2011, to boli

Nie chce mi się podsumowywać tego roku. Naprawdę. Po raz pierwszy od kiedy pamiętam i to cholernie, cholernie bardzo. W sumie… chyba się sobie nie dziwię. Ale spróbuję, co mi szkodzi.
Zawsze rozpisywałam się na zupełnie drobniusieńko, na konkretne dni i konkretne wydarzenia. Tym razem ogarnę miesiąc po miesiącu. Szybciej się wtedy z tym rozprawię. Chyba.

Styczeń – Epickie powitanie nowego roku z Anią, jej rodzinką i znajomymi. 21 urodziny. Nerwowe przygotowania do studniówki. Premiera „Boga Mordu”. Zaś ostatniego dnia miesiąca po raz pierwszy w życiu zobaczyłam Mumio na żywo. Pięć lat czekania, ale warto było.
[Vincenzo Draghi – 13 odtworzeń]
Luty – Studniówka. Czyli szał by night, sfailowany polonez, picie wódki z własnym wychowawcą i ból całego ciała przez następne dwa dni. Ah, i jeszcze zdjęcia, które dostałam dopiero miesiąc później i były epicko chujowe. Na szczęście krótko potem ferie, w które i tak nie zrobiłam niczego sensownego. Nie licząc ponownej wizyty na „Bogu Mordu”, oczywiście. Bo plany mają najczęściej to do siebie, że pozostają planami, ta? Możliwe. Poza tym widmo nadciągających matur straszyło równo. Aha. I nie poszłam na występ Hrabich, ale poszłam w zakulisy. Bo mogłam. Hokus pokus, czary mary.
[Claude Lombard – 21 odtworzeń]
Marzec – Na początku miesiąca zdziecinniłam się i poszłam na „Rumcajsa”. Pod koniec zdoroślałam i poszłam na „Proces”. Dzieciństwo znowu było górą, a zdoroślenie okrzyknięte pierwszą słabizną widzianą w teatrze od czasu zmiany dyrekcji. Poza tym zdychałam przez tydzień po radosnej ekstrakcji ósemki. Przedostatniej na szczęście. Chociaż po tym, co przechodziłam wtedy nadal poważnie się zastanawiam, czy tej ostatniej sobie nie zachować. Bo nie mam jakiejś szczególnej ochoty przechodzić tego wszystkiego jeszcze raz.
[Janusz Radek – 26 odtworzeń]
Kwiecień – W ramach ciągłego radosnego teatrowania się i złośliwego olewania 10 kwietnia zabawiłam na spotkaniu autorskim (książka mnie mało obchodziła, bardziej prowadzący) i po raz czwarty wpadłam na „Kolację dla głupca”. A krótko potem najszumniejsze z przedsięwzięć od całkiem dawna, czyli wyprawa do Wrocławia w środku tygodnia na prapremierę programu Neo-Nówki znanego później jako „The Sejm”. Mnóstwo funu, mnóstwo pozytywnych przeżyć, nieprawdopodobna atmosfera oglądania czegoś zupełnie nowego. W dodatku wszystko poszło zgodnie z planem. Yay. I wcale nie przeszkodziło mi to w zdaniu egzaminów semestralnych (głupi wynalazek, dopadł nas mimo ostatniego roku w liceum), zgarnięciu ślicznych ocenek, ładnej średniej i nagrody na koniec roku. Właśnie. Koniec roku. Pożegnanie z cudną klasą, świetnym ciałem pedagogicznym i fantastycznymi trzema latami pełnej szczęśliwej normalności. Ah. I jeszcze ciekawostka. W ostatnich dniach miesiąca startowałam w przesłuchaniach do lokalnego konkursu młodych talentów. Oczywiście nie przeszłam dalej. Nie, żeby poszło mi źle, ale… chyba to wszystko było po prostu trochę lewe. Bo niby miały być młode talenty, a do dalszego etapu dostali się w dużej mierze stali obskakiwacze takich imprez. Well.
[Neo-Nówka – 12 odtworzeń]
Maj – To miał być po prostu miesiąc matur i stresów związanych wyłącznie z tym. Wyszło zupełnie inaczej. W dniu pierwszego egzaminu po krótkiej chorobie umarła Zuzia. Moja mała, uszata miłość. Wydaje mi się, że chociaż gdy piszę te słowa minęło już ponad pół roku, ale dalej tego nie ogarnęłam. I chyba już nie ogarnę. Wszystko udało mi się jakimś cudem zdać, jak się potem okazało całkiem nieźle. Ustny z polskiego to nawet na „stówę”. Ale w momentach, kiedy odrywałam się do słowników czy prezentacji, czułam się jak jedno wielkie, pierdolone pobojowisko. Może dlatego – żeby zająć czymś tę mózgownicę – rzuciłam się w serial o Sherlocku Holmesie, a potem książki i inne produkcje z Jeremym Brettem. Pomagało. I pomaga cały czas – Sherlockianką i Brettanką jestem nadal.
[Jeremy Brett – 35 odtworzeń]
Czerwiec – Początek tak zwanych najdłuższych wakacji ever. Dotychczas porozsypywane w czasie eventy zaczynają się nagle zbierać w radosne gromady, głównie w weekendy. Efektem tego bywały męczące, ale dość radosne ciągi, jak wtedy kiedy to niemal całą sobotę spędziłam na Kwisonaliach w Gryfowie (i spaliłam się niemiłosiernie) po to, żeby wieczorem zobaczyć na żywo Neonsów, a w niedzielę już w Jeleniej, próbując jakoś zakamuflować czerwoną skórkę, dylałam na premierę „Portretu”. Który zresztą okazał się być dużo lepszym spektaklem, niż się tego spodziewałam. Niestety nie dało się tego powiedzieć o „Rozmowach przy wycinaniu lasu”, zapremierowanych jakieś dwa tygodnie później. Bardzo bolesny fail. Na szczęście udało mi się w miarę odtruć tę porażkę zarówno widzianą piąty raz „Kolacją dla głupca” tuż przed, jak i oglądanym po raz czwarty „Novecento” tuż po. Przy okazji tego drugiego czekała mnie nieprawdopodobnie wręcz miła niespodzianka – na spektaklu zjawiła się osoba, ważna dla mnie osoba, nie widziana od… well, ponad trzech lat. Trochę jak spotkanie z kimś z innego świata. Ale pozytywne, oczywiście. Poza tym na samym początku miesiąca stwierdziliśmy w domu, że pustka, jaka pozostała po Zuzi, jest nie do wytrzymania i podjęliśmy decyzję o wzięciu kolejnego zwierzątka. Tak w domu pojawiła się Julcia. Która zresztą pięć miesięcy później odwaliła nam niezły numer, okazując się być Julciem.
[Christina D’Avena – 35 odtworzeń]
Lipiec – Na początku składam papiery do Wrocka na filologię polską, w połowie dowiaduję się, że zostałam przyjęta. Poza tym Klaudia, którą po maturze wywiało do Zielonej Góry, zaprosiła mnie na parę dni, podczas których uprawiałyśmy radosne, letnie nic i bezskutecznie usiłowałyśmy wkręcić się na Festiwal Piosenki Rosyjskiej. No i po raz kolejny spaliłam się na czerwono, tym razem dość boleśnie, bo się ponad tydzień potem goiłam. Jeszcze impreza urodzinowa u Ani („Prawdziwy moralniak po imprezie przychodzi dopiero, gdy oglądasz zrzuconą z aparatu dokumentację”), gdzieś w międzyczasie pisanie dwóch opowiadań na dwa różne konkursy. Niestety oba przepadły w rywalizacji, co mnie dziwi, bo oba – zwłaszcza to pierwsze – były naprawdę niezłe.
[Kate Bush – 37 odtworzeń]
Sierpień – Poszukiwania stancji we Wro. Bezskuteczne. Dla odstresowania przez aż trzy dni wpadałam na Festiwal Teatrów Ulicznych aka Wędrujących, co jest moim prywatnym rekordem, bo zazwyczaj przychodziłam tylko raz. W połowie miesiąca ponowna wizyta w Zielonej, tym razem na Kabaretobraniu. Spotkanie z sieciową znajomą w realu po paru ładnych latach, trochę śmiechu na kabaretonie, więcej w zakulisiech. Niektórzy Cię pamiętają, a jak nie pamiętają, bo Cię nie znają, to Cię poznają. Ot, taka mądrość życiowa. W wolnym czasie zaś, pod wpływem koleżanki Pauliny i Tumblra (na który zostałam wciągnięta hasłem: „Tam jest dużo zdjęć z Sherlocka!”) uległam zWhomanizowaniu. Znaczy się zaczęłam oglądać „Doctora Who”, nowe serie i mnie zeżarło. Trzyma do teraz. Tylko pod koniec miesiąca nerwy zaczęły sięgać zenitu, bo nadal nie udało mi się znaleźć żadnego kącika do zamieszkania. A i w drugiej połowie miesiąca w pewnej kwestii osobistej tak zarobiłam obuchem w łeb, że nie do końca wiedziałam, co ze sobą zrobić. Dużo się w tej kwestii nie zmieniło
[Matt Alber – 16 odtworzeń]
Wrzesień – Happy end mieszkaniowych perypetii – znalazłam niezłą stancję, chociaż dosyć kosztowną. Osobisty rekord – szósty raz na „Kolacji dla głupca”. Chociaż jedne rzeczy się zjebały, inne zupełnie się rozjaśniły. Układanie wszystkich swoich spraw przed wyjazdem do Wro. Dwie netowe znajomości przeszły w real, „Fright Night” w Heliosie w 3D w praktycznie pustej sali. A potem początek roku akademickiego i… epicki wkurw przez pierwsze dni, bo wszystko na samo dzień dobry sprzysięgło się przeciwko mnie. Liczyłam na to, że potem przejdzie. Nie przeszło.
[Paul McGann – 36 odtworzeń]
Październik – Wdrażanie się w życie studenckie. Brak TV, słaby Internet, latanie na obiady po knajpach, upierdliwi sąsiedzi i zajęcia, na których nic się nie rozumie. Odbijanie sobie filmami, głównie brytyjskimi, których lista do obejrzenia wzrosła wprost proporcjonalnie do ilości aktorów, których odkryłam przez różne sherlocki i Doctora, ale na dłuższą metę nie do końca pomagało. Za to coraz bardziej zaczęło narastać we mnie poczucie, że znalazłam się w złym miejscu o złym czasie, a przez to, że nieomal cały czas muszę poświęcać na naukę na te wszystkie durne kolokwia i inne takie, przestałam robić cokolwiek innego. I nawet uczestnictwo w nagraniach programu „N jak Neo-Nówka” nie przyniosło mi jakiejś większej radochy na dłużej. Bo jak tu być wesołym, kiedy niemal wszyscy wokół strzelają dżołkami typu żarty o Kasprowiczu czy opisy na Fejsbuku w alfabecie fonetycznym, a ciebie to ni hu hu nie bawi.
[Paul McGann – 62 odtworzenia]
Listopad – Jest coraz gorzej. Chociaż w pierwszych dniach za sprawą wspomnianego już wcześniej jobla na angielskie filmy wpadło mi w ręce takie dziełko jak „Withnail i ja”, stając się drugim bodaj w moim życiu filmem, który wywarł na mnie tak silne wrażenie. Dobra, to „chociaż” na początku zdania jest nie do końca na miejscu, bo mimo tego, jak świetny jest ten obraz, poczułam się po obejrzeniu jeszcze gorzej, uświadomiwszy sobie, że w Withnailu zobaczyłam siebie. Bolało. Nic dziwnego, że celem prędkiego zagłuszenia wylądowałam najpierw na „Zemście”, gdzie po wielu latach fanowania mogłam sobie wreszcie zobaczyć na żywo Jerzego Radziwiłowicza, jakiś czas później na OFTJA i „Novecento”, po raz piąty w ogóle i po raz pierwszy poza Jelenią, a króciutko potem (wraz z Klaudią, której chciałam się odwdzięczyć za zielonogórskie eventy i noclegi) po raz kolejny na realizacji „N jak Neo-Nówka”. Podziałało. Dość skutecznie. Zwłaszcza zafundowany przez panów Neonów radosny mindfuck. Może dlatego, że zaczęłam potem mieć jeszcze bardziej wyjebane i przestałam się aż tak przejmować. A i po raz pierwszy (i nie ostatni) spotkałam się z gromadką wrocławskich Whovianek. To też miało swój wpływ. Mogłam pieprzyć szukanie znajomości na uczelni i bawić się od czasu do czasu w gronie, które śmieje się z tych samych dowcipów.
[Paul McGann – 80 odtworzeń]
Grudzień – Nieefektowna kontynuacja listopada. Z tym, że bez fajnego pana aktora i kabaretów. A i jeszcze w jeden z przedświątecznych jeszcze weekendów wpadłam na jedno z ostatnich grań „Scrooge’a”. Trochę szkoda, ale cóż. Bywa. Studia nadal wkurwiały, większość kół zaliczałam w drugim terminie, no, ale zaliczałam. I to się liczyło. A potem to już święta, prawie dwa tygodnie w domu i wreszcie mózg miał szansę, żeby okrzepnąć.
[Paul McGann – 45 odtworzeń]

Od strony że tak to nazwę kulturalnej, kradnąc co nieco dobrego pomysłu jak zwykle od Durmika:
70 obejrzanych filmów, z czego z racji ukierunkowania w stronę Wysp spora część była produkcji brytyjskiej. Te, które bardziej zwróciły moją uwagę: „Mój sąsiad Totoro”, „Podniebna poczta Kiki”, „WALL.E”, wszystkie pięć pełnometrażówek o Sherlocku Holmesie z JB w roli głównej (zupełnie pomijając poziom dwóch najnowszych), „Homo Father”, „Paper Mask”, „Doctor Who – The Movie”, wspominany już „Withnail i ja”, „Bałwanek” i „Miłość, to boli”.
[Seriale pomijam. Udało mi się ukończyć ich ledwo 6, w tym jako dwa liczyłam pierwsze sezony dwóch, zaś w jakichś… hm… 16 innych mam na tyle duże braki, że wstyd byłoby liczyć je jako obejrzane.]
Około 20 przeczytanych książek. Bez mniej fascynujących lektur szkolno-uniwersyteckich. Piszę „około”, bo nie mam pewności i nie wszystko odnotowane. Najciekawsze oczywiście to opowiadania o Sherlocku Holmesie. Niestety z powodu życia studenckiego nie zabrałam się jeszcze za czytanie jak Bozia przykazała całego kanonu po kolei, którego wielkie jak encyklopedia wydanie od jakiegoś czasu posiadam.
17 rysunków opublikowanych na dA. Tylko albo aż. Zależy, jak na to patrzeć. Czas nie sprzyjał rysowaniu. Albo lepiej – kończeniu prac. Bo cała kupka leży jeszcze na dysku, czekając na lepszy moment. Czyli wycieniowanie, bo to mi jakoś idzie gorzej.
3 teksty literackie opublikowane w Sieci. W tym dwa „konkursowe”, co to im nie wyszło. A jeśli policzymy pierwsze dwa rozdziały fanfika rozgrywającego się w świecie Doctora Who (notabene mojego pierwszego fica ever), to będą nawet 4.
6 występów kabaretowych, na których byłam. Z czego jedna prapremiera, jeden plener i trzy realizacje TV. Skromnie, ale z hukiem, że tak powiem.
14 wizyt w teatrze, tym ulubionym, oczywiście. W tym trzy premiery, jeden zupełny fail i jeden wyjazd.
Najczęściej słuchany wykonawca roku to Paul McGann – 226 odtworzeń, zaś najczęściej słuchany utwór to „Red Light” zespołu The McGanns – 56 odtworzeń. A teraz będzie świetny dowcip, bo to grupa złożona z wyżej wymienionego pana i jego trzech braci, zaś on jest odpowiedzialny za główny wokal w tej piosence. Well.
No i odkrycie roku – tumblr. Zdecydowanie.

Uch. Udało się. Dobrnęłam. Skończyłam. Teraz mogę spokojnie zamknąć te drzwi i brać się za nowy 2012 rok. Który wprawdzie nie zapowiada się póki co dobrze (ACTA, ACTA, przeraża mnie to), ale nie oceniajmy dnia przed zmierzchem, jak to mawiają. Oby był lepszy, oby był zwyczajnie, normalnie, po prostu lepszy.

Jedna myśl na temat “2011, to boli”

  1. aż mnie korciło, żeby rzucić żartem studenckim, tym razem politechnicznym, ale jako że tego nie lubisz, dałam radę się powstrzymać ;)będzie lepiej, z pewnością. na własnym przykładzie obserwuję, że po roku złym przychodzi rok normalny, w porywach do świetnego, czego Ci bardzo życzę :)i podziwiam, że dałaś radę się zmobilizować do podsumowania. też mam z tym problem i chyba załatwię to w dużo mniej kreatywny sposób.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *