Łeba

10 dni nad morzem. Prawie dwa tygodnie. W tym wypadku „prawie” nie robi wielkiej różnicy. Matka w tym roku uparła się na Łebę. A ojciec… tradycyjnie był zajęty pracą i „nie miał czasu na urlop”. Nieuleczalny pracoholik, przysięgam.

 

Sama podróż męcząca. W obie strony, chociaż powrotna bardziej – ze względu na masakryczny upał. Kwatera tym razem z balkonem oraz własną łazienką, gdy zazwyczaj trafiałyśmy tak, że jedna łazienka przypadała na trzy pokoje, czyli całe piętro. W dodatku telewizor mimo szwankującej kablówki miał więcej kanałów niż mój własny (40 kontra 4 – maluśka różnica, ne?). Lokalizacja też odmienna, bo zazwyczaj były peryferie, a tym razem wypadło w centrum, nad pizzerią i trzema sklepami, naprzeciwko knajpy o malowniczej nazwie „Skansen”. Wszystko puszka cacuszko, gdyby nie jeden mały, acz dramatyczny myk – po godzinie dziewiętnastej rozpoczynał się tam jakiś taki „wieczorek muzyczny” czy inne dziadowstwo, w każdym bądź razie do północy niezbyt uzdolniony wokalnie koleżka przy pomocy syntezatora grał tak zwane covery. Wyrażenie „męczył piosenki” jest chyba w tym przypadku najbardziej adekwadne. Rąbał wszystko, począwszy od Łucji Prus i Krzysztofa Krawczyka, poprzez T.Love, Edytę Górniak („To nie jaaaa byłem z Ewąąąąą…!” o.0) i Kaję Paschalską, aż po piosenki z seriali i najbardziej hardcorowe disco-polo. Robiłam sobie przez pierwsze dni drobne notatki, w których można przeczytać taki oto ciąg myśli:

 

„Już nic, już absolutnie żadna piosenka w wykonaniu >>cover-mistrza<< z knajpy Skansen po drugiej stronie ulicy mnie nie zdziwi. Nawet Feel.”

Poniżej dopisek:

„Odwołuję”.

A jeszcze niżej:

„Odwołuję, że żadna piosenka mnie nie zaskoczy. Ten koleś męczy nawet piosenkę z Kiepskich 0.o”.

Zaś następnego dnia dodałam:

„Ten chuj nawet Farbie nie popuścił. Bodaj byś zachrypł, skurwysynu”.

 

Niestety przez całe 10 dni nie zachrypł, co było dosyć upierdliwe. Bo weźmy taką sytuację: późnym wieczorem korzystam z posiadania Polsatu 2 i oglądam powtórki serialu „Halo, Hans!”, kontempluję grę aktorską Kasprzykowskiego Bartłomieja vel Bartka w roli głównej, a za oknem słyszę radosne wycie utworu z refrenem, cytuję, „Weź to do buzi, weź do buzi”. Wrażenie… cokolwiek konfuzyjne 0.o




 

Ale ogółem narzekać nie mogę. Co najwyżej na to, że teraz ciężko mi ogarnąć i chronologiczne ułożyć wszystkie zdarzenia. Mimo tego, że brakowało solidnego „strzału” niczym zeszłoroczny występ Neo-Nówki w namiocie Żywca (w tym roku Żywiec się nie popisał, oj, nie popisał). I chyba ułatwię sobie zadanie, tworząc takie „myślniczki”. Będzie szybciej i tak tam…

 

– Mycie głowy w umywalce to traumatyczne przeżycie. Ha, a ja musiałam to zrobić w sumie trzy razy.

– Łeba jest całkiem dobrze wyposażona w stoły do cymbergaja i automaty do gier. W sumie nie szalałyśmy dużo, ale z matką straciłyśmy podejrzewam koło 20 złotych na stołach oraz na grze w młotki (walisz młotkiem wyskakujące mangowe zwierzaki) i w Tekkena.

– W Łebie jest za dużo stoisk z tanimi książkami. Mama zawsze musi wszystkie obleźć, ja za nią, a potem kończy się to tak, że połowa kasy na urlopie leci na książki.

– Fajnie jest mieć telewizor z 40 kanałami, chociaż kablówka po burzy siada z jakością to obrazu, to dźwięku, połowa kanałów cię nie interesuje, a z telewizora korzystasz tylko rano i późnym wieczorem. Wieczory zajmowały mi powtórki „Halo, Hans!” i kabaretów kultowe tasiemce takie jak „W labiryncie” 😀 oraz dzieła kinowe pokroju „Powrotu laleczki Chucky” (btw. zostałam chyba fanką tej małej, plastikowej paskudy).

– Stały dwa lunaparki – czeski nad kanałem portowym i polski za stacją kolejową. Czeski zdecydowanie lepszy w klimacie, chociaż polski miał więcej atrakcji. No i miał diabelski młyyyyn, którego nie potrafiłam sobie odmówić. Mimo, że mam lęk wysokości oraz mimo, że żołądek mi podszedł do gardła, jak zrobiono nam niespodziankę i zatrzymano mechanizm, gdy wisieliśmy na samej górze 😛 No i tradycyjnie wydałam dychę na loterii, zdobywając 20 punktów i wygrywając tym samym małego, pluszowego „cusia”. Na resztę atrakcji typu karuzele czy wirujące ławki ze względu na kinetozę się nie kwalifikowałam. W polskim lunaparku zaliczyłam tylko karuzelę wenecką z konikami. Zrobiłam sobie taką małą przyjemność, bo przez całe, caluuuśkie dzieciństwo, nie miałam szczęścia na taką trafić. Kasjerka się trochę dziwnie spojrzała, bo w zasadzie przychodziły tylko maluchy. Nie rozumiem tych ludzi.

– W jedynej chyba w całej Łebie szkole podstawowej wystawiono cacko wybitne – terakotową armię chińskiego cesarza Qin. Takiej okazji nie wypadało przegapić. A w dodatku do każdego biletu dokładali gratis miniaturki figur. Zdecydowałam się na cesarza i wojownika. Wybór był ciężki, o czym świadczy fakt, że gdy wychodziłyśmy, wchodzili dziadkowie z wnukiem i chłopiec zastanawiał się, czy woli cesarza czy konia 😀

– Okazało się, że Łeba ma oceanarium, a tam – dużo sympatycznych morskich stworzeń, których na codzień się nie widuje. Rekiny, kraby, płaszczki… i mnóstwo ryb. Różnych, kolorowych, groźnych i nie. A dzieciaki przyklejały się do akwariowych szyb i piszczały: „Nemoo!” ^^”.

– Matka wyciągnęła mnie na wydmy. Bo podobno być w Łebie, a nie być na wydmach to wstyd. A że rodzicielce, która jakieś 20 lat temu była tu ostatni raz, zdawało się, że to blisko, zrobiłyśmy 5 i pół kilometra od postoju busów (bo trzeba kawałek dojechać busem) przez las. I co z tego, i co z tego, że widziałam najprawdziwszą wiewiórkę, skoro później zaczęłam odczuwać istnienie mięśni i ścięgien, o których dawno zapomniałam? Owszem, wydmy są piękne. Ale gwiździło strasznie. Zaś taka kupa piachu plus wiatr równa się… No właśnie. Piach w butach, pod koszulką, w uszach, w nosie, we włosach i – co chyba najmniej przyjemne – w oku, tak, że trzeba było potem iść do apteki po kropelki. Z powrotem już nie dałam się pogonić pieszo – pojechałyśmy melexem.

– Za Łebą, w podlegającej pod nią wiosce o nazwie Nowęcin, znajduje się ogród ornitologiczny, który także zwizytowałyśmy. Dużo pięknych przedstawicieli rodziny ptaków, głównie rozliczne gatunki kur, kaczek, innych ptaków wodnych oraz bażantów. Były rzadko spotykane u nas łabędzie czarne i czarnoszyje (te pierwsze z uroczym, szarym, puchatym potomkiem), kurczaki Ciechowskiego (jak to je żartobliwie nazwałam), czyli kury z „grzywkami” a’la Republika ^^, pawie dumnie stroszące ogony czy wielkie stado bernikli kanadyjskich. Miłą niespodzianką było sporo napotkanych piskląt – wspomniany już łabądek, mały bażancik początkowo wzięty za wróbelka (bo małe toto, brązowe i szybko ucieka), uroczo nieporadne kaczuszki, które gdy już wskoczą do wody, natychmiast nabierają gracji i siedem (dokładnie siedem, udało mi się policzyć) małych pawików, dreptających za panią pawiową. Zaś w drodze powrotnej spotkałyśmy pasące się na łące konia, kilka kucy i małego źrebaczka.

– W okolicy Łeby stoją dwie latarnie morskie, ale jedna jest cholernie daleko. Dlatego zdecydowałyśmy się na to drugą. Zwie się ona dumnie Stilo i podobnie jak do wydm, trzeba kawałek do niej dojechać (btw. trafiłyśmy na kierowcę – miłośnika Maleńczuka :P). Ale myślę, że warto było. Wprawdzie po każdym spojrzeniu w dół co i rusz przybierałam odcień „ścienny”, a tuż po tym, jak zeszłyśmy na dół, makabrycznie się rozpadało (pogoda była strasznie w kratkę w tym roku), ale co tam. Zdarza się i tak, a było ciekawie.

– Odwiedziłyśmy wystawę kolekcji motyli, mimo mojej awersji do robactwa. Kolekcji, która przetrzymała dwie wojny światowe i ma się świetnie. To niesamowite, jak różnorodne potrafią być nawet „robale” (chociaż motyle to robaki nieprzeciętne).

– W Nowęcinie oprócz ogrodu z ptaszkami znajdowało się też Mini-Zoo. Akurat trafiłyśmy na zły moment, albowiem większość zwierzątek była na „urlopie”, reszta miała dojechać i zastałyśmy jeno dwa sympatyczne kuce i stadko psów rasy grzywacz chiński, toteż pani właścicielka wzięła od nas tylko po złotówce od łebka. Ale opłacało się, bardzo miłe i skore do zabaw były te psiaki.

– Mimo oporów po zeszłorocznej sytuacji na „Sabie” zdecydowałyśmy się jeszcze raz przepłynąć się statkiem. Wybór padł na „Gryfa” – statek stylizowany na łajbę piratów. Mniejszy od usteckiego „Dragona”, ale też ładny. Warto tu wspomnieć, że do wyboru były statki, kutry bądź katamarany o takich wyrafinowanych nazwach jak „Kubuś”, „Kasieńka II” czy „Brzydkie Kaczątko” 🙂 Rejs wypadł bardzo sympatycznie – pewnie i dlatego, że zadbałyśmy, żeby wypłynąć w takim dniu, coby miał dobre warunki pogodowe…

– Pod koniec pobytu zadzwonił telefon. Po dzwonku skojarzyłam, że ani to nie dzwoni tata z domu ani to nie kolejny sms od Dommela, a na wyświetlaczu wyskoczył totalnie nieznany mi numer. Pomyślałam sobie, że cholera, na żaden telefon nie czekałam. Odebrałam i… cóż, okazało się, że czekałam na jakiś, a w natłoku wrażeń i przyjemności totalnie o nim zapomniałam. Zapisywałam się pod koniec czerwca na warsztaty teatralne i właśnie mieli dzwonić. Więc i zadzwonili. Sympatyczny pan T., szef od edukacji teatralnej (telefon i odległóści mutują głos, ale w tym wypadku to nic nie dało, poznałam :P), zapytał, czy ja to ja (potwierdziłam), czy nadal jestem zainteresowana warsztatami (potwierdziłam) i poinformował, że 3 sierpnia bodaj o 9.30 mam się stawić w hallu głównym teatru. Po zakończeniu rozmowy pół dreptaka słyszało moją radość 😛 Tym większą, iż z różnych względów (udział rok temu, rzekome zmiany w rekrutacji) obawiałam się nieprzyjęcia.

– Jestem zdecydowanie przeciwna małej ilości połączeń z Łeby do Wrocławia. Kiedy tzw. doba hotelowa kończy ci się o 10.00, pociąg masz po 18.00 i jak na złość pogoda się robi aż za dobra (czytaj: upał), szlag cię trafia niekoniecznie w przenośni. A i opalanie się (czy też w moim przypadku opiekanie się) w takim tempie nie służy.

– Nowa nauka na przyszłość: nie kupuj rafandynek za 4 zeta. Zamiast ze szkła leją je z jakiegoś posranego plastiku i w efekcie rozsypują się bez powodu. Miał być prezent dla babci, w efekcie trzeba oskubać resztki „szkiełka” i babcia dostanie sam stateczek. Też ładnie. Chociaż z porządnymi pamiątkami w Łebie jest za przeproszeniem chujoza straszna. Szanowni państwo, oni tam nie mają porcelanowych naparstków z herbem! A w Ustce mieli. Bo mam taki zwyczaj (zaczęty wieki temu na wycieczce na zamek Konigstein), żeby babci przywozić takie naparstki właśnie. Dostała już ze wspomnianej twierdzy Konigstein, z Drezna i z Ustki. A z Łeby nie dostanie, co za hańba. Może trzeba było kupić jej tablicę rejestracyjną z imieniem, jak tacie. Wprawdzie auta nie ma, ale może powiesiłaby sobie na łóżku… Tylko jest problem. Nikt nie wpadł na pomysł, żeby rzucić na rynek tablice z imieniem Wiera.

– W związku ze wspomnianą chujozą w kwestii łebskich pamiątek, których bym potrzebowała (bo te, których nie potrzebowałam wcale, były rozkoszne – pluszowe foczki, gumowe jeżyki na sznurku, piaskowe obrazki, figurki Littlest Pet Shop…), nie udało mi się wypełnić planu dokupienia dodatkowych bransoletek z koralików. Owszem, były, ale tylko na jednym stoisku i w komplecie z w ogóle mi nie potrzebnym naszyjnikiem. Pozytyw był za to taki, że tylko za dwa złote.

– A wbrew wyżej wspomnianej zdecydowałam się na… pieszczochę. Tak, ja. Wprawdzie nie taką „nadzianą” kolcami, ale jednak. Ciężko było podjąć decyzję, czy naprawdę jej potrzebuję, tym bardziej, że kosztowała – bagatelka – 25 złotych. Ale że w Jeleniej i okolicach szanse na dostanie takowej są małe, jednak kupiłam. I po paru dniach noszenia stwierdzam, że nie żałuję.

– Optuję za zwiększeniem ilości gniazdek elektrycznych w pokojach gościnnych. W naszym były jeno dwa, przy czym do jednego podpięto lodówkę, toteż pozostało jedno – do telewizora, czajnika, dwóch ładowarek do telefonów i jednej do aparatu. Akumulatory i telefony musiałyśmy nocą ładować.


 


Wróciłam wykończona, ale po kąpieli i odespaniu stwierdzam, że ogarniam. A jak oparzenia słoneczne zaczęły schodzić, to i jakoś lepiej wyglądam… Było fajnie. Co nie zmienia faktu, że wolę Ustkę i jeśli w przyszłym roku gdzieś pojedziemy, to będę forsować taką opcję.

Gdyby ktoś potrzebował bądź chciał ilustracji, to proszę: mam taki album na Picasie 🙂 Mnie tam nie znajdziecie – zbyt często źle wychodziłam 😛 W związku z tym udostępniam je tylko w miejscach mniej publicznych. Wiecie, photoblog, portale społecznościowe… Kto dobrze wtajemniczony, ten trafi. Jeśli jakieś po dłuższym przyjrzeniu się wyda mi się w miarę ładne, to i gdzieś tu do galerii blogowej ciapnę…

 


Ufff. Zebrałam do kupy. A jutro Lwówek i Limo. Dlatego wymusiłam ustawienie urlopu tak, żeby wrócić 19-tego i dlatego sprężyłam się do spisania notki „urlopowej” w takim tempie. Szacun.

Jedna myśl na temat “Łeba”

  1. mam niewiele wspomnień z Łeby, bo byłam tam jeszcze w epoce kamienia łupanego. pamiętam np. takie małe, pyszne bułeczki z makiem z jakiejś piekarni (ładne wspomnienie, nie? ;D)a na wydmach wiało wtedy też łokropecnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *