Dinosaurs from a town called Mercy take the Manhattan with the Power of Three

[Ten tytuł jest głupiiiii, ale mnie tam bawi. Więc cicho.]


No i wyobraźcie sobie, że pierwsza połowa 7 serii „Doctora Who” już za nami. Zleciało, nie? I co zabawne, chociaż pierwszy odcinek tego wcale nie zapowiadał, było całkiem przyjemnie. Wprawdzie nie do końca, niestety, ale o tym może później. Bo spróbuję się wszystkimi czterema epizodami zająć po kolei, jak Bozia przykazała.

Oczywiście notka znowu wypełniona spoilerami, aż się wysypują.


Po niezbyt udanym „Asylum of the Daleks” (o którym szerzej rozpisałam się na bieżąco – [klik!]) zdecydowano się zaserwować nam dinozaury. Na statku kosmicznym. Brzmi po doktorowemu absurdalnie i takież było, dając nam w formie „Dinosaurs on a Spaceship” pierwszy porządny odcinek tego sezonu. Absurdalny miszmasz podano nie tylko w samym pomyśle, ale i w drużynie, która miała Doktorowi towarzyszyć. No, bo spójrzcie sami. Jedenasty i te paskudne Pondy, które tym razem zachowywały się naprawdę znośnie, okej. Ale – tata Rory’ego, który niechcący znalazł się w TARDIS w trakcie wymieniania żarówki? Królowa Nefretete? Amerykański łowca z początków XX wieku? Co zabawne, ta porypana mieszanka dała bardzo udany rezultat, bardzo w stylu dawnych odcinków. Czyli: szaleństwo, zabawa, humorystyczne sceny (Kto robi listę prezentów na Gwiazdkę? Jak się odpala triceratopsa? :D), fajnie napisane postacie i – uwaga, uwaga, wielka niespodzianka – ani jednej, nawet najmniejszej łzawej sceny z Amy, Rorym i ich Wielką Nieskończoną Miłością. Niemożliwe? A jednak. Dzięki temu wszystkiemu po raz pierwszy od bardzo dawna szczerze ubawiłam się na nowym epizodzie. Warto też trochę więcej miejsca poświęcić Brianowi, tacie Rory’ego, który absolutnie podpieprzył show wszystkim. Towarzysz z przypadku, ale świetnie wyposażony jak na prawdziwego mężczyznę jego zdaniem przystało (saperka!), urokliwie przyziemny i zupełnie nie pasujący do tego, co się zazwyczaj wokół Doktora dzieje. Kto wie, być może trzeba było wsadzić w miejsce syna i synowej już wcześniej. Nie pogardziłabym takim kompanem, zwłaszcza, że jak sięgam pamięcią w serialu Doktor rzadko miewał ‚asystentów’ w tak zwanym słusznym wieku – chyba, że zaliczymy Brygadiera i Sarę Jane z nowego DW. Albo uprzemy się, że dziadek Donny, stary kochany Wilfred, był pełnoprawnym towarzyszem. Może jakaś mini-seria o wycieczkach, które Brian odbył z Jedenastym? Proszęęę.


„A Town called Mercy” już takiego szaleństwa nie oferował, ale nadal trzymał niezły poziom, bazując na całkiem ciekawym pomyśle. Mamy tu swoisty powrót do korzeni, bo ostatni raz Doktor na Dzikim Zachodzie był jeszcze za czasów czarno-białych odcinków, kilkuczęściowych historii i Doca o twarzy Williama Hartnella 😉 Wprawdzie wydaje mi się, że te realia można było jeszcze lepiej wykorzystać, ale i tak epek nie zostawił zbytniego niedosytu. Czarny charakter, który koniec końców okazał się być wcale-nie-taki-czarny, ten dobry, który z kolei dobry wcale nie był, trochę mało nachalnych reminescencji Wojny Czasu – nie było zbyt zabawnie, ale oglądało się przyjemnie i o to chodzi.


Z kolei „The Power of Three” początkowo odstraszał mnie faktem, że miał być skupiony bardzo na rodzinie Pond. Obawiałam się tandetnej dramy rozciągniętej do przynajmniej połowy odcinka, jak to było w „The Girl Who Waited”. Chociaż trailer ze sceną pt. „W moim domu jest pełno żołnierzy, a ja jestem w samych gaciach” wyglądał zabawnie, to… sami wiecie, jak to z trailerami bywa. Łapiesz się na taki fajny moment, myślisz, że całość będzie taka, a tu oglądasz i okazuje się, że wszystkie dobre fragmenty zmieściły się w tej zajawce. Wprawdzie był jeszcze jeden silny argument za tym odcinkiem, a mianowicie fakt, że nie napisał go wujcio Moffat, ale tak jakoś nie do końca mnie to przekonywało. No i cóż… To było najprzyjemniejsze zaskoczenie w tej połowie serii. Zero patetycznych scenek o tym, jak to Amy z Rorym bardzo się lowciają. Wraca Brian. Znowu mamy dużo przygody i śmiesznych scenek. Trochę jak w „Dinosaurs on a Spaceship”, nie? Nie bez powodu. Oba te odcinki mają tego samego scenarzystę, Chrisa Chibnalla, który znowu odwalił kawał dobrej roboty. Bo i jak tu się dobrze nie bawić, kiedy mamy Briana robiącego wideobloga o kosmicznych kostkach, „bo Doktor prosił, żeby je obserwować”, samego Doktora robiącego z nudów porządki w domu Pondów, wliczając w to pomalowanie płotu, ewentualnie wyżywającego się w grze na konsolę (dobre Wii nie jest złe), czy owe kostki, które po dłuuugim momencie milczenia zaczynają robić różne rzeczy, od kłucia, poprzez kopanie prądem, wywoływanie huśtawek nastrojów, aż po granie w kółko „Kaczuszek”. Scena z tą ostatnią mnie absolutnie zabiła, korzystając z tego, że z powodu przegapienia bieżącej emisji oglądałam ten epek ściągnięty na własnym kompie, przewijałam tę scenę chyba z cztery razy. Całość pachniała mi bardzo „The Unicorn and the Wasp” jeszcze z czasów Dziesiątego i Donny, kiedy to miałam równie wielki i równie szczery ubaw. Tylko jedna rzecz mnie zasmuciła. Fakt, że na ten jeden, jedyny odcinek Amy i Rory jako para zostali napisani tak, że dali się lubić. Tylko na ten jeden epek. Dlaczego, u licha, Moffat nie mógł ich tak poprowadzić przez 6 serię? Zamiast dwójki dzieciaków nieudolnie bawiących się w męża i żonę Chibnall dał nam zwyczajną parę ze zdrowymi relacjami, której największym problemem w związku z podróżami z Doktorem był fakt, że w „normalnym” życiu nie mogli sobie niczego zaplanować, bo nigdy nie byli pewni, kiedy ich kumpel wpadnie i kiedy ich potem odstawi do domu. I jeszcze jedna ważna zaleta. Konkretne odniesienie do klasycznych epizodów – Doktor ponownie współpracuje z U.N.I.T.-em, na którego czele stoi niejaka Kate Steward, czyli nie kto inny, jak rodzona córka kochanego Brygadiera Lethbrigde’a-Stewarda. Tylko „Lethbrigde” obcięła z nazwiska, bo chciała dojść do wszystkiego sama. Fajna babka, napisana bez przesady i miło byłoby ją zobaczyć jeszcze w jakimś odcinku, oczywiście pod warunkiem, że nie zostałaby zepsuta.


I wszystko ładnie. I wszystko pięknie. Jak wszyscy wiemy, 7 seria została ostatnią, w której Doktorowi towarzyszą Amy i Rory. Toteż finałowy odcinek jesiennej połowy podporządkowany został ich odejściu. Gdy wyszło na jaw, że tytuł tegóż brzmi „The Angels Take Manhattan”, zachichotałam nieładnie – jedne z moich ulubionych doktorowych potworów wyślą w niebyt najbardziej nielubianych kompanów, mniam. Zajawki pokazały bobo-aniołki i anioła-Statuę Wolności. Z pewną taką radochą zasiadłam do oglądania, zapominając całkiem o dwóch rzeczach. Po primo – to odchodzą Pondowie. Najbardziej przedramatyzowani towarzysze nowego DW. Po secundo – pisze Moffat. Oj, szybko sobie przypomniałam o tym, oj szybko. Pomysł był świetny, ale koniec końców niezbyt wykorzystany. Bo niby Płaczących Aniołów było pełno. Od małych (bobasy jak dla mnie absolutnie rządzą i będzie mi smutno, jeśli w przyszłym rzucie nie wydadzą ich w formie figurek), poprzez te „konwencjonalne”, aż po Statuę. Ale odniosłam wrażenie, że zostały potraktowane jednak po macoszemu. Ok, były sobie, obsiadły Nowy York, wysłały parę osób w przeszłość, jak to one, ale w zasadzie nie odczułam, żeby to były takie pełnoprawne potwory odcinka, że to wszystko kręci się wokół nich. No cóż, nie mogło, skoro kręciło się wokół Pondów i River, która oczywiście musiała się zjawić. Fabuła dość prędko zaczęła się nadto gmatwać i zaprzeczać regułom, które pojawiały się w serialu wcześniej (Płaczące Anioły są kamienne, a przecież Statua Wolności to metal; paradoksy nawet nie czasowe, przed którymi Dziewiąty bronił się jak nie wiem, pod okiem Jedenastego latają jak cukierki na Halloween). Całkiem ciekawy klimat stosunkowo zaczął się rozwiewać, a ciekawy pomysł równoległego świata z książki – rozmywać i gdzieś niknąć. No i nie zapominajmy o najważniejszym: to jest OSTATNI odcinek Amy i Rory’ego. POŻEGNALNY. Więc…

Dobra. Było miło, a teraz jedziemy na ostro. Najgorsze odejście towarzyszy, jakie widziałam. Naj-gor-sze. Łudziłam się jak ten głupek, że może i sam Moff stwierdzi, że za dużo już nafutrował tego taniego angstu w losy państwa Williams i limity zostały wyczerpane. O, ja idiotka. Co mi strzeliło do łba. Podejrzewam, że on doszedł do odwrotnego wniosku – nawaliliśmy tyle dramy, to na finał dajmy jeszcze więcej! On pójdzie za takie rzeczy do piekła, zaręczam wam. Tak więc było wszystko to, co mnie zawsze w wątkach dotyczących Pondów pieniło. Łzy, patos, banalne „głębokie” dialogi rodem niemalże z pani Łepkowskiej (no, może lekko przesadzam, ale naprawdę niewiele brakowało), ochy i achy, bo my się tak strasznie kochamy i jak sobie będziemy to wyszlochiwać, a zwłaszcza Amy, to nasza wielka miłość będzie jeszcze piękniejsza i wspanialsza. A potem umrzemy w imię miłości, to znaczy skoczymy sobie z dachu, żeby ocalić Wszechświat, tylko najpierw jeszcze dłuuuuga mówka o tym, jak bardzo ja lowciam ciebie, a ty mnie. I tu następuje moment, kiedy po takim tandetnym w gruncie rzeczy, ale jednak emocjonalnym szantażu ze strony scenarzysty co wrażliwsi widzowie zaczynają popłakiwać, a ja – och, jakże nieczuła na te „cudowne” emocje – zaczynam mamrotać pod nosem: „Dobra, dobra, już nie pierdol, tylko skacz”. Skoczyli. A ja naiwnie wierzyłam, że to wreszcie koniec. Gdzie tam. To jeszcze nie było to. Na cmentarzu czekało nas „najlepsze”. Rory znowu nie żyje, tym razem już definitywnie (Aniołki nie śpią, Aniołki czekają), Amy beczy, szlocha, robi dramatyczne grymasy, Doktora nie słucha, żegna się z nim, żegna się ze swoją łukochaną córunią i bum! Odwraca się do Płaczącego Anioła, żeby wylądować w grobie obok Rory’ego, co podejrzanie przypominało mi scenę, gdy rozbijała furgonetkę w „Amy’s Choice”, ale tam całość wypadła zdecydowanie mniej ckliwie i bardziej strawnie.

Na nagrobku pojawiają się dwa imiona, Doktor z płaczem pada na kolana, a ja mam ochotę krzyknąć: „Ty idioto, za kim ty wyjesz, no za kim?!?”.

Pondowie powinni byli odejść już dawno temu. Najlepiej po akcji z Pandoriką, zanim jeszcze Moffat dokonał malowniczej degradacji obojga. Wspominałam już o tym nie raz, ale będę o tym mędzić przy każdej okazji. Bo spróbujcie sobie obejrzeć jakiś odcinek z nimi z serii 5, a potem jakiś z serii 6. Różnica jest przygnębiająca. Amy z zadziornej, pewnej siebie i w sumie fajnej dziewczyny zmienia się w irytującą, wiecznie oskarżającą wszystkich naokoło panienkę, którą ciągle trzeba by prowadzić za rączkę i która w kryzysowej sytuacji potrafi tylko żałośnie się rozbeczeć. Rory charakterologicznie aż tak się nie wykręcił, ale i jemu zrobiono krzywdę, bo z postaci zupełnie samodzielnej, która mogłaby być osobnym, niepowiązanym z Amelią towarzyszem, stał się jej przydupasem, podnóżkiem, dodatkiem do niej, zupełnie od niej zależnym. Od początku miał takie trochę pantoflarskie zaciągi, ale z czasem zaczęła się totalna przeginka. Dlatego też nie za bardzo rozumiem popularność tego bohatera wśród fanów, którzy chwalą go za to, że jest „badassem”. Serio? Czy to, że raz od wielkiego dzwonu przypominał sobie, że to on jest facetem i to on w tym związku nosi spodnie, po czym brał sprawy w swoje ręce, to ta cała „badasseria”? Fandom w ogóle pod kątem tego określenia bywa dziwny, bo „badassem” nazywana jest również m.in. Martha, która dla mnie jest nie do końca udanym wypełniaczem pomiędzy Rose a Donną bez cech szczególnych poza natarczywym fanbase’m na Tumblrze. Okej. Dobra. Mieli i dobre momenty na przestrzeni „swoich” serii, co więcej, wychodzę z założenia, że sam Rory, zupełnie odseparowany od Amy byłby całkiem niezłym towarzyszem, ale tych złych momentów było więcej i były na tyle rażące, że zdecydowanie u mnie wypierają te lepsze. Nawet, jeśli pozaekranowo Karen Gillan i Arthur Darvill wydają się być fajnymi ludźmi, o czym świadczą dajmy na to utrwalone w „Doctor Who Confidential” błazenady i dowcipasy. Ale to niewiele znaczy w sumie.

Reakcja fandomu była tyleż zaskakująca, co oczywista. Zabawne, nie? Ale jak nazwać inaczej sytuację, gdy widzisz, że odcinek był po prostu słaby, ale wiesz, że ludzie będą zachwyceni, bo nie wiedzieć czemu zaakceptowali tę dramatyzującą parkę. I fakt, recenzje były pełne łez i zachwytu nad pięknem tego pożegnania. Tyle razy padało, że pokazana została „miłość”, „miłość”. Gdzie, zapytuję się ja? To, co widziałam między Pondami mało miało wspólnego z miłością. Ot, smarkackie zauroczenie, które w pewnym momencie wydawało im się na tyle poważne, że postanowili je scementować małżeństwem. Dzieci bawiące się w męża i żonę, jak to ujęłam wcześniej. A przy problemach co mamy? Ryk, płacz, fochy i wielkie pretensje Amy do Doktora, że to wszystko jego wina. Bo to zawsze wszystko było przez niego. Rory (znowu) nie żyje? Wina Doktora. Wplątali się w jakąś kabałę? Wina Doktora. Mleko wykipiało? Wina Doktora, oczywiście. Stąd też może moje reakcja na szlochającego Doktora. Bo, u licha, dlaczego on opłakuje kogoś, kto notorycznie zwalał wszystkie winy na niego i robił z niego demona?

Pomijam już zupełnie inną rzecz, która zepsuła „The Angels Take Manhattan” w moich oczach, a mianowicie kolejny festiwal wymuszonego pairingu zafundowany nam przez wujka Moffata, który ze wszystkich sił stara się nam udowodnić, że River i Doktora łączy wielka, nieskończona, prawdziwa miłość, niemal taka piękna jak uczucie państwa Pond, bo w końcu w finale poprzedniego sezonu zawarli związek małżeński (inna sprawa, że cały ten wątek jest bardzo lipny i naciągany, ale ciiii). Niestety jego wysiłki idą na marne, bo… no cóż, ta para nie ma chemii i nigdy jej mieć nie będzie i nawet sto tysięcy scen mających ją pokazać nie pomoże. River może i leci na Doktora, ale on sam sprawia wrażenie, jakby nazywał ją swoją żoną tylko dlatego, że jest miłym gościem i nie chce dostać wpierdol od swojej cycatej adoratorki. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że – mimo, iż Moffa w przeciwieństwie do części fandomu nie nienawidzę – następny główny scenarzysta musi być bardziej przemyślanym wyborem. Bo o ile wszystkie durnowate i niedorzeczne pomysły z mediów pokrewnych, tj. ze słuchowisk, komiksów czy książek (jedna wizyta na TARDIS Wiki uświadamia, ile tego jest) można w zależności od upodobań kupić lub zignorować, o ile durnowate i niedorzeczne pomysły pojawiające się w serialu, chcąc nie chcąc „trzonie” całego uniwersum, automatycznie stają się kanonem i raczej trudno jest je odkręcić, zwłaszcza, że nie zawsze twórcy chcą to zrobić i taki babol zostaje w historii DW na wieki wieków amen. A my, biedni fani, których napisana w natrętny sposób River mierzi, możemy tylko zatykać uszy i śpiewać „lalalala, nie widzę cię” za każdym razem, kiedy pojawi się na ekranie, jak to zaproponowała jedna z koleżanek z Tumblra.

No cóż. Było tak, jak się niestety jakoś podskórnie spodziewałam. Łzawe pożegnanie łzawych towarzyszy. A że odcinek został tak dobrze przyjęty przez publikę, jest zwyczajnie niepokojące, bo oznacza, że telenowelowe gusta wkradają się do fandomów seriali, które przynajmniej w teorii powinny stać kilka… ba, kilkanaście poziomów wyżej. Chociaż z drugiej strony być może dzieje się tak dlatego, że ktoś im to na talerzu o nazwie „Doctor Who” zaserwował i raz wyczuwszy, że lud lubi tanią dramę niezależnie od tego, czy to „EastEnders” czy science-fiction, postawił zacząć im schlebiać i dawać coraz więcej takie stuffu. Smutne, bo taki nafaszerowany operą mydlaną DW to już coraz mniej jest mój DW. Mój serial, z moim Doktorem, który po prostu sprawia radochę w oglądaniu, bo nawet poważne sceny nie śmierdzą tam łzawą tandetą. I to mnie zasmuciło o wiele, wiele bardziej niż przykry los państwa Williams.

Skoro przy fandomie whoviańskim już jesteśmy, to muszę przyznać, że po emisji wkurzył mnie czymś jeszcze. Parę osób zaczęło porównywać „The Angels Take Manhattan” pod względem „emocjonalności” do „Doomsday” czy sherlockowego „The Reichenbach Fall”. Gdy to zobaczyłam, aż złapałam się za głowę. LUDZIE, czy myśmy oglądali ten sam odcinek? Pożegnanie Pondów przy tych dwóch przypomina jakiś marniutki wypierdek mamuta. Rose i Doktor w Zatoce Złego Wilka czy Sherlock na dachu szpitala świętego Bartłomieja budzili we mnie chęć ciśnięcia poduszką w ekran. Ale nie dlatego, że „ofuuuuu, co to jest, co to ma być, co to za melodrama?!?”. Dlatego, że byłam zła. Facet, od którego zależał scenariusz, odbierał mi moją pierwszą i najukochańszą towarzyszkę, fajną i dzielną laskę, którą potrafiło obchodzić coś więcej od czubka własnego nosa (wprawdzie miała potem jeszcze na chwilę jednak wrócić, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam). Inny podobny strącał mi z dachu w atmosferze skandalu ulubionego detektywa w jednym z ulubionych wykonań, na oczach jego najlepszego przyjaciela, równie fantastycznego. Nie chodziło tylko o to, że znikały/odchodziły postacie, które zdążyłam polubić. Ktoś oba te odcinki napisał tak dobrze, że mnie to po prostu zaczęło w naturalny sposób coś obchodzić. Moffatowi to się jakoś nie udało. Nawet, gdy cisnął na siłę.

Prawdę powiedziawszy, chyba jedyną naprawdę godną odnotowania rzeczą jest to, że zaraz po emisji pojawił się teaser świątecznego specjala, w którym przez króciusieńką chwilę pojawiła się buźka Richarda E. Granta. Co wywołało u mnie totalny fangirlizm, asdfghjkl; i inne keysmashe oraz ponadprogramową radochę. Ogólnie mówiąc, te kilka sekund ruszyło mnie bardziej niż cały ten ep. Nie, żeby mi jakoś było przykro z tego powodu.


Ale pocieszmy się jednym – Pondowie poszliii i nie wrócą. A przynajmniej nie przed 50 rocznicą. Na pożegnanie w niniejszej nocie wylałam na nich kolejne wiadro kwasu. I ostatnie. Zaś poza ich odejściem i nieszczęsnym „Asylum…” dotychczasową połowę serii 7 można uznać za dobrą. Momentami nawet bardzo dobrą, a na pewno o wiele lepszą i mniej mieszającą w głowie oraz dobrym Whoviańskim smaku niźli seria 6. A że nowa towarzyszka zapowiada się równie ciekawie, świąteczny odcinek specjalny takowoż, pozostaje tylko spróbować zapomnieć o niesmaku, jaki zostawił ostatni póki co epek i czekać na Boże Narodzenie. Zaś w międzyczasie można pooglądać klasycznego DW – powiedziała kobieta, która na początku wakacji obiecała sobie dojechać od Pierwszego Doktora do końca ery Drugiego, zaś pod koniec lata zorientowała się, że dalej tkwi tam, gdzie była, ino kilka odcinków dalej. No cóż… Zdarza się 😀

Jedna myśl na temat “Dinosaurs from a town called Mercy take the Manhattan with the Power of Three”

  1. ja tam podtrzymuję swoją opinię, że póki doktor się nie zmieni, nic dobrego z DW nie będzie. może to i wina Moffata, niemniej jednak – w mojej głowie zawsze winny będzie, prawdopodobnie ducha winny, Matt Smith… i jak dla mnie to Brian Williams powinien być nowym towarzyszem, a nie jakaś lasencja, której nie polubiłam po 1 odcinku. Pondów nigdy nie lubiłam, więc nie bedzie mi ich brak, ale ciągle biję się z myślami, czy oglądać ostatnie odcinki. pewno się kiedyś w końcu skuszę, mimo westernowatości, dzięki River. ech, ciężka sprawa z tym DW, oj ciężka. o fandomach już nawet nie wspominam, bo są to społeczności, które psują absolutnie każdy serial i program, dlatego zdecydowanie odmawiam przypisywania się do któregokolwiek z nich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *