Jupijaijej drei

To ja może krótko, bo feflata jestem teraz jak żaba u Qlpy.

Nie dostałam biletów na premierę „Novecento”. Headshot, zaiste. Po trosze sama sobie jestem winna, bo zamiast – nauczona doświadczeniem z „Lilli Wenedy” – zebrać się i pójść miesiąc wcześniej, to zwlekałam, nie wiadomo, po co. I wyszło jak wyszło, zwłaszcza, że to scena studyjna i miejsc mało. Chociaż i oni nie są bez winy, bo nikt im nie każe zapraszać na każdą premierkę cholera-wie-ilu vipów, z których i tak cała kupa koniec końców nie przychodzi (znowu „Lilla Weneda” się naprasza – wtedy prawie cały drugi rząd stał pusty, gdy ludzie na balkony musieli się wciskać). No cóż. Mam rezerwację na drugi spektakl. W zasadzie, jakby się zastanowić, też może być. Kto wie, może i nawet to lepiej, że tak wyszło. Ale i tak jestem trochę… rozżalona? Nie, to chyba nie jest dobre słowo. W każdym bądź razie chodzi o to, że ten monodram ryje mi banię od czerwca i byłam na jego „ten pierwszy raz” nakręcona jak dzik na żołędzie. No i bum.

A poza tym matura z matematyki ssie. Nawet próbna. Zwłaszcza, gdy kochana OKE serwuje ci zadania z zagadnień, których ponoć nawet klasy z rozszerzoną matmą jeszcze nie zaczęły przerabiać. Kiedy w takich momentach przypominają mi się ci wszyscy biadolący, jaka ta matma jest łatwa, jaka ta matura była wszystkim potrzebna i w ogóle, to chce mi się śmiać. O ile oczywiście można się śmiać mają świadomość, że tak czy siak na maj trzeba będzie to wszystko umieć.

 

Jebany listopad. Można by dojść do wniosku, że im bardziej sobie coś uplanuję, tym efektowniej mi to nie wychodzi. Wprawdzie nie wszystko (na szczęście), ale jednak coś w tym jest.

 

No. To to by było na tyle.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *