Honest, indecent and true

Wszyscy teraz żyją igrzyskami w Londynie. Mnie tam sport w sumie mało interesuje, chociaż medale dla Polaków są fajne (srebro już pierwszego dnia i cała ta reszta, yay), ale taka ceremonia otwarcia… Czemu nie. Zwłaszcza, że gdy cztery lata temu coś tam oglądnęłam z Pekinu, to dali popis. Nie spodziewałam się, że Londyn da jeszcze większy. Bo dał. Oj, dał. Chociaż najpierw, tak jak pewnie większość, myślałam, że będzie konwencjonalnie. Historia, wsi angielska z pagórkiem, fabryczki, takie tam. A potem nagle bum, James Bond u królowej i od takiego uderzenia poziom zajebistości zaczął narastać. Wiadomo, Voldemort (Voldemart, mwehehe), deszcz Mary Poppins i reszta stuffu, ale prawdę mówiąc ja osobiście utraciłam tak zwaną ‚ability to can’ w momencie, gdy objawił się Rowan Atkinson plumkający jako Jaś Fasola w rytm „Rydwanów ognia” xD
Pięknie było, ale wiadomo, jak każdy Whovianin ubolewałam i ubolewam mocno nad brakiem silniejszego odniesienia do DW. I nie chodzi tu o Davida Tennanta odpalającego znicz niczym w odcinku „Fear Her” (nakręconym, co zabawne, sześć lat temu), bo na to chyba nikt tak na serio nie liczył, chociaż prawdę mówiąc gdyby były chęci, to by spokojnie dało się to zrobić. Sprawa raczej rozbija się o to, że „Doctor Who”, czyli prawie 50 lat historii i niezaprzeczalny wpływ na popkulturę, dostał tylko 3-sekundowy dźwięk TARDIS po „Bohemian Rapsody” Queenu, podczas gdy „Harry Potter”, seria licząca sobie ledwo dekadę i wprawdzie też z wpływem, ale wiele mniejszym, miała odniesienie wielkości kilkumetrowej kukły Lorda Voldemorta. Znaczy ponoć w planach był większy fragment z DW, ale dzień przed ceremonią po prostu wyleciał z grafika. Trochę… trochę to lewe. Ale odgłos niebieskiej budki mnie zjarał do bólu, muszę to przyznać.

Ostatnio dość dobrze pozbawiłam się tej mojej ‚ability to can’ również z pomocą innych rzeczy. Trochę spięłam tyłek i dobrałam się do jednej z takich długo czekających na swoją kolej produkcji, a konkretnie „Honest, Decent and True”. Filmik mocno w stylu lat 80., w dodatku ma taką zaletę jak młody i nieznany jeszcze Gary Oldman, ale żem nie jest jego fanką, to nie o to cho. Bo młody i nieznany jeszcze Richard E. Grant. Młody. Bardzo młody. Przed „Withnail and I”. O TO CHO. Mimo, że kopia nienajlepsza, z dość słabawym dźwiękiem, zgrana pewnie z jakiejś starej, lekko przechodzonej taśmy wideo. Ale jakby się tak zastanowić… Pamiętam jeszcze czasy, gdy się takich używało, o high definition i blue-rayach nikt jeszcze nie słyszał i wszyscy jakoś żyli 😀 Poza tym film z lat 80. w jakości rodem z lat 80. Ma swój klimat. I chyba na tym zakończę opis, bo fabuła wprawdzie fajna, ale nie za bardzo za nią podążałam, a publiczne flailowanie nad Richardem, który miał lat 28, ale wyglądał na 17, to trochę tak… Nie, naprawdę, oszczędzę tego ludzkości xD
Bo flailing bez oporów działa tylko w towarzystwie, które ma podjarę nad tym samym. Stąd świetne mająca się w fandomach idea watchalongów. Dzięki inicjatywie McGannowej grupki nadal zaliczam kolejne filmy z Paulem, co mnie cieszy, bo znając życie i moje lenistwo normalnie miałabym ciężki problem ze zmobilizowaniem się. Lista wisząca pod nagłówkiem tego bloga chyba najlepiej o tym świadczy… I nie ważne, że film DW widziałam już dwa razy. Liczy się też towarzystwo w końcu. A jak to mówią – lubimy wszystkie inkarnacje, ale co Ósmy, to Ósmy. Bo znajdźcie mi innego Doktora, który lata po szpitalu w samym prześcieradle, wrzeszczy „WHOOOO AM IIIIII?!?” („You’re Jean Valjean” :P), całuje towarzyszki i trzyma w swojej nieprawdopodobnie steampunkowej TARDIS średniowieczne metalowe gadżety do bondage’u.*

W sumie to właśnie przez filmy odpadłam z oglądania Koszalina live. Bo polskie BBC przyszpanowało, ze względu na igrzyska puściło bardzo szybko po brytyjskiej premierze „Bert and Dickie” aka „Sięgnąć po złoto” z Mattem Smithem w roli głównej, a wiadomo, że Smith w sosie nie-doktorowym bywa podwójnie smakowity. A potem kolejny watchalong. Stoczyłam się zdeka, ale wizja młodego Paula McGanna paradującego w stanie silnego nieubrania w „Tęczy” wydała mi się również bardziej pociągająca niż kabareton… Chociaż mam coś na swoje usprawiedliwienie, myślę. Za wcześnie w tym roku ich pochwaliłam. Krótko po Mazurskiej pokazały się informacje o tegorocznym składzie, a na widok nazwy „Paranienormalni” zaklęłam szpetnie. W dodatku ponoć parodiowali Adele. Której nie cierpię, bo przereklamowana i produkuje cholerne smęty, ale nawet ona na to nie zasługuje. Stąd może i lepiej, że obejrzenie tego wszystkiego odwlekłam sobie w czasie. Wprawdzie to tylko jeden znienawidzony kabaret na garść lubianych/tolerowanych, ale wiecie. Jeden grzyb potrafi spieprzyć całą zupę. A McGann podoba się zawsze.
Głębsze rozważania nad „Tęczą” pomijam, bo to jeden z tych filmów, które fandom ogląda dla fabuły (no… dla fabuły… rozumiecie?), chociaż koniec końców okazał się być lepszy, niźli się spodziewałam – niektóre opinie, z którymi się spotykałam, skłaniały się wręcz ku teorii, że to po prostu umieszczony w realiach historycznych pornol. Ale nie, ale nie, obecność akcji – takiej, która nie dotyczyła… wiadomo czego – stwierdzono.

Te wszystkie filmowe popierdółki poprawiają mi mój raczej średniawy humor. Połowa wakacji już za mną, niby są jakieś plany, ale nie wiem, jak z nimi będzie, wizja nauki do egzaminu i powrotu do Wro w październiku uśmiecha mi się jak Pinokiowi korniki i takie tam. Historia literatury. Lol. I po kiego mi to. Przecież i tak jak zaliczę, to zapomnę w diabły. Wolałabym gdzieś połazić, tylko że mnie to wszystko rozleniwia. I na Kabaretobranie chciałoby się ruszyć dupę, bo Andrus i te pe, tylko jak się tak będę z tym wybierać, to pewnikiem biletów zabraknie, znając moje szczęście i prędkość.
(Tym bardziej, że ostatnio malowniczo spłukałam się z forsy, kupując „With Nails: The Film Diaries of Richard E. Grant”, znaczy się autobiografię Granta. W ciągu najbliższego tygodnia czy dwóch powinna dojść. Oj, jak się zabiorę do czytania, to będzie ciężko z czymkolwiek innym.)
Ogólnie wcale mi się nie chce. Zwłaszcza wracać do Wro. Wolałabym jeszcze odpocząć. Ale wiadomo. Nie da się. Pocieszam się tylko zapewnieniami różnych studiujących starszych koleżanek, że drugi rok to już nie jest taka sraka jak pierwszy. No ja mam nadzieję. Bo póki co szans na wymianę kierunku na bardziej sensowny nie posiadam.

A piosenka dzisiaj taka. Jak REG w „Honest, Decent and True” – ładna i z lat 80.

– A Flock of Seaguls – Wishing –



P.S. A dzisiaj oglądnęłam sobie czwartą część Harrego Pottera. Spoko, też się trochę dziwię. Ale czego się nie robi dla Tennanta. Nawet zdubbingowanego. Wbrew pogłoskom polska wersja językowa nie zrobiła mu jakiejś przerażającej krzywdy. A i metodą eliminacji i sugestii innych udało mi się jako tako dojść, kto za niego kłapał.

* Chociaż istnieje też teoria, że Master nie znalazł tego na miejscu, a kupił w odpowiednim sex shopie – po czym zorientowawszy się, że całość nie zmieści się do reklamówki, targał to przez całe miasto xD

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *