Bajka o złym skąpcu

Pan Konrad (vel warsztatowy Pan Fotograf) napisał na Jelonce, że ten spektakl „nie jest wydarzeniem teatralnym godnym peanów” (chociaż cała reca była raczej przychylna). A ja palnę pean jak się patrzy. No co, dobre w końcu należy chwalić, ne?

[Swoją drogą po spektaklu komuś dokładnie to samo powiedziałam. Że dobrze trzeba chwalić, a złe kopać… wiecie gdzie. Chyba zrobię sobie z tego motto :)]

 

Do teatru w Jeleniej chodzę namiętnie od jakichś prawie trzech lat i nie przypominam sobie, żeby w tym czasie grali cokolwiek familijnego. Wcześniej owszem, ale byłam wtedy w pierwszych klasach podstawówki chyba 😛 Okazuje się, że tego typu spektakli nie było w repertuarze od ośmiu lat. A głód był, jak sądzę, bo zainteresowanie było ogromne – komplet na sali, cudem zdobyłam miejsce na balkonie! No właśnie. Trochę ciężko było, tym bardziej, że człowiek nieprzyzwyczajony do takiej perspektywy. Ale dałam radę.

 

Gwoli ścisłości przypomnijmy – miałam do czynienia (w ramach dużego mikołajkowego prezentu ^^) ze sceniczną adaptacją „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa. No wiecie. Cholerny kutwa Ebenezer Scrooge, trzy duchy go nawiedzające (w sumie cztery, bo jeszcze Marley), biedna rodzina jego pracownika itp. Teoretycznie każdy to zna. Teoretycznie, bo większość adaptacji się rozmija z Dickensem, a niektóre do tego stopnia, że nie mają wiele wspólnego z właściwą „A Christmas Carol” 😛

 

Pierwsze, co wbiło mnie w fotel, to scenografia i efekty. Noż cholera, dawno nikt nie kusił się o takie zabawy, także tym bardziej się podobało! Tu się coś przesuwa, tu coś pojawia z góry… Duch Marleya ze swoim łańcuszkiem wychodził z podłogi. Oświetleniowcy mieli kupę roboty, ale ich praca była znakomita. Światło akurat było jednym z istotniejszych elementów budujących nastrój. Nic nie było statyczne – jeżeli mieliśmy się przenieść do domu Cratchitów, wszystkie elementy rozstępowały się, mieszały i tak powstawało nowe „wnętrze”. Mamy też dużo muzyki… a przynajmniej w większej ilości niż ta, do której jestem przyzwyczajona. Jest skrzypek, a reszta to nawet śpiewa… Jestem tylko ciekawa jednego, chociaż to wredne – czy Jacek Grondowy, czyli sceniczny Scrooge, faktycznie nie trzyma tempa, czy tylko ma taką „zgrywę”?… 😛

 

Po drugie aktorstwo. Na scenie pojawia się trzynastu aktorów (nie tylko oni występują jednakże, ale o tym potem). Postaci jest nieco więcej. Wniosek?… Tak, tak, niektórzy z aktorów grają po kilka postaci. Ale za to jak… Przede wszystkim Scrooge. Ebenezer Scrooge nawet. Zacznijmy od tego, że zazwyczaj role te daje się aktorom po sześćdziesiątce (albo komputerowo się ich postarza – tak, taka mała aluzja do pewnej kinowej premiery :P). A tu nie, mamy pana, który dopiero we wrześniu przyszłego roku dobrnie czterdziestki. Dobry pomysł i jak na moje oko wcale nie podważa psychologicznej wiarygodności tej postaci. Bo co to, mało takich młodych Ebenezerów znamy? Wbrew pozorom całkiem sporo. A cóż poza tym? Dobra, może to nie jest najwybitniejsza rola pana Grondowego, ale nie można z drugiej strony powiedzieć, że nie zrozumiał tej postaci (co zabawne, ktoś już tak powiedział… ech, ludzie). Do mnie osobiście przemówiła jego interpretacja (i nic, nic, absolutnie NIC nie ma do rzeczy fakt, że to mój ex-instruktor z pierwszych letnich warsztatów teatralnych :P). Tym bardziej, że w innych wersjach po nocnych wizytach Ebenezerowi totalnie zmieniał się światopogląd, a tutaj… no, nie do końca, a przynajmniej tak sugeruje finał. Niby życzy wszystkim wesołych świąt, daje plik banknotów pani zajmującej się akcją charytatywną, wrzuca cosik ślepemu skrzypkowi do czapki, zgadza się przyjść do siostrzeńca na obiad, ale widać, że mimo świadomości tego, jakie konsekwencje pociągnie za sobą pozostanie przy dotychczasowym życiu, skąpcza osobowość trochę kłóci się z czynieniem dobra. I to mi się cholernie spodobało. W końcu ludziom nie odkręca się postrzeganie świata z dnia na dzień. Takie rzeczy to tylko w „M jak miłość” czy innym tasiemczaku co najwyżej ;] Podobał mi się także pan, którego na scenie jeleniogórskiej widziałam po raz pierwszy – Jarosław Góral w roli Boba Cratchita. Kiedy trzeba było, bawił (scenka w kantorku Scrooge’a!), kiedy trzeba było, wzruszał. Jego małżonka grana przez Małgorzatę Osiej-Gadzinę takowoż, chociaż ona zdecydowanie bardziej wzruszała… Bogusław Siwko, grający Alberta Fezzwiga oraz Ducha Tegorocznych Świąt Bożego Narodzenia, zdecydowanie ciekawiej wypadł w tej drugiej roli – na wpół komediowej. No właśnie, jego w komedii to ja sobie nie przypominam, jak do teatru te kilka lat chodzę. Tym bardziej smakowity to kąsek. Szczególnie wesoło publiczność reagowała na straszno-zaraźliwy śmiech, jakim pan Siwko obdarzył swojego bohatera… Oj, dudniło po ścianach! Dobrze poradził sobie Jacek Paruszyński jako Duch Minionych Świąt Bożego Narodzenia (swoją drogą pojawiał się w innej scence jako jeden z biedaków przy koksowniku – i też nie był zły): straszno-śmieszny i z deka bezczelny. Anna Ludwicka jako Janet Holywell i i szereg epizodycznych postaci także wypadła niezgorzej, chociaż jako Karolina zdawała się być zbyt przerysowana, co ujęło nieco autentyzmu, a obsadzenie jej w roli jednego z „kolegów” Scrooge’a z giełdy było zupełną pomyłką, kładącą klimat chyba nawet całej sceny, w której się ta postać pojawia. No bo co, schodzą się ci jego niby koledzy, opowiadają sobie, że ten stary kutwa nie żyje i nagle odzywa się głos ewidentnie żeński, ze wszystkich sił próbujący upodobnić się do męskiego. Czuje się zapaszek podobny do kabaretu i całe katharsis po drugiej stronie sali może szlag trafić. Naturalnie to reżyserowi należą się wciry za taki pomysł, a nie jej, tak czy siak obniża to nieco jakość dobrego wrażenia. Inna pani, Magdalena Kuźniewska (albo – jak teraz jest zapisane na stronie teatru i we wszelakich materiałach – Kępińska, po niemniej zdolnym mężu) zagrała Bellę, jak trzeba – dziewczynę słodką, niczym ze starego dobrego romansidła, która w końcu jednak mówi „nie!” i stawia opór temu, co ją rani. A skoro już o pani Magdy mężu mowa: w obsadzie jest i on! Andrzej Kępiński jako Dick, przyjaciel Scrooge’a z czasów praktyk i późniejszy mąż jego ukochanej Belli zdaje się być totalnym przeciwieństwem Ebenezera – człowiekiem porządnym, który potrafi pokochać coś więcej niźli tylko mamonę. Sympatyczny był Igor Kowalik, sceniczny Fred Holywell. I biegał z saksofonem. Ktoś (szczególnie, jeśli widział „List”) powie: „Znowu!”. Ale mnie to wcale a wcale nie przeszkadza! W jego wypadku stwierdzenie „gra jak z nut” nabiera podwójnego znaczenia. Bo zresztą naprawdę muzykowanie idzie mu równie wdzięcznie co „aktorzenie”. A Robert Mania… Ah, Robert Mania! Trzy skrajnie różne postacie: śmieszny staruszek, młody Scrooge i Duch Przyszłych Świąt. W ostatniej go nie poznałam 0.o Jako dziadek przewijający się w „zbiorówkach” nieco karykaturalny, ale bez przesady i bardzo „giętki” w ruchach. Zaś jako młody Ebenezer jakby trochę rozdarty – z jednej strony jeszcze „normalny”, kochający swoją Bellę, ale z drugiej przekonany, że ona nie ma racji, oskarżając go o zainteresowanie wyłącznie pomnażaniem majątku. Swoją drogą faktycznie, jakby tak założyć obu te śmieszne, oldschoolowe, „lenonkowate” szkiełka, to z Grondowym są do siebie podobni! Zresztą… całej obsadzie należą się brawa, ale przy takiej mnogości osób na scenie nie wszystkie mogły zapisać się w mojej pamięci.

 

Oprócz aktorów na scenie pojawiła się szóstka dzieci (zresztą, z tego, co wiem, potomków artystów występujących w spektaklu), które zagrały niemniej wspaniale, a widzowie na końcu nagrodzili je szczególnie mocną owacją. Słodki był mały Ignaś, syn pani Osiej jako Tim Kruszynka, podobnie Mira, córka państwa Kępińskich w roli córeczki Belli i Dicka. Niełatwo jest być takim młodym adeptem, ale kiedy obok są rodzice, to chyba jest troszkę mniej trudno. Bo zauważyłam, że najczęściej młodzi odtwórcy ról dziecięcych grali wspólne sceny ze swoimi rodzicami 🙂 Chociaż swoją drogą – czy aby na pewno w stu procentach grali, czy po prostu w części scen byli sobą? Taka mi się nasunęła refleksja przez wspomnianą dwójkę, która szczególnie wbiła mi się w pamięć. Ignacy zdawał się mieć prawdziwą uciechę, gdy pan Góral – jego sceniczny tato – robił za konia 😀 Zaś przy scence rodzinnej sielanki Wilkinsów, którą Scrooge’owi pokazuje, o ile dobrze pamiętam, Duch Minionych Świąt, trudno było mi uwierzyć, że oni grają, kurczę! Tak, jeśli ktoś dokładnie czytał, co wcześniej pisałam, ten zgadł – w roli rodziny autentyczna rodzina się pojawiła. Taka jakaś pozytywna energia, taka po prostu chemia, że pierwiastki z Tablicy Mendelejewa się sypią. Nie jestem zwolenniczką wypychania całych spektakli takim autentyzmem, ale w tym wypadku… mówcie, co chcecie, to było piękne i zacne.

 

Tak, to zdecydowanie jest spektakl godny polecenia. Czas spędzony w teatralnym fotelu ani kasa wydana na bilet nie będą stracone. Nie śmierdzi dydaktyzmem, nie kiwa morałem jak złamanym ogonem, a jednak wzrusza i daje do myślenia… Przyznam się, ze dwa razy mało się nie poryczałam, mimo, że jakiś pacan z tyłu w scenie Ducha Przyszłych Świąt ciągle się durnowato podśmiewał, psuł klimat i miałam ochotę wziąć go walnąć 0.o Każdy znajdzie coś dla siebie, także można zabrać całą rodzinkę. Dobra sztuka, nie tylko na zbliżające się święta 🙂

 

 

 

Pośród burzy oklasków aktorzy zaczęli wywoływać na scenę twórców. A że ci nie chcieli początkowo się pokazać, pan Grondowy zażartował: „Kto nie wyjdzie na scenę, nie dostanie przelewu”. No i wyszli 😀 Później wręczono nagrodę ostatnich Jeleniogórskich Spotkań Teatralnych. Otrzymali Waldemar Zawodziński, reżyser spektaklu „Niżyński” Teatru im. Jaracza w Łodzi oraz odtwórca tytułowej roli, Kamil Maćkowiak. Nie widziałam, niestety, ale dużo dobrego słyszałam, także ufam, że nagroda zasłużona. Tym bardziej, że Kamila pamiętam z „Pensjonatu Pod Różą”, gdzie wydawał mi się naprawdę w porządku aktorem.

 

A teraz będzie trochę prywaty, czyli jak to poszłam na pierwszy w swoim życiu popremierowy bankiet. Znaczy jakby policzyć bankieciki po premierach warsztatowych, to by był trzeci, ale nie liczę ich, bo to trochę jakby „moje” bankiety, jako że wtedy stałam tam jako adeptka 🙂 Trochę nie ogarnęłam. Za dużo ludzia, bardzo gorąco. Większość imprezy stałam jak kołek z lampką wina w dłoni, czasem tylko spacerując nieco czy rozmawiając chwilkę ze znajomymi osobami, jakie spotykałam. Pogadałam chwilkę z Michałem, Dominikiem i Dominiką – znajomymi z warsztatów. Zamieniłam słowo z panem Paruszyńskim – w końcu to też mój ex-instruktor! „Zakomplemenciłam” (panu) Jackowi: że wspaniale zagrał, że gwiazdor pełną gębą i takie tam. On, jak zawsze, skromniutki (na co ja: „Nooo, nie bądź taki skromny!” :D). Spotkałam nawet – o niespodzianko – ciocię i wujka. Nie spodziewałam się ich tam. A jednak byli. Czyli nie mogę powiedzieć, że impreza nieudana. Ale zbytni „kocioł”. Chyba muszę się przyzwyczaić, bo inaczej zawsze będę tak przepuszczać bankiety. Tak, tak, jeżeli będzie jeszcze okazja, to chętnie się wybiorę!

 

No i tego… Wyjaśniła się sytuacja z R. Okazało się, że jest zupełnie inaczej, niż podejrzewałam, w związku z czym cała złość na niego mi przeszła 🙂 I to mnie bardzo cieszy. Mimo tego, że wróciłam do domu z mocnym bólem głowy. A niby piłam tylko to wino. Chyba akurat ten rodzaj alkoholu nie jest mi pisany i następnym razem powinnam poprzestać na soczku.

Jedna myśl na temat “Bajka o złym skąpcu”

  1. Patrząc na Twoje nazwisko przypuszczam, iż lubisz Ani Mru-Mru;)A co do Twojej poprzedniej notki to gratuluję tych 5. lat prowadzenia bloga:-)Pozdrawiam serdecznie;*/www.kabaret-ani-mru-mru.blog.onet.pl/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *