo:
* Casanova (2005) – no. Nareszcie. Po roku czy półtora miałam stosowną okazję, żeby obejrzeć całość. Wcześniej udało mi się załapać tylko na dwa pierwsze odcinki z kawałkiem trzeciego bodaj, w dodatku na streamie, gdzie znajdowało się paru nieletnich i powodowana troską o ich teoretycznie (i tylko teoretycznie, hehehe) czyste umysły gospodyni zakrywała w zasadzie wszystkie ‚momenty’ otwartym oknem Notatnika z napisem „Nie, nie możesz tego zobaczyć” 😛 A bez takich scenek perypetie słynnego uwodziciela to nie do końca to. Tym bardziej, gdy gra go sam David Tennant. Oczywiście w retrospekcjach, bo w scenach toczących się „współcześnie” w Casanovę wcielał się Peter O’Toole i powiedzmy sobie szczerze, też naprawdę dawał radę. No, ale TENNANT. Ponoć rolę w „Doktorze Who” dostał po tym, jak twórcy wyczaili go w tej serii. Zreeeesztą. „Casanovę” też Russel T. Davies pisał. Oba te fakty do pewnego stopnia tłumaczą, dlaczego tak dobrze się to ogląda. Z jednej strony mamy dobrze poprowadzoną fabułę, leciutko groteskową i podlaną niekiedy specyficznym humorem. Z drugiej, jak już wspominałam, dobre aktorstwo. Nie tylko odtwórcy roli tytułowej, ale i drugi plan. Nie wszyscy wybijają się jakoś szczególnie przed szereg (trudno przelicytować Matta Lucasa i jego… cóż, wyrazistego bohatera xD), ale w sumie chyba nikt nie zasłużył na ochrzan za beznadziejną grę. Jest też czym oko nacieszyć (oprócz D.T., oczywiście, ehehe), bo strona plastyczna ze swoją obfitością pięknych kostiumów i plenerów to kawał naprawdę dobrej roboty. No cud i miód, chciałoby się rzec. Ale oczywiście w beczce tego miodku musi znaleźć się jakaś łyżka dziegciu – i owszem, się znalazła. Pod sam koniec, kiedy byłam święcie przekonana, że nic już nie może się schrzanić, dostałam po oczach takim rozwiązaniem jednego z wątków, że obrzydziło mi zdeka wcale nie najgorszy finał. Stąd też 8/10 zamiast 9. Ale gdyby tak wyciąć cichcem ten jeden kawałek, cała reszta to kawał naprawdę smakowitego kina. Podejrzewam, że wersja z Heathem Ledgerem nie przebije tego za żadne skarby. Bo planuję kiedyś obejrzeć, ot tak, z ciekawości. Chyba tylko i wyłącznie, bo wszelkie inne moje potrzeby kapryśnego widza zaspokoiła rozkoszna brytyjska miniseria.
* Anna German (Anna German: Tajna biełogo angiela; 2012), odc. 1 – w zasadzie do obejrzenia skusił mnie dubbing, którzy rzekomo miał być (zajawki!), ale koniec końców wszystko przeczytał pan Olejniczak. Może to i lepiej. Fenomenu Anny German nie rozumiem, jako piosenkarka ani głosowo ani interpretacyjnie nie wybijała się ponad inne artystki tych czasów, a za przyczynę całej tej legendy, jaka wokół niej narosła, uznaję całą sprawę z powrotem na scenę po wypadku i przedwczesną śmiercią spowodowaną przez nowotwór, toteż kręcenie dziesięciu odcinków o jej życiu zakrawa jak dla mnie na lekką przesadę. Gdyby jeszcze zrobione były w ciekawy sposób, to dobra, niech tam sobie będzie. Ale po pierwszym odcinku nie mam zbyt wielu oczekiwań. Produkcji o znanych ludziach i o tym, jak im w życiu było ciężko, powstało multum i wszystkie są podobnie ckliwe i ciężkostrawne. Ta konkretna nie wydaje się oferować czegoś innego. Ale w sumie nie wiem, czemu się dziwię. W zeszłym roku była 30 rocznica śmierci, to sobie Rosjanie machnęli laurkę. Już w ogóle pomijam fakt, że: a) w serialu Anna w momencie aresztowania jej ojca wygląda na siedmio- czy też ośmioletnią dziewczynkę, gdy w rzeczywistości miała wtedy coś koło roku, b) German była dość ładna mimo stosunkowo przeciętnej urody, a grająca ją w serialu Joanna Moro mimo pewnego podobieństwa… no cóż, ujmując w delikatny sposób, ona tą urodą zdecydowanie nie grzeszy. Przypuszczam, że następnych epizodów już raczej nie obejrzę. Chyba, że zechcę zobaczyć scenę wypadku. Zajawki jednak narobiły smaka.

Książkowo:
* Agatha Christie „Zwierciadło pęka w odłamków stos” – spokojnie. Podejrzewam, że z różnych względów zupełnie nie-książkowych na jakiś czas trochę wyluzuję z książkami tej pani. Nie, żebym się jakoś mocno rozczarowała tą powieścią, chociaż muszę przyznać, że nie wciągnęła mnie tak, jak kilka wcześniej przeczytanych. Intryga jest znów ciekawa, rozwiązanie zaskakujące, ale… Po przeczytaniu widząc na ostatnich stronach datę oryginalnego wydania – 1962 – nabrałam szczerego przekonania, że to ostatnia książka o przygodach panny Marple. Teraz, sprawdzając listę na Wikipedii, widzę, że jednak nie, że potem były jeszcze cztery i to „Uśpione morderstwo” (moja ulubiona część) jest tą finałową. Ale w sumie chyba się sobie nie dziwię, że wpadłam na taki pomysł. „Zwierciadło…” ma specyficzny klimat, że tak to ujmę… „schyłkowy”? Panna Marple starzeje się, już nie jest tak sprawna, jak kiedyś, na drutach robić nie może, bo niedowidzi. W St. Mary Mead, wiosce, gdzie mieszka, postawili nowe osiedle, nazjeżdżało się nowych ludzi, którzy zachowują się zupełnie inaczej. Nastały nowe czasy, niezbyt przychylne klasycznym detektywom. Ot, takim ‚fin de siecle’ zapachniało. Oczywiście to nie zmienia faktu, że całość zasługuje na te 4,0, ale tak jakoś… szmutno, jak to mówią.
Ciekawostka: postać Mariny Gregg i zdarzeń, które ją spotkały, ma rzeczywisty pierwowzór w osobie Gene Tierney. Znaczy się nikt nie napisał nigdzie wprost, że Christie inspirowała się właśnie tą aktorką, ale pewna sytuacja jest tak specyficzna, że zbieg okoliczności jest wykluczony. Ale uwaga, polecałabym wgłębić się w biografię pani Tierney dopiero po przeczytaniu książki. Bo nie ukrywajmy, ta „specyficzna sytuacja” to jednocześnie straszny spoiler jest.
* Oscar Wilde „Portret Doriana Graya” – kolejna rzecz z cyklu „przymierzałam się, przymierzałam i w końcu się wzięłam”. Trochę człowiek słyszał na ten temat, trochę został zachęcony lekturą komedii autorstwa tego pana, a zwłaszcza „Bądźmy poważni na serio” (którą zresztą bardzo serdecznie polecam i która ma bardzo sympatyczną adaptację telewizyjną, oczywiście z Paulem McGannem w roli głównej). Chociaż przyznaję, początkowo czytanie szło mi dość ciężko. Nie do końca wiem, dlaczego, ale mniemam, że mimo zainteresowania samą treścią musiałam przywyknąć do dość specyficznego stylu pisania. Ale kiedy już załapałam, to wsiąkłam. Dlaczego? Chyba po prostu znalazłam tam całą masę niesamowicie trafnych obserwacji na temat świata. Głównie padających z ust jednego bohatera, ale ciii. Kto mnie zna, ten wie, że dandysowska, pachnąca z lekka hedonizmem filozofia dobrze do mnie pasuje, chociaż do niedawna nawet nie miałam bladego pojęcia, że coś takiego istnieje i że tak się właśnie nazywa. Tłumacząc z polskiego na ludzkie – Wilde miał wywalone na niemalże wszystko i dokładnie wiedział, dlaczego. Wbrew temu, co próbują teraz promować niektóre środowiska, wielbił nade wszystko piękno i też dokładnie wiedział, dlaczego. Na tym drugim mocno bazuje fabuła, skądinąd rozwinięta z naprawdę fajnego, nieco ponadnaturalnego pomysłu. Ogólnie dało to rewelacyjny efekt. Rzadko ostatnio zdarza mi się wypisywać ulubione cytaty z właśnie przeczytanej książki – a tutaj „the best of” zajął mi dwie strony. Jeszcze rzadziej zdarza mi się nieodparta chęć posiadania tejże na własność. I jak tu ocenić na mniej niż 5,0? No nie da się. Zwyczajnie nie da.
* Sue Townsend „Adrian Mole. Męki dorastania” – po tak przyjemnej styczności z pierwszym tomem serii nie mogłam sobie odmówić sięgnięcia po kolejny. Adrian jest już trochę starszy, ale nadal bezskutecznie śle listy ze swoimi wierszami do BBC i nadal jest po uszy zakochany w Pandorze. Tylko inne problemy ma już trochę inne. Czasem głupkowato-banalne, jak na nastolatka przystało, ale coraz częściej całkiem poważne i… całkiem dorosłe. Mniemam, że to właśnie dlatego druga część serii o młodocianym Angliku nie do końca trzyma nastrój prześmiesznej i w gruncie rzeczy pogodnej poprzedniczki. Żeby nie robić zbyt dużych spoilerów ujmę to tak – wydarza się parę rzeczy, które mocno przewracają życie Adriana. Namieszałyby nieźle dorosłemu, a co dopiero piętnastoletniemu chłopcu, który i bez tego nie ogarnia do końca otaczającej go absurdalnej rzeczywistości. I chociaż dalej można znaleźć w tej książce to, za co absolutnie pokochałam „Sekretny dziennik…” – cięty język, ironię i wyrozumiałość wobec bohaterów – czytało się trochę ciężej. Ale i tak szczerze 4,5 się należy.
Btw. wkrótce potem wypożyczyłam następną część, „Adrian Mole. Szczere wyznania” i prawdę mówiąc przez chwilę myślałam, że pomyliłam coś i przeskoczyłam jakiś tom. Ale nie, to faktycznie było trzecie w kolejce i… ujmę to tak: byłaby fajna czytanina z tego, ale nie po poprzednikach w cyklu. Jezusie słodki, dlaczego zawsze, gdy polubię jakąś dłuższą serię, nie tylko książkową, to zawsze musi się kiedyś popsuć?
(Tylko szkoda, że nie mogłam posłuchać chociaż kawałka czytanego przez Andrzeja Mastalerza… Naprawdę, naprawdę nikt nie nagrywał wtedy tego Lata z Radiem?)
* David H. Lawrence „Kochanek Lady Chatterley” – lubię kupować nowe rzeczy i lubię książki. Prosto wnioskując, jeszcze bardziej lubię kupować książki. Niekoniecznie nowe, często przygarniam różne staruszki znalezione na kiermaszach i innych wyprzedażach. Mój egzemplarz tej powieści jest jedną z nich. Znaleziony pośród asortymentu bibliotecznej „książki za grosik”, kupiony za całą złotówkę, co skądinąd dało o sobie znać, kiedy podczas czytania bidulka mi się rozkleiła i to bynajmniej nie metaforycznie. A czytałam dość długo, głównie – jak to zwykle u mnie bywa – na wykładach 😛 Nie dlatego, że nudna czy coś. Po prostu były inne, trochę bardziej „priorytetowe” lektury. Prawdą też jest, że „Kochanek…” to jedna z tych specyficznych pozycji, które wymagają odrobiny sympatii i zrozumienia (także zrozumienia kontekstu!) mimo różnych nielekkich momentów. Warto się czasem trochę tak poświęcić. Wprawdzie erotyka w tej powieści dzisiaj już nie szokuje ani trochę, ale całe tło obyczajowe, rys psychologiczny bohaterów, wszystkie ich dylematy i ten cały świat przedstawiony, gdzie niemal jak w greckiej tragedii żaden wybór nie może skończyć się dobrze (czytaj: każdy kończy się szeroko rozumianą życiową beznadzieją) – to wszystko zestarzało się w bardzo niewielkim stopniu moim zdaniem. Dlatego 4,0. I szansa, że jeszcze kiedyś do niej zajrzę. Albo do innej książki tego pana, chociaż ostatnio się dowiedziałam, że „Tęcza”, którą chciałabym przeczytać z wiadomych względów, nadal nie ma polskiego tłumaczenia. Grrrrr.
(Chociaż tak a propos tej erotyki, to nie jestem pewna – Lawrence napisał bodaj trzy wersje „Kochanka…” i w powszechnym obiegu krąży u nas tłumaczenie ostatniej, zaś pierwszą – ponoć tą najpikantniejszą – można znaleźć tylko w jednym z numerów któregoś z pism literackich. Poszukam, zaprawdę powiadam wam.)

Muzycznie:
Dzisiaj zrobi się tutaj odrobinę jakby kącik tematyczny. Bo nie tak dawno mieliśmy rozdanie Oscarów, które mają trochę wspólnego z muzyką ze względu na kategorię „Najlepsza piosenka”. I kto wygrał w tym roku? Kto? Adele. Adele i „Skyfall”. Albo, po mojemu, przereklamowana piosenkarka, z której gabarytów nie wolno kpić, chociaż to jedyny jej wyróżnik oraz w pewnym sensie fundament jej popularności i smętny kawałek, zupełnie pozbawiony typowego dla porządnej piosenki wyrazu. Wprawdzie na wszelakie nagrody mam zazwyczaj wywalone, bo rzadko przypadają rzeczom naprawdę wartym uwagi, ale tym razem nóż mi się w kieszeni otworzył. Z bardzo prostego powodu. To nie tylko statuetka dla mdłego wytworu przechwalonej podśpiewajki. To statuetka dla czegoś, co w gronie piosenek z produkcji o Jamesie Bondzie wygląda jak makabryczny wypadek przy pracy. Chociaż biorąc pod uwagę, co się ostatnio wyrabia w samych filmach, nie powinnam się dziwić. Nigdy chyba nie zrozumiem tej całej mody na „dekonstrukcję” i „urealistycznianie” różnych cykli.
Dlatego w ramach odtrutki parę PORZĄDNYCH ‚bondowskich’ kawałków. Z odpowiednim przytupem czy tam szwungiem, niezależnie od tego, czy to szybki numer czy raczej wolny. Bo postawmy sprawę jasno – spokojna piosenka wcale nie musi równać się smętowi. Ba! Wręcz nie powinna.
* Duran Duran – A View To A Kill
* Tina Turner – GoldenEye
* Sheryl Crow – Tomorrow Never Dies
Wszystkie z klipami, bo nawet taki delikatnie pachnący kiczem teledysk do pierwszego ma swój sens i urok. A w każdym bądź razie na pewno większy niż filmik z przesuwającymi się literkami…

No i na koniec znowu na smutno. Jakby jakiś nieznośny sezon się zaczął czy co. Wiecie. Taki na umieranie tych osób, które się chociaż trochę lubi. Jako wielka miłośniczka filmu „Withnail i ja” chodzę z takim smętkiem od kiedy rozniosła się wiadomość o śmierci Richarda Griffithsa, odtwórcy roli wujka Monty’ego. Fandom Harry’ego Pottera w zasadzie też tak ma, bo u nich w adaptacjach filmowych też był wujkiem, tyle że Vernonem. Chociaż imho Monty był znacznie bardziej popisową kreacją. I żałuję, że jakoś nie zdążyłam obczaić póki co całej reszty. Bo inne jego filmy też ludzie z anglojęzycznej części świata bardzo chwalą. Wprawdzie zawsze mogę to nadrobić, ale teraz to… no. Sami wiecie.
Tak czy siak, no me gusta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *