Andrusowo

W momencie, kiedy układam te słowa*, siedzę na wersalce po n-tej herbacie (bo kawa się skończyła) i półprzytomnym wzrokiem spoglądam na antyczne – i bodajże jedyne – nagranie telewizyjne z Festiwalu Kabaretu w Zielonej. Ostatniej nocy przespałam góra trzy godziny, w dodatku na siedząco. Bo zachciało mi się występu w czwartek wieczorem, podczas gdy ostatni autobus odchodzi o 21.00, zaś z różnych względów wypadałoby w piątek jak najwcześniej być w Jeleniej. Ale to był występ Artura Andrusa, więc to dostateczne usprawiedliwienie dla tłuczenia się komunikacją wszelką po nocy.


Cały „wieczór kabaretowy” zorganizowany w skądinąd sympatycznej knajpce o malowniczej nazwie Literatka miał darmowy wstęp, więc nie powinnam narzekać, bo darowanemu koniowi i takie tam, ale na początek będzie trochę do marudzenia. Bo lokal mały, a chętnych dużo. Kto pierwszy, ten lepszy, rezerwacji miejsc nie było. Podobno. Na miejscu okazało się, że były od godziny 16.30. A gdy około 19.00, kiedy to planowo miało się wszystko zacząć, ludzie pchali się na schody od antresoli, żeby gdziekolwiek móc usiąść, spora ilość zarezerwowanych krzeseł była wciąż wolna. Dla ludzi, którzy zaklepują sobie miejsca, a potem spóźniają się/nie przychodzą, jest specjalne miejsce w piekle, zaprawdę powiadam wam. Podobnie jak i dla tych, którzy w przerwie wyskakują sobie po piwko i myślą, że ktoś w międzyczasie nie ma prawa zająć im schodka. Meh.

Jak można się łatwo domyślić, wylądowałam na drugim stopniu od góry, w pozycji półembrionalnej, otoczona tobołami (bo wstępny plan przewidywał, żeby jednak spróbować na ten ostatni autobus zdążyć) i widokiem niemal całkowicie przesłoniętym przez antresolę. Ale z drugiej strony w przyjemnym towarzystwie zapoznanej za pośrednictwem Tumblra koleżanki Kat, która niniejszym stała się bodaj jedyną znającą mnie tylko stamtąd osobą, która spotkała mnie, jak to Angole mawiają, ‚in real life’. W takim towarzystwie spokojnie można było przetrwać pierwszą część wieczoru. Bo wiecie, nie że ‚koncert Artura Andrusa’ tylko ‚wieczór kabaretowy’. I przez pierwszą godzinę trzeba było wysiedzieć występy tak zwanych miejscowych artystów, którymi delikatnie mówiąc nie byłam zainteresowana. Chociaż w większości złe nie były, ale kurczę – ja nie po to przyszłam! W formułce „złe nie były” pomijam oczywiście występ młodej pani wokalistki, ponoć laureatki jakiegoś konkursu młodych talentów, reprezentantki jakże uwielbianego przeze mnie inaczej nurtu ‚mam przeponę, więc umiem śpiewać’. Tym bardziej, że impreza miała w nazwie słowo „kabaretowy”, do którego ta wykonawczyni nijak się nie miała.


Ale jak już człowiek wysiedział, przetrwał i zdecydował, że raz kozie śmierć, zostaje do końca, skazując się tym samym na tułaczkę nocnymi pekaesami, to chociaż miejsce słabe, sam fakt bytności na występie Artura A. był rozkoszny. Zwłaszcza, że problem widoczności został jako tako zafiksowany przy pomocy dużego aparatu Kat, pełniącego funkcję czegoś w rodzaju telebimu, dzięki czemu mogę powiedzieć, że coś jednak mimo wszystko widziałam. Wiadomo, nie samą wizją to wszystko stoi, ale uronić te wszystkie malownicze ‚układy taneczne’ to żal. Zwłaszcza, że „Piłem w Spale, spałem w Pile” było. A to ZAWSZE ma układ. Z innych rzeczy, jak tak sobie teraz próbuję to wszystko poukładać w pamięci, to na pewno był „Petersburg”. Bo coś z Nohavicy zazwyczaj się pojawia. Piosenka o matce piłkarza też. „Królowej nadbałtyckich raf” nie mogło zabraknąć, bo by mu publika nie dała zejść ze sceny. Za to od ballady o Czarnej Helenie wykręcił się całkiem zmyślnie, bo pisaną na 20 minut przed występem inną balladą, opartą na tym, co wyczytał w lokalnej prasie. Jeszcze kawałek o podrywie na misia i na deser absolutnie przepyszne wykonanie „Glanków i pacyfek”. Kto widział nagrania z tegorocznego Lidzbarka, ten wie. Kto nie widział, ten sporo stracił. Jakby to ująć… Andrus poszedł w taki punkowy growling xD A to wszystko poprzetykane typową andrusową gadką niekoniecznie szmatką i przysmakami z kolekcji kalendarzy. Kalendarz wojskowej spółdzielni mieszkaniowej z „głęboką” sentencją na każdy dzień zmiótł wszystko i wszystkich. Zwłaszcza, gdy na prośbę artysty parę osób z publiczności podało daty typu rocznica ślubu czy urodziny teściowej – oj, na to ostatnie to przysłowie było mocarne xD


To nie będzie za bardzo oryginalne, jeśli powiem, że mimo wszystkich niedogodności było warto, ale było. Nie tylko dlatego, że po dwóch nieudanych podejściach w ostatnie wakacje w końcu na występie Andrusa wylądowałam. Po prostu kto mnie pod kątem preferencji chociaż trochę zna, ten wie, że za występ Antura (tu pozdrawiamy zacną koleżankę Paulinę) od pewnego momentu mojego życia dałabym się zwyczajnie pociąć. A poza tym w nijakości i mieliźnie studenckiej codzienności coś mi się czasem od życia należy. O.


Kaśka nacykała zdjęć, poza tym nagrała parę utworów i nie omieszkała podzielić się nimi na YouTubie, ktoś z samej Literatki też coś wrzucał, więc gdyby ktoś miał ochotę coś niecoś liznąć klimatu – a ten, trzeba przyznać, był całkiem w pytkę – to wie, gdzie szukać. Myślę, że warto, nawet jeśli to nie oddaje w dużym stopniu atmosfery. Bo każda ilość Andrusa w jakiejkolwiek formie jest dobra 🙂



* bo kiedy one się pojawią na blogu, to ja nie ręczę. Tydzień obsuwy minimum, jak ostatnio zauważyłam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *