Wczesne wakacje i inne frustracje

To naprawdę BARDZO śmieszne, gdy sesję zaczynasz z podejściem pod tytułem „a, cholera, jakoś to będzie”, a kończysz po raz kolejny się zastanawiając, czy to całe gówno jest rzeczywiście warte wszystkich Twoich nerwów i czy faktycznie do czegoś sensownego Cię te studia doprowadzą. A coraz częściej łapię się na tym, że nie bardzo. Bo zachciało się w przyszłości specjalizacji z teatrologii, a tu nie masz nawet cienia gwarancji, że w ogóle skończysz licencjat, skoro już na pierwszym roku wypruwasz sobie flaki, mordując się z łaciną, gramatyką i innym syfem, który do niczego nie jest Ci potrzebny. Bo pardon, mili państwo, językoznawcą czy innym literaturoznawcą to ja nie będę i być nie chcę. Ale z drugiej strony zmienić kierunku też nie masz jak, bo to, co Ci większość uczelni państwowych oferuje, interesuje Cię tyle co zeszłoroczny śnieg. A jeśli już coś się znajdzie, to jest to zazwyczaj kilka miejsc na krzyż na drugim końcu Polski (organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej w Katowicach, pozdrawiam serdecznie*). No i co, zostaje Ci siedzieć na dupie na kierunku, którego nienawidzisz tylko po to, żeby mieć jakiś papierek, którym i tak potem pracodawcy będą sobie podcierać tyłki.
Kurwa, żeby człowiek z czwartą średnią na koniec ogólniaka, piątkami z polskiego, angielskiego i historii, że o informatyce nie wspomnę – i to takimi prawdziwymi, a nie złapanymi fartem czy wykutymi na tępo – miał takie problemy. Congratulations, polski systemie oświaty. Chociaż głowa do góry, tak czy siak, parafrazując to, co napisałam sobie niedawno z boku tego bloga, i tak jestem fajniejsza niż co niektórzy z tych, którzy tak znakomicie sobie na takich studiach radzą.

Okej, koniec rantu, teraz rzeczy inne. W większości przyjemne. Bo tak czy śmak, czy zostanę czy pójdę do diabła, MAM WAKACJE, fuck yeah. Teraz przydałoby się rozpalić wielkie ognisko z notatek, kolokwiów i innego szitu, ale nie mam gwarancji, że mi nie będą już potrzebne, więc niestety muszę się wstrzymać. A i tak jestem na tyle wyrąbana przez to wszystko, że by mi się nie chciało. Nawet z zaległości filmowych jeszcze nic nie ruszyłam, a wszystko, co ostatnio obejrzałam, to „Niebezpieczny lot”, który okazał się być lepszy, niż się spodziewałam (chociaż śmiałam się jak głupia na scenach, które w ogóle nie miały być śmieszne), no i miał w głównej roli Erica Robertsa. To załatwia sprawę. Aha. I jeszcze kawałek pierwszego epka drugiej serii „Sherlocka” na polskim BBC, głównie po to, żeby sprawdzić, jak tłumaczenie wyszło. No i żeby poczerpać trochę sadystycznej przyjemności z obserwowania mojej mamy, która zgodnie z moimi oczekiwaniami również była „Skandalem w Belgravii” mocno rozczarowana.** Oczywiście tymi samymi rzeczami, co ja. Rodzinny fandom to jest to.

Wypadałoby wspomnieć, że na początku czerwca świętowaliśmy pierwszą rocznicę przybycia Juliana do naszego domu. Niestety oznacza to również, że miesiąc wcześniej obchodziliśmy pierwszą rocznicę śmierci Zuzki. To smutne. Bardzo. Ale ciii. Już się swoje nad tym tutaj porozwodziłam, wystarczy. A to i tak było sporo jak na standardy tego bloga i zasadę, że nadmierne obnoszenie się z prywatnymi smutnymi przypadkami to jak latanie z gołą dupą po mieście.
Z Julianem jest nam dobrze. Chociaż przewidywaliśmy, że jest Julią i przez pierwsze pół roku żyliśmy w tym przekonaniu. Ale różnica to w zasadzie żadna. Rozrabia tak samo, podlizuje się tak samo, bawi się tak samo. I tak samo żebrze o przysmaki. A dać musisz, bo inaczej będzie foch. Wszak to król Julian i mu się należy 😀 No i może to i lepiej, że płeć stała się kolejną rzeczą, która Julka odróżnia od Zuzi. Bo w sumie chyba nie byłoby nic gorszego, niż chroniczne porównywanie go do poprzedniczki. Od czego i tak początkowo trudno się było powstrzymać. Szybko przeszło. Mypcioch jest inny i powiedzmy sobie szczerze – na całe szczęście.

Poza tym cóż? Euro. Głupie Euro, bo cały rok akademicki z sesjami włącznie mieliśmy totalnie porypany głównie po to, żeby w najgorętszym momencie we Wrocu nie siedzieć. Piłki nożnej z zasady nie lubię, bo nie przemawia do mnie idea 22 chłopa ganiających za gumowym pęcherzem, więc meczy pasjami nie oglądam. W sumie nie muszę – podczas spotkania Polska-Grecja wystarczyło mieć otwarte okno, żeby dzięki całemu osiedlu wiedzieć, kiedy padła bramka dla naszych. A i ewentualne powtórki z najgorętszych momentów potem przez całe dnie serwują wszystkie programy informacyjne. Z ciekawości rzuciłam okiem na ceremonię otwarcia. Była… bidna. Bidna, nieładna i jak to powiedział mój tata: „Daga, chodź, zobaczysz kaszanę”. Prawda. Bo i co to? Malowane pontony udające modele stadionów? Banda wolontariuszy w białych rajtkach? Seriously, what the hell? A jeszcze potem te komentarze w Internecie, na które trafiałam. „Piękne”, „Nie mamy się czego wstydzić”, „Było ślicznie, szacun dla tych, co to zrobili”. Taa, jasne. Za co, pytam się? Niejedna festynowa parada w małym miasteczku czy coś w tym stylu wygląda lepiej… Ale dziękujmy bogom, że nikt nie puścił malowniczego superhitu ze słowami „Koko Euro Spoko” w refrenie. To też jest dość śmieszne. Najpierw ktoś ten szajs wybrał, a teraz nikt się nie chce przyznać. Szajs podstępny, bo nie dość, że to głupawe, to jeszcze wchodzi w głowę i wyjść nie chce. Takie są najgorsze. Na szczęście nawet skróty piłkarskich newsów wolą robić podkład muzyczny z Oceany. No cóż. Hymn reprezentacji równie przaśno-buraczany jak to całe Euro. Zabrali się za organizację, chcieli się popisać, że umieją, no i wyszło jak wyszło. A jak Unia każe sobie część pieniążków oddać po imprezie, to będzie problem. Oczywiście pomijając fakt, że w sobotę polska drużyna dostanie w dupę od Czechów i tyle będzie naszego udziału w mistrzostwach.
Nie jestem zbyt patriotycznie nastawiona. No cóż. Ale przynajmniej w Teleexpressie mają okazję, żeby pokazywać jakieś fajne ciekawostki pokroju stunningowanego na biało-czerwono malucha.

W fandomach ogólnie tak jakby na chwilę zrobiło się spokojnie, chociaż who-tardzi wieszają psy na Moffacie za same tylko zapowiedzi dotyczące nowej towarzyszki Doktora, a bardziej optująca za Davidem Tennantem część polskich Whovian w krzyk i płacz, bo „Szpiedzy w Warszawie” będą z dubbingiem. I już potępiać w czambuł regionalizację, która jeszcze nie powstała. Bo dubbing jest be i w ogóle, dobry jest tylko do kreskówek, a tak poza tym to świętego DT dubbingować nie wolno. Mhhhm. Och, jasne. Oczywiście. Powiem szczerze, że tacy bezmyślnie antydubowi wkurzają mnie i bawią niemniej jak równie bezmyślne produbbingowe porypańce. Będzie dobry dubbing? Obejrzy się, chociażby jako ciekawostkę. Będzie zły… No cóż. W końcu akurat ta część potencjalnej widowni ze znalezieniem i zrozumieniem oryginału problemu mieć nie będzie. Bardziej niż nad samym faktem, iż taka forma tłumaczenia powstanie, wypadałoby się zastanowić, komu oni to dadzą do zrobienia i kto u diabła miałby podłożyć Tennanta. Bo dobrych studiów mało, a pewnikiem zlecenie dostanie jakieś warszawskie bez patrzenia na jego poziom (a Hagi Film Wrocław zrobiło taki ładny dublaż do „Pana Magorium cudownego emporium”…), zaś jeśli ktoś że tak zażartuje mądry pójdzie po takiej samej linii jak twórcy polskiego dubbingu do Doktorowej animacji „The Infinite Quest”, to mister David przemówi po naszemu głosem Bucka Tudrussela ze „Strażników Czasu” (ta zbieżność tytułów, lol :D), czego delikatnie mówiąc nie widzę albo bardziej precyzyjnie – nie słyszę. I jeśli faktycznie tak się wszystko ułoży, to wtedy będzie można walić fochy i łamać stołowe blaty. A teraz, z całym szacunkiem, ale calm your tits, ludzie. Mówi to kobieta, która akceptuje Dereka Jacobiego zarówno z głosem własnym, jak i Stanisława Brejdyganta (hłe, hłe, no właśnie dzieciaczki, ile z was chociaż liznęło polskiego dubu do „Ja, Klaudiusz”?).
Swoją drogą… Ten ból, kiedy nawet w tumblrowych fandomach i okolicy nie możesz się uwolnić od osób, które pieszczotliwie nazywasz dżumą. Bo to jest jak dżuma. Wszędzie wlizie. Wszędzie. Blah.

A tak poza tym to Sodoma, Gomora i Przegląd Piosenki Aktorskiej, który teraz nawet Brela potrafił przerobić na pseudoartystyczne niewiadomoco z gołą babą. Jest coraz gorzej, o ile nieszczęsną „Grę szklanych paciorków” wytrwałam całą, o tyle tutaj wymiękłam po drugiej piosence.

Dlatego, zbliżając się do końca, coś mocno grzejącego w sensie pozytywnym. No, bo zobaczcie sami. Zobaczcie sami: [klik!]. Wszystkich pięciu żyjących klasycznych Doktorów. Razem. RAZEM. NA JEDNYM KONWENCIE, NA JEDNYM PANELU. OJEZU. Moje Whoviańskie serduszko wyje z radości. Niby nic, ale daje jakiś przyjemny cienik nadziei na zbliżające się 50-lecie DW. A tak poza tym. Jest Colin. Jest Sylv. Jest Tom. Jest Paul. Jest Peter. JEST IMPREZA 😀

I tak dobrnęłam do końca. Jeszcze piosenka. Od jakiegoś… hmmm… miesiąca, z powodu rozgrzebywania z lat 80. tego, czego się nie znało/nie pamiętało, wpadłam z lekka w repertuar C.C. Catch. Zaczęło się od męczenia jednej piosenki w kółko, teraz jest latanie po wszystkich. Ale dzisiaj podrzucę tylko jedną. Tą pierwszą, of coz.
– C.C. Catch – Heaven and Hell –
Chociaż prawdę mówiąc, z tą mi już zdeka przeszło, za to teraz katuję „Soul Survivor”… 😀

No i jak to mawiał pewien profesor mniemanologii stosowanej, to by było na tyle. Aha. I jeszcze gdyby komuś przeszkadzał fakt, że teraz aby cokolwiek skomentować trzeba się zalogować – sorry. Przekomarzanie się z anonimkami, które myślą, że są fajne, jest dość zabawne, ale tylko do pewnego momentu. Poza tym kto lubi, gdy ktoś przychodzi do niego w gości i pluje mu na dywan? Bo ja to nie bardzo.

* Łodzi od pewnego czasu nawet już nie biorę pod uwagę. Za wysokie progi, skubani.
** Nie, żebym się z tego aż tak bardzo cieszyła. Zwłaszcza, gdy widzę, jaką ma zabawę, oglądając po raz n-ty „A Study in Pink”. Eeeeh, Moffat, kopa ci w dupę to mało.

Jedna myśl na temat “Wczesne wakacje i inne frustracje”

  1. Uff, czyli nie ja jedna uważam, że dubbing „Szpiegów…” nie zabije. Wręcz się chyba nawet chyba nim cieszę, wierząc, że będzie to dubbing porządny (a jeśli nie, sama zauważyłaś – problemów z dotarciem do angielskiej wersji nie będzie). Zwłaszcza, że podobno mają z tego zrobić dokument fabularyzowany (cokolwiek by to miało w tym kontekście znaczyć) i wcale nie jestem pewna, czy nagrywają całość po angielsku.I jakoś tak chyba łagodnieję na starość, bo „Skandal…” bardzo mi się podobał, a i „Koko koko” wywołuje u mnie wyłącznie ciepłe uczucia, jak i całe to Euro. Ale to Euro to może dlatego, że studia pochłonęły całe pokłady mojej nienawiści do świata.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *